Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część trzecia.

III

Ale, ale, bo znowu odbiegłem od tematu.

A więc. Czekam sobie w poczekalni, no niech będzie, że na korytarzu, który pełni funkcję poczekalni. Ludziska siedzą, sami wiekowi faceci i wciąż dochodzą nowi. Nie wiem, czy człapią tak z powodu jakiś problemów w portkach, czy ze starości? Wolę nie myśleć, co im się tam porobiło? A swoją drogą, być na miejscu tej młodej kobiety i badać takiego „przystarszawego” gościa? – nie dla mnie taka robota.

Jestem za facetem w kremowej kurtce. To on jest wyznacznikiem czasu mojego wejścia, bo numerki dawno poszły w zapomnienie. Miałem co prawda jeden z wyższych, pani Jadzia, co ją żonka strzygła pokombinowała, ale jak przyszedłem, to kolejność dziadki już między sobą ustaliły.

A weź no zadaj grzecznie pytanie: kto ostatni i jaki numerek teraz wszedł?! Nic. Cisza. Echo. Wszyscy skamieniali jakbyś się zapytał, którego rozstrzelać? Nic to. Poczekam. Trzeba tylko pamiętać, kto jest za kim i czatować w pełnej gotowości jak wychodzi pacjent, który był przed tobą, bo zniedołężniałe dziadki potrafią w mgnieniu oka dać susa, wpychając się w kolejkę. Jeden już wszedł jakby nigdy nic „na bezczelnego”, a drugi niby o coś zapytać i został na dwadzieścia minut, po mnie choćby potop! Wiem, bo włączyłem stoper oznajmiając wszem i wobec.

– Ciekawym, ile czasu zajmie temu panu zadanie pytania? Włączam stoper!

Po pięciu minutach wszyscy w poczekalni wiedzieli już, że to był podstęp i gościu w bardziej wysublimowany sposób wepchnął się w kolejkę. Kiedy wychodził, unikając wzroku czekających, powiedziałem szyderczo, wyłączając ostentacyjnie stoper.

– No! Dwadzieścia minut! Ten pan zapewne pytał, panią doktor, o wszystkie dopływy Amazonki. He, he… – Dziadki nie „zakumały” mojego dowcipu, a który by „zakumał” to i tak nie dosłyszał.

Ale nie ze mną te numery Bruner!

Bo posiadam tajną broń. Nasłuchując odgłosów dochodzących z gabinetu, jestem w stanie określić, kiedy zbliża się koniec wizyty. Najpierw słychać rozmowę, później, na dłużej zalega cisza, i na powrót powraca rozmowa, zakończona dźwiękiem, przykładanej do recepty pieczątki – to znak do pełnej gotowości. Dziadki tego nie wychwytują, przytępiony słuch uniemożliwia im to skutecznie i polegając tylko na wzroku, gapią się na drzwi, gotowi w każdej chwili do podagrycznego skoku.

Nadeszła moja kolej.

Byłem za gościem, który jest wewnątrz, a jest około dwudziestu minut. Była już rozmowa, była cisza i teraz znowu jest rozmowa. Czekam na charakterystyczny dźwięk stemplowania recepty. Niby jestem wyluzowany, po co się demaskować, ale naprężone mięśnie gotowe są do ataku na gabinet. Dziadek, który siedzi najbliżej, podejrzanie spogląda na futrynę. Może wychwycił wibracje? Coś długo nie przykłada tej pieczątki? Co jest grane?! Kiedy tylko usłyszę pieczątkę, wstaję i idę do drzwi. Co to ku*wa?! Nie było pieczątki, pacjent w kremowej kurtce wychodzi, a drzwi otwierają się na całą szerokość?!

– A gdzie pieczątka?! – wykrzyknąłem mimo woli na całą poczekalnię. Dziadek, co był najbliżej drzwi, wstaje. Szybki jest. Uśpił moją czujność tym człapaniem, a wystrzelił jak z procy. Cwaniaczek! Ale ja również jestem szybki. Ba! Szybszy! Trzydziestu lat różnicy nie oszukasz. Wpycham się przed niego, coś tam mamrocze pod nosem, odwracam do niego głowę i mówię.
– Nie rób mi tu pipy! Teraz moja kolej!

Yes! Yes! Yes! Ale mu powiedziałem, aż mu poszło w te filcowe cichobiegi, co to miał obleczone na girach. Wchodzę! O Jezu! Wchodzę… do urolożki. W ferworze walki zapomniałem po co tutaj przyszedłem.

Pani doktor jest młoda i ładna, a nawet bardzo ładna. W gabinecie jest jeszcze pielęgniarka, dla odmiany stara, gruba i gburowata.
– Który numerek! – pyta skrzekliwym głosem.
– Siódmy – odpowiadam spokojnie.
– Siódmy?! Jak to siódmy?! Przecież dopiero co wyszedł dwudziesty pierwszy i piętnasty?! Wchodzicie jak wam się podoba?! Spóźniony pan jest!
– Ale tam, za drzwiami, numerki już nie działają, tutaj może tak, ale tam nie, bo tam zawiązała się kolejka społeczna i jak kto przyłazi taki numerek ma. Ja byłem tylko czterdzieści minut przed umówionym czasem i już ze dwudziestu pacjentów czekało, jeszcze dwóch wepchnęło się bezczelnie, a trzeciego dopiero co w drzwiach pogoniłem.
– Sami jesteście sobie winni, bo numerków nie pilnujecie! A potem na służbę zdrowia narzekacie! Skierowanie!
Daję jej skierowanie, ale nie odpuszczam, co będzie mi gruby babsztyl niesłusznie wyrