Archiwum kategorii: Polecane

Choinka zapachowa WUNDER BAUM w gratisie

Choinka zapachowa WUNDER BAUM w gratisie

choinka wunder baumŻona wysłała mnie do Tesco. – Skończyły się Pampersy – mówi do mnie – kup tę wielką paczkę.

Aha, weź też dwie kostki masła, maślankę, Berlinki dla Tośki i co tam będziesz jeszcze uważał, a owe „i co tam będziesz jeszcze uważał” cichutko podszeptuje mi na jedno uszko, że może nie skończyć się na tych kilku rzeczach i dwie stówki pękną jak nic. Ale nie dzisiaj! Ponieważ dzisiaj postanowiłem kupić rzeczy tylko i wyłącznie zamówione, czyli Pampersy, Berlinki, masło i maślankę. Żadnych promocji, żadnego, bezsensownego łażenia „po regałach” i żadnego kupowania rzeczy niepotrzebnych.

Dobra. Wchodzę. Nie rozglądam się zbytnio na boki, a nuż jakąś pseudo promocję zauważę. Tak jak ostatnio; kup dwie kostki masła po trzy złote czterdzieści dziewięć groszy za sześć złotych. Kupiłem osiem kostek, a przy kasie okazało się, że promocja dotyczyła masła, którego już nie było. Kasjerka, co prawda, widząc te osiem kostek, uprzejmie poinformowała mnie, że to nie te „promocyjne”, ale cóż miałem zrobić? Masło i tak potrzebowałem, no to kupiłem. Kostkę po cztery, czterdzieści dziewięć…

Ale wracając do tematu.

Idę w stronę regału z Pampersami nie rozglądając się na boki, bo każde spojrzenie to potencjalne zagrożenie dla mojego portfela. Nie jest tak prosto, bo „mądrzy ludzie z Tesco” poustawiali na mojej drodze rożne przeszkody; zbliża się święto zmarłych, więc przejścia zawalone są zniczami, a że zima za pasem są też i zimowe opony. Wszystko to razem wyrasta nagle przed człowiekiem, niby jakaś potężna góra, a opony poustawiane są jedne na drugich chyba na wysokość ze trzech metrów. Moje nie wyglądają już najlepiej. Kurde… może by kupić? Po sto pięćdziesiąt dziewięć złotych sztuka. Jak w necie, a przecież w necie najtaniej. Plus przesyłka. Nie kupię, pojadę na łysych, przywalę gdzieś i stracę podwójnie. Pazerny dwa razy traci – myślę sobie. A co mi tam. Kupić i tak muszę. No to biorę. Cztery sztuki. Dębica Frigo. Może to nie Michelin, ale lepsze nowe Dębica, niż łyse Michelin. Pakuję je na wózek. Jest co targać, bo to duży rozmiar. Dobra, już nic więcej nie kupuję poza zaplanowane produkty. No, ewentualne „i co tam będziesz jeszcze uważał” zamienię na piwo – nabycie opon trzeba uczcić, co by długo posłużyły.
„Walę” na regał z Pampersami. Wózek ciężko upchać, ale i tak najgorzej jest na zakrętach. Muszę się „zadawać” jak Tir z naczepą. No jestem. A to co?!! Nie ma regału z Pampersami? W ogóle nie ma całego działu dziecięcego! To znaczy regał pozostał ale towary się zmieniły. Nie powiem korzystnie, bo jestem teraz na moim ulubionym dziale… „alkohole”. Eee tam – myślę sobie – piwko i tak miałem kupić. A to co? Promocja na Carlsberga. Megapack dwunastu w cenie ośmiu, czyli cztery w gratisie! Piwo i tak pijam regularnie, a tutaj przynajmniej zaoszczędzę. Biorę.
Jakoś udaje mi się upchać wielkie kartonowe pudło z browarami do wózka, gdzie są już przecież cztery opony zimowe. Ruszam. Nie jest lekko, ale kiedy jestem na wylocie działu „alkohole” widzę następną promocję, promocję na whiskey J&B – moją ulubioną; dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć za zero siedem, plus szklaneczka (nie powiem ładna), a przy zakupie dwóch flaszek dają zniżkę i wychodzi po dwadzieścia pięć złotych, czyli pięćdziesiąt za dwie. Wszystko to razem zapakowane w taki ładny, efektowny kartonik. Mało tego! Przy zakupie czterech dają jeszcze cztery litry Pepsi w gratisie! No i jak tu nie brać?. W sumie i tak miałem przyszłościowo jednego łiskacza kupić, bo w domu mi się „zepsuł”, jak żeśmy ze szwagrem raz usiedli. Ech, a weszła wtedy ze smakiem, że aż strach. Później zresztą wypiliśmy cały alkohol jaki w ogóle był w domu i jeszcze do sąsiada o północy, po dwa piwa poszliśmy. Jak wróciliśmy? Nie pamiętam. Dość powiedzieć, że po tym incydencie, żona na gardło zaniemogła, bo z tydzień się słowem nie odezwała.

Ale wracając do tematu.

Trzeba łyknąć te cztery flaszki, bo i cena korzystna, i popitka darmowa, a przecież się nie zepsują. Biorę. Pakuję wszystkie na wózek, między opony i megapack z dwunastoma Carlsbergami, a do tego cztery litrowe Pepsi obwiązane taśmą, niby taki czteropak. Kółeczka, aż jęknęły, bo i towar ma swoją wagę. Kalkuluję szybko w myślach… wychodzi wagowo z pięćdziesiąt kilogramów. Dobra, tutaj raczej już nic nie kupię. Idę na poszukiwanie Pampersów czyli działu dziecięcego, który przecież gdzieś zaginął, a po drodze zahaczę o nabiał.
Jestem, ale nabiału już nie ma. Zamiast maślanki z rana będę mógł napić się płynu do spryskiwaczy. Zimowego. Do minus dwudziestu dwóch stopni, bo w miejsce nabiału jest teraz dział motoryzacyjny. Eee tam – myślę sobie – w sumie i tak nie mam, a zima za pasem.

Wezmę jeden. Biorę, ale widzę, że przy zakupie dwóch dają choinkę zapachową WUNDER BAUM gratis (młoda puściła mi ostatnio pawia na kanapę z tyłu i zalatuje z lekka kwaśnawo), a przy zakupie trzech jest trzydziestoprocentowa zniżka na olej silnikowy, 10 W na 40.

Olej też przydałoby się zmienić. Przyjdą siarczyste mrozy, temperatura spadnie poniżej minus dwudziestu stopni, a odpalenie silnika w takich warunkach, to jak przejechanie kilkuset kilometrów latem. Olej to podstawa. Chroni silnik, a nowy na zimę ochroni jeszcze bardziej. Marka jakaś bliżej mi nieznana, powiedziałbym nawet, że pierwszy raz o niej słyszę, ale mechanik mówił przecież, że nie marka, a symbol najważniejszy. Dobra. Nie ma co tutaj dywagować, bo szkoda czasu, a resztę zakupów trzeba jeszcze zrobić. Biorę trzy pięciolitrowe baniaki z płynem do spryskiwaczy, do tego w gratisie żółtą choinkę zapachową „wunderbaum” i cztery litry oleju silnikowego, marki niszowej z trzydziestoprocentową zniżką, czyli plus, minus, jeden litr będę miał za friko.
Nie da rady wsadzić tego na wózek, muszę całość przepakować, rozplanowując jeszcze raz miejsce. Wyciągam wszystko na podłogę. Robi wrażenie. A więc tak; baniaki z płynem do spryskiwaczy, olej, łiskacze i Pepsi idą na sam dół, a na to opony zimowe. Megapack z dwunastoma Carlsbergami, z czego cztery w gratisie, ląduje pionowo do tej małej przegródki z przodu wózka, choinkę zapachową wkładam do kieszeni w kurtce – jest za mała i przelatuje cały czas przez kratki. Upociłem się trochę, ale najważniejsze, że teraz opony nie zlecą mi na zakręcie wpadając, na przykład, w regał ze słoikami. Aha… co to miałem jeszcze kupić? Nieważne, bo widzę właśnie ładne, gumowe dywaniki do samochodu. A ja mam zwykłe, co to nasiąkają śniegową breją. Później, jak odpalę auto, to szyby parują, jakbym wciąż „nagwizdany” jeździł i muszę zimą włączać klimę, żeby osuszyć powietrze. A klima to nawet i litr paliwa więcej na sto kilometrów. Czyli takie dywaniki zwrócą mi się, już po pięciuset kilometrach! Nie ma się co zastanawiać, tylko trzeba brać i koniec. Wrzucam je na samą górę, na opony poustawiane jedna na drugiej.

Idę dalej.

Nie bardzo wiem po co, taki jestem szczęśliwy z poczynionych zakupów. Krople potu wystąpiły mi co prawda na czoło, a nogi i ręce mdleją, gdy zakrętach powstrzymuję potężną masę wózka, żeby nie staranować jakiegoś dzieciaka, czy półki z towarami, ale patrząc na jego zawartość jestem dumny z własnej gospodarności. Czasami miło brzęknie szkło, jak delikatnie przywalę w betonowy słup konstrukcyjny – to moje „dobroci”, na ten wieczór; piwko i J&B ze szklaneczkami i z Pepsi w gratisie. Może by zadzwonić do szwagra?
A to co? Promocja na Pedigree? Sucha karma; wołowina z warzywami, trzy piętnastokilogramowe worki w cenie dwóch. Kurde, komu jak komu, ale Józefowi, bo tak wabi się mój baset, należy się. Chociażby za to, jak wpadł latem u teściowej w zagonki na ogrodzie. A jaki zadowolony wrócił! Niech zna moje dobre, człowiecze serce. Biorę. Tylko jak ja to na wózek zapakuję? Aaa… już wiem! Kładę worki na sam dół, pod kosz, czyli na stelaż gdzie zamocowane są kółka. Wchodzą elegancko wszystkie trzy. To się „diabeł” ucieszy. Lubi suchą karmę, a na pewno bardziej jak parówki, szczególnie te, co nabyłem ostatnio w promocji…

Kupiłem wtedy parówki.

Kupiłem wtedy parówki. Pakowane po pięć sztuk. Zawsze kupuję Berlinki albo Krakusa, bo mają dużo mięsa, ale tym razem coś mnie podkusiło i złamałem wieloletnie przyzwyczajenia, na poczet eksperymentu, kupując inne, w promocji. Wracam z nimi do domu, wypakowuję zakupy ze skrzynki, a żona się pyta „co to za parówki?”, odpowiadam, że „jakieś inne”, i że „trzeba spróbować”, a ona na to, „żebym sobie je sam spróbował”, bo „ona tego nie ruszy… nawet patykiem!” i daje mi opakowanie do poczytania. Czytam więc co zawierają, a jest tego trochę; mięso drobiowe oddzielone mechanicznie z kurcząt, skórki drobiowe, woda, tłuszcz wieprzowy, skrobia ziemniaczana, skrobia modyfikowana, białko roślinne, sól, cukry, przyprawy, askorbinian sodu, glutaminian monosodowy i azotan (III) sodu. Dotychczas myślałem, że kiełbasę, nawet parówki, produkuje się raczej z mięsa, a tutaj taka niespodzianka. I wierzcie, że nic mnie bardziej do nich nie zniechęciło, nawet owe „sody” i „azotany”, jak to „mięso oddzielone mechanicznie” i „skórki”. „Skórki”… a fe, takie białe, wiotkie i oślizłe, przemielone razem z zagadkowym „mięsem oddzielonym mechanicznie”. Już widzę te resztki kurczaka, bez nóg, skrzydełek i piersi, bo przecież one idą do normalnej sprzedaży, które wystrzeliwują, chyba pneumatycznie, w kierunku gęstej, metalowej siatki. To co przeleci to nasza parówka. No, plus skórki, białe i wiotkie… Koniec, końców zjadł je Józef, ale i tak niechętnie.

Idę dalej.

Uuu… niedobrze. Nie da rady. Wózek stoi jak wmurowany. Kółka nie chcą się okręcać wokół własnej osi. Pewnie pod wpływem nacisku się zblokowały. Schylam się i ustawiam, każde z osobna, w kierunku jazdy, czyli prosto przed siebie, do kas. Nawet ręką trudno je okręcić, więc walę z buta. Ustępują. Napieram z całych sił, mocno pochylony na wózek. Rusza z wolna, że aż sobie głośno pierdnąłem z tego wysiłku. Odwracam się, czy aby nikt za mną nie stał. Stała. Jakaś baba. Dziwnie się teraz patrzy. A kit z nią – myślę sobie – ciekawe czy dałaby radę w ogóle ruszyć mój wózek, o pchaniu nie wspominając?
Teraz przemieszczam się do kas. Jak stanę, to chyba nie dam rady ruszyć. Czuję jak nogi drżą ze zmęczenia, a nie daj Bożej gdy ktoś stanie mi na drodze, bo wózka już nie powstrzymam. Jest jak czołg. Co napotka, zmiecie w pył. Ale kasy na szczęście już blisko. Jeszcze do końca alejki, później tylko szeroki łuk, to raczej wyrobię i długa ostatnia prosta, na której, tak od połowy, będę musiał rozpocząć manewr wyhamowywania. Muszę dobrze kalkulować, co by nie staranować kogoś z kolejki, a i nie stanąć, jak dupa, ze dwadzieścia metrów przed kasą.

Wchodzę w zakręt.

Wchodzę w zakręt. O w mordę! Siła odśrodkowa wypycha mi tylną część wózka na betonowy słup. Chyba nie dam rady go powstrzymać. W obliczu nieuniknionej kolizji, rozumnie odsuwam rękę do środka poprzeczki, waląc metalowym kantem o beton. Jego dość znaczny kawał odpada na ziemię. Dobrze, że przesunąłem tą rękę, bo pewnie by mi ją zmiażdżyło jak nic. Nie ma co, główka pracuje! No! Teraz ostatnia prosta. Widzę już kasę. I to pustą! Mocniej napieram nogami. Jeszcze kilka kroków i będę mógł ze spokojem skupić się tylko na utrzymaniu właściwego kierunku jazdy. Kątem oka widzę jakąś promocję, ale i tak nie dam rady zjechać na bok, a tym bardziej zatrzymać się na tak krótkim odcinku. Kasa. Tylko kasa i do domciu. Telefon do szwagra – trzeba oponki opić, no i ewentualnie umówię się na przekładkę z kumplem co ma zakład wulkanizacyjny. Wózek już lekko traci impet, ale i tak jest jeszcze mocno rozpędzony. Patrzę zza opon przed siebie. A to co?! Baba. Ta sama co się wtedy tak bezczelnie gapiła, gdy pierdnąłem z wysiłku. Wielkie mi halo… ciężarowcy też pierdzą, jak sztangi dźwigają. Wtedy zresztą w telewizji fonię, na ten newralgiczny moment, wyciszają. A ta stoi sobie i gapi się. W dodatku na samym środku mojej, wytyczonej trasy przejazdu. Niech mi spada w podskokach – myślę sobie. Ja nie mam zamiaru teraz niepotrzebnie hamować, zresztą i tak bym nie zdołał. Głupia baba. Nie wie co jej zagraża. Wózek ze stu kilogramami towaru rozjedzie ją jak ślimaka. Nie wytrzymuję i walę do niej grzecznie, ale zdecydowanie. – Pani zejdzie na bok. Widzi pani co ja tu wiozę.
– Widzę, widzę. Obkupił się pan po pachy. To przez takich jak pan małe, rodzinne sklepiki plajtują, a wielkie markety, wyzyskujące pracowników, mają się dobrze.
O co jej chodzi? Pewnie jakaś kasjerka z marketu wylewa teraz na mnie swoje żale. Miała może sklepik osiedlowy, ze złodziejskimi cenami, zbankrutowała, bo klientela ją olała, a teraz ja jestem winien.
– No zejdźże pani, bo panią normalnie rozjadę jak tchórzofretkę! – mówię do niej. A w ogóle co mi z tą tchórzofretką do łba strzeliło? Przecież nie mam nic do tchórzofretek…
– Ja nie zejdę! Ty morderco rodzinnej przedsiębiorczości? Ty agencie marketowej globalizacji! Ty dyskonciarzu jeden!
No tutaj mnie normalnie zastrzeliła. Głupi babsztyl. A co mi tam. Idę na całość. Mocno pochylony, jakbym startował z bloków na setkę, naparłem ostatkiem sił na wózek i wychylając się zza opon krzyknąłem.
– Spierd*laj mi z przejścia babo! Drzyj zelówy, bo cię staranuję i zatańczę na twoim grobie! – zrobiła wielkie oczy odskakując na bok. Kiedy rozpędzony przejeżdżałem obok niej, odwracając głowę w jej stronę, wysyczałem jak kobra. – Do świń! Gnój przerzucać, a nie po sklepach, w wielkim mieście łazić!
– No co pan? No co pan? – bąknęła zbulwersowana.
– Ssij mi jajo! – rzuciłem na odchodne, cytując mojego kolegę, który to swoje „prywatne” przekleństwo „ssij mi jaja”, po tym jak amputowali mu jedno, musiał znowelizować na powyższe i pędem rzuciłem się w kierunku kas.

Rozpędzony wózek, niczym wypełniony ropą tankowiec, zbliżał się niebezpiecznie na spotkanie skał, czyli w moim przypadku, pani w kasie.

Rozpędzony wózek, niczym wypełniony ropą tankowiec, zbliżał się niebezpiecznie na spotkanie skał, czyli w moim przypadku, pani w kasie. Ta widząc ilość towarów, które jakimś cudem na nim upakowałem, chciała z początku uciec, jednak odwiodłem ją od tego zamiaru, krzycząc już z daleka. – Ostatni klient! Ostatni klient! – po czym rzucając się płasko na podłogę i mocno uchwyciwszy wózek u samego dołu, własnym ciałem, niczym balastem, spowolniłem jego pęd. Ten pociągnął mnie jeszcze dobre kilka metrów, a następnie wjechał idealnie na stanowisko rozładunku, jak ciężarówka pod rampę. Wstałem z ziemi, otrzepałem się z brudu, który zgarnąłem po drodze i podając kartę na punkty CLUBCARD Tesco powiedziałem. – Pani zeskanuje najpierw tę kartę, bo ostatnio, jedna pani koleżanka, kiedy zrobiłem zakupy na ponad pięćset złotych powiedziała, że ona zapomniała! Ona zapomniała! Rozumie pani? To ja specjalnie przyjeżdżam samochodem do Tesco nadkładając drogi. Nawet po dwa piwa! – bo zbieram punkty. Robię zakupy na cały rok, a akurat wtedy kupiłem dwadzieścia tubek pasty do zębów blend-a-med w promocji i masę innych rzeczy, o trzydziestu kilogramach proszku do prania nie wspomnę! – bo zbieram punkty. Jakieś pół roku temu kupiłem w promocji, sto saszetek kociego żarcia, choć nie mam kota! – bo zbieram punkty i Bogu dzięki, że Józefowi smakowały. A ta mi gada, że ona zapomniała! A może te punkty później sobie sama dopisała? To już wolę przypomnieć się teraz, żeby niedomówień nie było, no to się przypominam – spojrzała dziwnie, ale posłusznie przejeżdżając czytnikiem po karcie, zaczęła kasować towar mówiąc.
– Ale te oponki musi pan ściągnąć z wózka, bo nie dam rady dojść do tego, co pod spodem.

Fakt. O tym nie pomyślałem.

Dojścia z czytnikiem do większości produktów nie było. Musiałem jeszcze raz wszystko rozładować i jak na złość, stanęło za mną kilka osób z bardzo małą ilością zakupów, a jedna dzierżyła tylko batonik w ręku. Czułem na sobie ciężar ich niezadowolonych spojrzeń. Zresztą sam też rzucam błyskawice z oczu, gdy idę do kasy z dwoma piwami, a przede mną stoi koleś z zakupami, jakby się na wojnę miało. Na szczęście pani w kasie przyszła z odsieczą, kładąc tabliczkę z napisem „ostatni klient”. Spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, że może to tylko taki żart jest. He, he… żart? Więc im powiedziałem. – Tabliczka z napisem „ostatni klient” to nie żart proszę państwa. W markecie żartów nie ma! Taka tabliczka, to jak „zakaz wjazdu” w kodeksie drogowym. To nie przelewki! Pani kasjerka widocznie ustawową przerwę ma, rozładunek i zliczenie tego towaru potrwa dobrych parę minut, a za nadgodziny, ja się uprzejmie pytam, kto jej zapłaci? Państwo? Bo market chyba nie… – poszli sobie, a jeden młody burknął coś po nosem. – Mówiłeś coś?!! – wypaliłem do niego, gasząc już na samym początku wszelkie oznaki buntu i patrząc, wyzywająco prosto w oczy. – Jest tabliczka? Nie ma dyskusji! A po batonik to się do kiosku Ruchu idzie! – no, to mu powiedziałem, sralowi jednemu. Będzie się pakował z jednym batonikiem do kasy, kiedy tutaj poważna klientela, po poważne zakupy przychodzi.

Ze spokojem zabrałem się za rozładunek.

Najpierw ściągnąłem na sam dół oponki, przy okazji zrzucając kasjerce na głowę, cztery gumowe dywaniki, a następnie wypakowałem większość towarów na taśmę. W wózku został tylko megapack z dwunastoma Carlsbergami i trzy piętnastokilogramowe worki, suchej karmy dla Józefa, które pani przejechała czytnikiem. Przyszło do zapłaty. – Tysiąc sto dwadzieścia jeden złotych i cztery grosze – powiedziała. O kurde! – pomyślałem sobie – trochę się zagalopowałem. Nic to, bo w gruncie rzeczy zaoszczędziłem! Przecież te wydatki i tak poniósłbym kiedy indziej, tylko bardziej rozłożone w czasie. Teraz bardziej boli, to fakt, ale jestem zaopatrzony na zimę perfekcyjnie; oponki, płyn do spryskiwaczy, gumowe dywaniki i olej 10W na 40, do tego alkohol, że i na święta wystarczy, no i Józef, morda ta moja, się ucieszy. Wyciągam kartę kredytową, podając ją kasjerce. Wbijam PIN. Transakcja zaakceptowana. No! Zbieram się do wyjścia, ładując wszystko na powrót i w tym momencie podchodzi do mnie dwóch „zmechaconych” ochroniarzy, a ten młodszy zadaje pytanie.
– Czy to wszystko, co pan kupił w sklepie?
– Tak – odpowiadam.
– A jest pan pewien?
– Tak, a o co chodzi?
– A co pan ma w prawej kieszeni kurtki?
– Ja? Nic…
– A może pan sprawdzić?
– Mogę – odpowiadam, po czym wkładam rękę do kieszeni, wyciągając z niej choinkę zapachową „wunderbaum”…
– A to niby co??? – włącza się do rozmowy starszy, jeszcze bardziej „zmechacony” od pierwszego, a minę ma taką, jakby odkrył właśnie przemyt stu ton kokainy. Zauważam też, że ludzie zaczynają się na nas patrzeć, a baba, co to ją w sklepie zrąbałem, podchodzi bliżej.
– Choinka zapachowa – odpowiadam lekko poirytowany – a co nie widzi pan?! Włożyłem przez pomyłkę do kieszeni, bo mi cały czas wylatywała.
– A zapłacił pan za nią?
– Nie. Ale to i tak nie ma znaczenia, bo ona w gratisie była z płynem do spryskiwaczy…
– W gratisie, tak? Nie ma znaczenia, tak? Proszę pana, w markecie wszystko ma znaczenie! Jeśli kasjerka nie nabije jej na kasę, to tak jakby ukradziona była, czyli pan ją ukradł!
– Od razu wiedziałam, że to złodziej! – wtrąciła się dobrze mi znana baba, a na dźwięk słowa „złodziej” wszyscy zaczęli intensywnie się na mnie gapić. No dobra – pomyślałem – wojna to wojna. Idę na całość, a zacznę od baby.
– A pani aby spóźniona nie jest?
-Ja? Spóźniona? – odparła.
– No jak to? Śrutę trzeba świnkom do korytek nasypać, w patykach posprzątać, a jak tam te gumofilce? Był rozmiar? Aha… i niech pani jeszcze knura po jajach podrapie, bo wiem, że pani lubi… – nic nie powiedziała, tylko spurpurowiała na twarzy, odwróciła się na pięcie i odeszła.
– Pan pozwoli z nami – powiedział ten bardziej „zmechacony”.
– A w jakim celu? – spytałem.
– No jak to? Trzeba protokół z kradzieży spisać i tak dalej… – wtedy już nie wytrzymałem.
– Zamienił się pan z ch*jem na głowę, czy jak?! A widzi pan co ja mam na wózku?! Tutaj, proszę pana, są zakupy za sumę wyższą niż pana miesięczne dochody! To co? Ja niby miałem zaj*bać tę skurw*ałą choinkę zapachową, za trzy złote, wydając ponad tysiaka na opony, alkohol i ch*j wie jeszcze na co, tak?! Chlacie w tej kanciapie, przy monitorach i później od tego „kukły” macie! Wóda wam mózgi zlasowała! Zwidy pewnie mieliście, że do kieszeni, sztabkę złota wsadziłem, a wy jesteście ochroniarzami w szwajcarskim banku rezerw?! Ja wychodzę, a tę choinkę możesz pan sobie w du-pę wsadzić! W du-pę!!! – i ćpnąłem ją obok foliowych worków przy kasie, po czym napierając mocno, z tej kur-wizny, na wózek ruszyłem do wyjścia. Odprowadzili mnie, ale tylko wzrokiem, a ja pomyślałem sobie, że trzeba koniecznie do szwagra zadzwonić!

Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości znieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.I

 

Idę do szpitala!

 

 

Nadszedł w końcu dzień zaplanowanej operacji. Dzisiaj usuną mi żyłę, na której z jakiś powodów utworzył się żylak. Nieduży, prawie niewidoczny ale kolega już mnie zdążył odpowiednio „pocieszyć”, że „ jeden żylak rodzi dziesięć następnych!”, więc się zdecydowałem. Idę do szpitala jak na szafot, choć między tymi dwoma rzeczami różnica jest zasadnicza: pierwsza ratuje życie, druga nie za bardzo…

Do plecaka żonka zapakowała mi pidżamę, ręcznik, mydło, szczoteczkę i pastę do zębów (jakbym szedł do więzienia), wodę w plastikowej butelce, kubek (choć przed operacją pić mi nie wolno), sztućce (jeść przed i po też mi nie wolno, a jutro wychodzę), a po drodze kupiłem gazetę (jak się okazało sił mi stało). W szpitalu bywałem wielokrotnie ale w charakterze pacjenta nigdy, a wierzcie mi, co innego iść w odwiedziny, niż ze świadomością, że będą cię ciąć; wejdziesz, posiedzisz i wyjdziesz wyrzucając do kosza szpitalną atmosferą wraz z foliowymi ochraniaczami. Na dworze weźmiesz głęboki oddech i żegnaj szpitalu, pa pa…

 

– Dzień dobry! Słucham pana? – powiedziała pani na izbie przyjęć.

– Ja ze skierowaniem do szpitala. Zaplanowany zabieg.

– Aha… to proszę za mną, przebierze się pan, zrobimy EKG, zmierzymy ciśnienie…

 

Wchodzę w pidżamce na oddział, pielęgniarka prowadzi mnie na salę numer sto piętnaście. Wybieram sobie łóżko pod oknem – chociaż z jednej strony nie będzie sąsiada… a bo to wiadomo na kogo się trafi? Brat jak leżał, co go kiedyś samochód na ulicy potrącił, to trafił na sąsiada, który przez cały dzień i noc wył. Jak przyszedłem do niego z wizytą, to w oczach miał strach, jakby diabła zobaczył.

– Weź mnie stąd! Dłużej nie wyrobię! – powiedział mocno ściskając mi rękę. Nie musiałem, bo w nocy jego sąsiad zszedł. Czytaj dalej

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część trzecia.

III

Ale, ale, bo znowu odbiegłem od tematu.

A więc. Czekam sobie w poczekalni, no niech będzie, że na korytarzu, który pełni funkcję poczekalni. Ludziska siedzą, sami wiekowi faceci i wciąż dochodzą nowi. Nie wiem, czy człapią tak z powodu jakiś problemów w portkach, czy ze starości? Wolę nie myśleć, co im się tam porobiło? A swoją drogą, być na miejscu tej młodej kobiety i badać takiego „przystarszawego” gościa? – nie dla mnie taka robota.

Jestem za facetem w kremowej kurtce. To on jest wyznacznikiem czasu mojego wejścia, bo numerki dawno poszły w zapomnienie. Miałem co prawda jeden z wyższych, pani Jadzia, co ją żonka strzygła pokombinowała, ale jak przyszedłem, to kolejność dziadki już między sobą ustaliły.

A weź no zadaj grzecznie pytanie: kto ostatni i jaki numerek teraz wszedł?! Nic. Cisza. Echo. Wszyscy skamieniali jakbyś się zapytał, którego rozstrzelać? Nic to. Poczekam. Trzeba tylko pamiętać, kto jest za kim i czatować w pełnej gotowości jak wychodzi pacjent, który był przed tobą, bo zniedołężniałe dziadki potrafią w mgnieniu oka dać susa, wpychając się w kolejkę. Jeden już wszedł jakby nigdy nic „na bezczelnego”, a drugi niby o coś zapytać i został na dwadzieścia minut, po mnie choćby potop! Wiem, bo włączyłem stoper oznajmiając wszem i wobec.

– Ciekawym, ile czasu zajmie temu panu zadanie pytania? Włączam stoper!

Po pięciu minutach wszyscy w poczekalni wiedzieli już, że to był podstęp i gościu w bardziej wysublimowany sposób wepchnął się w kolejkę. Kiedy wychodził, unikając wzroku czekających, powiedziałem szyderczo, wyłączając ostentacyjnie stoper.

– No! Dwadzieścia minut! Ten pan zapewne pytał, panią doktor, o wszystkie dopływy Amazonki. He, he… – Dziadki nie „zakumały” mojego dowcipu, a który by „zakumał” to i tak nie dosłyszał.

Ale nie ze mną te numery Bruner!

Bo posiadam tajną broń. Nasłuchując odgłosów dochodzących z gabinetu, jestem w stanie określić, kiedy zbliża się koniec wizyty. Najpierw słychać rozmowę, później, na dłużej zalega cisza, i na powrót powraca rozmowa, zakończona dźwiękiem, przykładanej do recepty pieczątki – to znak do pełnej gotowości. Dziadki tego nie wychwytują, przytępiony słuch uniemożliwia im to skutecznie i polegając tylko na wzroku, gapią się na drzwi, gotowi w każdej chwili do podagrycznego skoku.

Nadeszła moja kolej.

Byłem za gościem, który jest wewnątrz, a jest około dwudziestu minut. Była już rozmowa, była cisza i teraz znowu jest rozmowa. Czekam na charakterystyczny dźwięk stemplowania recepty. Niby jestem wyluzowany, po co się demaskować, ale naprężone mięśnie gotowe są do ataku na gabinet. Dziadek, który siedzi najbliżej, podejrzanie spogląda na futrynę. Może wychwycił wibracje? Coś długo nie przykłada tej pieczątki? Co jest grane?! Kiedy tylko usłyszę pieczątkę, wstaję i idę do drzwi. Co to ku*wa?! Nie było pieczątki, pacjent w kremowej kurtce wychodzi, a drzwi otwierają się na całą szerokość?!

– A gdzie pieczątka?! – wykrzyknąłem mimo woli na całą poczekalnię. Dziadek, co był najbliżej drzwi, wstaje. Szybki jest. Uśpił moją czujność tym człapaniem, a wystrzelił jak z procy. Cwaniaczek! Ale ja również jestem szybki. Ba! Szybszy! Trzydziestu lat różnicy nie oszukasz. Wpycham się przed niego, coś tam mamrocze pod nosem, odwracam do niego głowę i mówię.
– Nie rób mi tu pipy! Teraz moja kolej!

Yes! Yes! Yes! Ale mu powiedziałem, aż mu poszło w te filcowe cichobiegi, co to miał obleczone na girach. Wchodzę! O Jezu! Wchodzę… do urolożki. W ferworze walki zapomniałem po co tutaj przyszedłem.

Pani doktor jest młoda i ładna, a nawet bardzo ładna. W gabinecie jest jeszcze pielęgniarka, dla odmiany stara, gruba i gburowata.
– Który numerek! – pyta skrzekliwym głosem.
– Siódmy – odpowiadam spokojnie.
– Siódmy?! Jak to siódmy?! Przecież dopiero co wyszedł dwudziesty pierwszy i piętnasty?! Wchodzicie jak wam się podoba?! Spóźniony pan jest!
– Ale tam, za drzwiami, numerki już nie działają, tutaj może tak, ale tam nie, bo tam zawiązała się kolejka społeczna i jak kto przyłazi taki numerek ma. Ja byłem tylko czterdzieści minut przed umówionym czasem i już ze dwudziestu pacjentów czekało, jeszcze dwóch wepchnęło się bezczelnie, a trzeciego dopiero co w drzwiach pogoniłem.
– Sami jesteście sobie winni, bo numerków nie pilnujecie! A potem na służbę zdrowia narzekacie! Skierowanie!
Daję jej skierowanie, ale nie odpuszczam, co będzie mi gruby babsztyl niesłusznie wyrzuty robił.
– Może lepiej, jakbyście po nazwisku wyczytywali, porządek by był – podsuwam ten prosty i genialny pomysł.
– Jeszcze czego?! Będę za każdym razem wyłazić na korytarz. Ja tutaj dosyć roboty mam! Poza tym obowiązuje ustawa o ochronie danych osobowych.

No tutaj mnie zastrzeliła. Pół miasta wie, od mojej wspaniałej żony, że mam problemy z prostatą, a ta mi tutaj z ochroną danych osobowych wyjeżdża, to jej powiedziałem do słuchu.

– Na korytarzu widziałem wiadro i ścierę, więc nie będę szanownej pani odciągał od pracy, bo linoleum, aż prosi się o odrobinę zainteresowania, poza tym ja przyszedłem tutaj do pani doktor – i zerknąłem w tę ładniejszą stronę – a te czcze dyskusje z personelem pomocniczym, z pewnością nie przyniosą mi żadnego pożytku.
Poszło jej w te wielkie, niewypumeksowane pięty, bo oczy duże zrobiła jak stare pięć złotych i nic nie powiedziała. Siadła se tylko, nie wiadomo czemu, tym grubym dupskiem za biurkiem, założyła okulary i spytała.
– Co panu dolega?

I właśnie w tym momencie, zdałem sobie sprawę z mojej fatalnej pomyłki!

Z niewiadomych przyczyn, ten gruby, wredny babsztyl był panią „urolożką”, a ta ładna i ponętna osóbka w figlarnie, jeden guzik za dużo, rozpiętym fartuszku, to pielęgniarka. Jeb*ne dziadki! Też ich tylu dzisiaj przylazło. Do młodej by się nie ośmielili, ale do starej prukwy – żaden wstyd! Chciałem wybiec, ale nogi same ugięły się w kolanach i siadłem, po drugiej stronie biurka, mówiąc szczerze, jak na pierwszej spowiedzi.

– Mam przerośniętą prostatę. Tak mówi moja żona, a ona się zna bo jest fryzjerką. Nazywa mnie teraz „Psi-psi”, bo chodzę często oddawać mocz. Wiem co mnie tutaj czeka i mam tylko jedną prośbę: niech pani będzie delikatna! – Tutaj mimo woli spojrzałem na jej, podobne do napompowanej, gumowej rękawiczki dłonie, a raczej łapska.
Pielęgniarka nagle parsknęła, powstrzymując z wielkim trudem śmiech. Pani doktor, spuściła okulary na nos, spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, z pełną powagą.
– Niech pan zsunie spodnie i położy się bokiem na kozetce.

Byłem ubrany elegancko, jak to do doktora; długi płaszcz, spodnie od garnituru, granatowy pulower i jasną koszulę. Wstałem. Chciałem zdjąć prochowiec, ale nie widząc nigdzie wieszaka, podszedłem w nim do kozetki i opuściłem spodnie do kolan. Jakoś dziwnie się czułem. Ten długi płaszcz i opuszczone spodnie przywiodły na myśl świętej pamięci Rudego, z naszego miasteczka, co to biegał jedynie w szarym prochowcu, butach i skarpetkach po parku eksponując, ku przerażeniu i piskom wychodzącym ze szkół licealistek, swoje walory.

Położyłem się na bok. Pani „urolożka”, co to jej nawymyślałem przed chwilą, podeszła do kozetki Z wielkim trudem wciągnęła, na wielgachną rękę, gumową rękawiczkę, zanurzyła w plastikowym pojemniku z przezroczystym, jak chwilę później poczułem, zimnym żelem i zanim jeszcze wypowiedziała sakramentalne „proszę się rozluźnić”, pielęgniarka, ot tak, po prostu, wyszła sobie z gabinetu, otwierając drzwi na oścież i pokazując moje gołe dupsko dziadkowej widowni, siedzącej na taboretach w korytarzo – poczekalni. Ale wtedy było mi już wszystko jedno. Potężne gumowe paluchy, należące do równie potężnej i na dodatek brzydkiej baby, dokonały zemsty za nazwanie jej „sprzątaczką”. Jedyny plus tego gwałtu, że diagnoza była pomyślna!

W drodze do domu zahaczyłem o piwiarnię. Chlapnąłem sobie kilka jasnych i spotkałem starych kumpli, z kawalerskich lat. Umówiliśmy się na wieczór.

***

– I jak kochanie było u lekarza? bo rozmawiałam z panią Jadzią i powiedziała mi, że tamta młoda, jest na zwolnieniu i przysłali jakąś inną, starszą ponoć. Będzie jeszcze psi, psi? Hi, hi! Czy nie?
– Nie! Nie będzie żadnego psi, psi, bo prostatę mam zdrową jak u noworodka i proszę mi teraz nie przeszkadzać, bo zabieram sprzęt i wyjeżdżam z kolegami na weekend na ryby.
Choć zawsze marudziła, tym razem, wyczuwając sytuację, nic nie powiedziała, a ona się zna, bo jest fryzjerką!

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część druga.

II

„Nadejszła wiekopomna chwiła”, czyli dzień mojej egzekucji, no niech będzie – wizyty.

Jestem spięty, a to nie pomoże, bo gdzieś wyczytałem, że lepiej jest się rozluźnić. Siedzę w poczekalni, a właściwie na korytarzu, który służy za poczekalnię. Jest, o dziwo, dość dużo pacjentów. Myślę sobie, że albo nieświadomie tutaj siedzą, albo nie mają wyboru i przeżywając jakieś straszne katusze, ból ich tu przywiódł. Sam kiedyś leciałem ze łzami w oczach wyrwać bolący ząb, choć dentysty bałem się jak ognia. Jednak opinia moich kolegów, że: on jest stary i już nawet kiepsko widzi, ale od rwania lepszych speców nie ma! przekonała mnie ostatecznie. Poszedłem… biegnąc.

Fakt: prawdopodobnie przedwojenny, ciemno skórzany fotel, zainstalowany na poddaszu starego domu, nie nastrajał zbyt optymistycznie, ale przemogłem się i mówię, no może troszkę podniesionym głosem.

– Rwij pan! Byle szybko!
– Ooo! Widzę, że nocka nieprzespana, oczy podkrążone – co? – ząbek bolał?
Nie! Filmy se ku*wa całą noc oglądałem! A wyrywanie zębów to moje hobby! Jeden na tydzień, tak dla kurażu, jeszcze z osiem mi zostało, a później to przerzucę się na coś innego, może będę sobie gnaty łamał?!! Albo rwał włosy z głowy?!! – tak chciałem mu powiedzieć, ale wrodzona powściągliwość w wyrażaniu emocji wygrała, a poza tym bałem się, ze może dokonać zemsty wyrywając zdrowy ząb lub wstrzykując zamiast środka znieczulającego samą wodę. Takie rzeczy ponoć, miały miejsce.
– Ja panu znieczulenie oczywiście dam, ale ono i tak niewiele pomoże, bo to zgorzel jest – to mnie pocieszył, ale zdesperowany byłem na tyle, że nie spasowałem.

Dostałem zastrzyk, bolał jak cholera, po którym wiekowy dentysta senior, nastawił „odmierzacz czasu” w kształcie jajka, i zapalił sobie w gabinecie papieroska… Nie wierzycie? A jednak. To były czasy – papierosek w gabinecie i to przy pacjencie. A teraz? Palacze przeganiani są, niczym trędowaci. Zapal sobie fajkę na przystanku albo na peronie… długo nie popalisz, a za kilka lat to cię i nawet zlinczują:
– Ludzie! Patrzcie na niego! Zapalił papierosa! O, tam, tam stoi! A dym leci na małe dzieci!
– Jak on mógł?! Przecież dym zabije te małe, niewinne istoty!
– Zlinczować go! Zlinczować!

I będzie po tobie. Krzepcy i wydolni faceci, młode karmiące oraz stare babcie z parasolkami dorwą cię, po krótkim pościgu, w parku i wkomponują w rabat. Teraz na całe szczęście jeszcze tak nie jest, za wyjątkiem peronu. Tam, delektując się dymkiem w „miejscu do tego nie wyznaczonym”, ani się obejrzysz, a zobaczysz, koło siebie dwóch, nieogolonych oprychów, w przydużych, zmechaconych uniformach, koloru nijakiego. Tak, to oni – Straż Ochrony Kolei. Pierwsze twoje skojarzenie z nimi, będzie oscylowało gdzieś w rejonach zakładu karnego. Trafiłeś w dziesiątkę – mieli do wyboru „czapę” (to ci najstarsi) dożywocie albo dożywotnią pracę w szeregach SOK. Wybrali szeregi SOK i teraz swoimi facjatami sieją postrach i spustoszenie na dworcach PKP uszczuplając, i tak uszczuplające się, dochody kolei. Podejdą, a ty będziesz myślał, że już gorzej być nie może, dopóki nie otworzą ust. Ochrypłe, szorstkie głosy, brązowe, niekompletne zębiska zmrożą ci skórę na karku i kiedy dowiesz się, że chcą tylko pięćdziesiąt złotych mandatu, za palenie w miejscu do tego nie wyznaczonym, kamień spadnie ci z serca i poczujesz się jakbyś dostał drugie życie.

Ale, ale bo odbiegłem od tematu.

A więc: pan doktor, dentysta – senior, paląc papierosa, w gabinecie i rozmawiając ze mną, leżącym na przedwojennej, dentystycznej „kozetce”, wykonanej z przedwojennej licowej skóry, umilał mi oczekiwanie na zadziałanie środka przeciwbólowego, który i tak miał nie zadziałać, aż zadzwonił na parterze telefon. Pan doktor spetował i poszedł na dół. Rozmawiał zapewne z przyjacielem, bo rozmawiał długo i serdecznie. Podczas jego rozmowy jajko – budzik głośno terkocząc, oznajmił, że nadszedł moment do wyrwania zęba. Niestety pan doktor, pochłonięty rozmową, tego nie usłyszał. Zacząłem się denerwować, że znieczulenie przestanie działać i po kilku minutach, przekręciłem jajko – budzik na najkrótszy, możliwy czas – zadzwonił powtórnie. Niestety tego dzwonka pan doktor, również nie usłyszał. Wciąż rozmawiał i rozmawiał, a ze strzępków słów wywnioskowałem, że umawiał się na jakieś polowanie. Sam jestem wędkarzem i wiem, że o rybach można rozmawiać bez końca, z polowaniem było, tak pomyślałem, podobnie, więc postanowiłem działać bardziej zdecydowanie. Nastawiłem jajko – budzik po raz trzeci. Tym razem zszedłem z przedwojennego fotela, wykonanego z przedwojennej licowej skóry i opuszczając gabinet podążyłem na schody, schodząc do ich połowy. W jednej ręce dzierżyłem ten nieszczęsny „jajko – budzik” i kiedy zadzwonił, wyciągnąłem rękę w stronę, skąd dobiegał głos, aby dźwięk był bardziej słyszalny. Głos na chwilę ucichł, po czym oznajmił rozmówcy, że musi kończyć, bo pacjent czeka na resekcję. Pobiegłem szybko po schodach do gabinetu, sadowiąc się wygodnie na retro fotelu. Po chwili wszedł dentysta paląc drugiego papieroska.

– Przepraszam pana, ale z kolegą leśniczym rozmawiałem – powiedział. – No to co, rwiemy! – i spetował.
– A to znieczulenie to jeszcze działa, bo już troszkę tutaj siedzę? – spytałem lekko zaniepokojony.
– Przecież dopiero co budzik zadzwonił, a to znaczy, że powinno działać, o ile w ogóle zadziała – odpowiedział. – Poza tym sprawdzimy.
Po czy wziął do ręki jakiś szpikulec i dźgnął mnie nim w dziąsło.
– I co bolało? Czuł pan coś?

Nic nie czułem, to też grzecznie odpowiedziałem, że nic nie czułem… no właściwie to poczułem dźgnięcie, ale żeby bólu jakiegoś, to nie. O trzykrotnym nastawianiu „jajko – budzika”, wychodzeniu z gabinetu i schodzeniu po schodach, nie wspominałem. Po co gościa, przed tak poważnym zabiegiem, denerwować, a dźgnięcie szpikulcem upewniło mnie, że znieczulenie wciąż działa.
Kiedy wziął w dłonie cęgi, ciary przeszły mnie po plecach. Wyglądały imponująco i były chyba równie wiekowe jak fotel. Nawet zdało mi się, że zauważyłem na nich odciski, po zaciskanych w bólu zębach moich poprzedników.

– Przedwojenna stal! – powiedział unosząc je wysoko – Niech pan zobaczy, tyle lat i wciąż działają. Teraz już takich nie robią!

Przez myśl przeleciało mi, że może teraz robią już lepsze, mniej bolesne, o ile cęgi mogą w ogóle być mniej bolesne, ale zapewnienia kolegów, że: od rwania lepszych speców nie ma! utwierdzały mnie w słuszności mojego wyboru.

Zaczęło się rwanie. Natarł na mnie pewnie i z wielką siłą. Cęgami, co to teraz już takich nie robią, chwycił za bolący ząb i począł go „obluzowywać”, czyli przekręcać, w te i we wte, drugą ręką przytrzymując głowę. Zaczęło się coś łamać, trzaskać i chrzęścić. Przypomniałem sobie grilla u kolegi, w zeszłym tygodniu, jak rzucił swojemu haskiemu kości od kurczaka – dźwięk miażdżenia był podobny. Niestety znieczulenie, znieczuliło wszystko oprócz zęba i zacząłem wyć z bólu, jak haski kumpla do księżyca.

– Co boli pana?! Niemożliwe! – dentysta senior zapewne w wirze walki zapomniał, że rwie zęba ze zgorzelem i naparł jeszcze mocniej, jedną ręką ciągnąc go cęgami do siebie, a drugą odciągając moją głowę. – Jeszcze chwilka! Niech pan wytrzyma!
Nie wytrzymywałem i wciąż wyłem głośniej i głośniej. Nacisk ręki był tak potężny, że skóra zmarszczyła mi się i „zjechała” z czoła na oczy. Za chwilę coś pęknie – pomyślałem sobie – albo ręką wbije mi płat czołowy w mózg, albo puści ząb.

Puścił ząb! A dentystę seniora rzuciło do tyłu, z tymi cęgami, co to teraz już takich nie robią, że aż prawie spadł ze stołka.
– Ale się trzymał! Widział pan?!

Co miałem odpowiedzieć? Że wcale nie zauważyłem, jak dentysta felczer, z przedwojennym dyplomem i poniemieckimi narzędziami, miażdżąc mi ręką czoło, dokonał resekcji zęba na żywca? Jak cyrulik w średniowieczu?! Było po wszystkim i to było najważniejsze. Językiem niechcący wjechałem w wielką, jak lej po bombie wyrwę… i coś wymacałem!

– Ale tam coś zostało! – nie omieszkałem poskarżyć. – Jakiś kawałek zęba, czy co?!!
– Nie… tam nic nie ma – spojrzał i zdezynfekował jakimś proszkiem, żeby szybciej się zagoiło. – Nie jeździć językiem po ranie, nie wysysać i nie pić dzisiaj alkoholu, żeby zakrzep powstał.
Opuszczając gabinet dentysty seniora, oddzielony od poczekalni jedynie szaroburą zasłonką, zauważyłem następną klientkę. Była blada i miała wielkie oczy. Moje jęki musiały ją przerazić, a przedwojenne cęgi co to teraz już takich nie robią, czekały na nią już w pełnej gotowości. Był wieczór, zamiast do domu dotarłem do piwiarni, gdzie sącząc browarka wydłubałem sobie językiem, z wielkiej, jak lej po bombie, dziury po zębie, pozostały jego kawałek.

Pół roku później, kolegę, który mi go polecił, zaczął boleć ząb. Przyszedł do mnie zestrachany z opuchniętym polikiem i mówi.
– Kurde, ale mnie ząb napierd*la! Całą noc nie spałem. Dwa lata temu już do usunięcia był, ale jakoś nie bolał, a teraz?! Szkoda gadać. Powiedz mi lepiej jak ten dentysta zęby rwie, co to ci go poleciłem?
– Wal do niego jak w dym! Od rwania lepszych speców nie ma!

Ale, ale, bo znowu odbiegłem od tematu, a więc; czekam sobie w poczekalni, no niech będzie, że na korytarzu, który pełni funkcję poczekalni. Ludziska siedzą, sami wiekowi faceci i wciąż dochodzą nowi. Nie wiem, czy człapią tak z powodu jakiś problemów w portkach, czy ze starości? Wolę nie myśleć, co im się tam porobiło?

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część trzecia.

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część pierwsza.

I

„Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień” śpiewał Rosiewicz, a ja oglądając czołówkę owego serialu nie wierzyłem, że może i mnie to kiedyś spotkać – „ja, niby za trzydzieści lat, mam wyglądać tak jak on – niemożliwe!”.

prostamol uno 2A jednak. Z powodu wieku jakoś specjalnie nie rozpaczam, bo niby dlaczego? Istotnych zmian w swoim wyglądzie też nie zauważyłem. Ani brzucha, ani łysiny. Ale telewizyjno – reklamowa nagonka na panów w moim wieku już się zaczęła. Prostamol Uno drąży już dziurę w głowie. Nie u mnie – u mojej żony. Pewnie zawsze chodziłem ze dwa razy w nocy do kibelka – po dwóch, trzech piwkach? – normalka. Za to teraz chodzę, bo na sto procent mam przerośniętą prostatę – tak mówi moja żona, a ona się zna, bo jest fryzjerką! Poza tym zasięgnęła konsultacji na mój temat z klientkami… Na dodatek nazywa mnie teraz „Psi, psi” na cześć jakiegoś gostka, z reklamy prostatowego medykamentu, biegającego co chwila do klopa.

– Idź i się przebadaj! Ja chodzę do ginekologa raz do roku i jest dobrze, a ty nie możesz raz w życiu iść do urologa?!! – tak gada jak zasypiamy.

– Coś ty tak często łaził, po tej nocy, do tej łazienki? To na pewno prostata! Mówię ci – idź i się przebadaj! Uparty jak osioł! – tak gada z rana, na dzień dobry.

– Zarejestrowałeś się w końcu u tego urologa? Co? Jeszcze nie? Poszedłbyś i miał to już za sobą. Co za uparciuch. – A tak gada przez cały dzień.

W końcu więc nie wytrzymałem i poszedłem.

– Dzień dobry! Chciałem się zarejestrować do urologa.
– A pan u nas pierwszy raz?

– Tak, a dlaczego pani pyta?
– A bo musi pan mieć skierowanie od ogólnego…

Tak właśnie, na wstępie, gaszą nasz desperacki zapał do badania doodbytniczego prostaty. Już człek się nastawił, nie spał całą noc myśląc co go czeka, a tu klopsik. Egzekucja odłożona na czas nieokreślony: „zabijemy pana kiedy indziej”. Ale za to w domu czekały na mnie słowa otuchy.
– Nie zarejestrowali cię?! Jak to – „od ogólnego”?! A to nie mogli cię zarejestrować, a później byś doniósł?! Znowu ci się upiekło. Ale widzę, że specjalnie nie rozpaczasz? Jutro robię trwałą pani Krysi z ZOZ – u, załatwi skierowanie i do rejestracji pójdziesz pojutrze, no! Głowa do góry Psi psi. – W listopadzie?! Powariowali w tej służbie zdrowia?! A jakbyś sobie pęcherz przeziębił, to co?

Łaziłbyś całe Boże dwa miesiące jak Gregory Peck w westernach. Pojutrze strzygę panią Jadzię ze szpitala, to ci numerek przełoży i pójdziesz jeszcze w tym tygodniu.
W tym tygodniu to sam sobie mogłem numerek załatwić. Wolny termin był, bo i pacjentów na ten tydzień mało. Wszystkich jakoś wymiotło i terminy poprzekładali, bo nasz urolog (mężczyzna!) wakacje sobie zrobił, a w zastępstwie jest pani „urolożka”. Jakaś młoda. Dopiero co specjalizację zrobiła. Cały czas myślę, i myślę jak to będzie? Co jej powiem? Czy będzie ładna, czy brzydka? Czy filigranowa, czy jakaś wielka Ozyra? No i jakie będzie miała dłonie – drobniutkie, czy jakieś wielkie i grube z paluchami jak bochny? Zaczynam się bać…

– Ja tam chodzę do faceta ginekologa i co z tego? Powiem ci nawet, że jest bardziej delikatny niż baba i jakoś nie narzekam, że mi obcy chłop tam rękę wkłada. Zresztą to jest lekarz, czyli osoba bezpłciowa. Lekarz to lekarz i tyle. Nie jęcz. Pójdziesz w tym tygodniu i po sprawie. Po co odwlekać nieuniknione. Zresztą jutro robię balejaż pani Dance z operacyjnego, to mi powie co to za lekarka? Czy dobra i w ogóle? No Psi psi, nie martw się!
Całą noc nie spałem. I nie pomogły zapewnienia pani Danki, z operacyjnego, że to miła, młoda lekarka. Na dodatek bardzo ładna. „Taka filigranowa i w dodatku panna” – tak powiedziała żonie, a żona powiedziała mi.

– Słuchaj no! Pani Danka mówi, że to fajna babka jest. Taka filigranowa blondyneczka, bardzo miła i w dodatku panna! Może ci się nawet spodoba! Hi, hi! Znaczy… badanie ci się spodoba. Hi, hi! Psi psi, hi, hi.
Dodała mi otuchy, nie ma co. Noc w plecy i z rana jeszcze poprawka.
– Coś ty tak, po tej nocy, do tej łazienki łaził?! Chyba z dziesięć razy byłeś… to na pewno prostata. Dobrze, że dzisiaj wszystko się okaże. Mój biedny Psi psi.

„Nadejszła wiekopomna chwiła”, czyli dzień mojej egzekucji, no niech będzie – wizyty…

Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część druga.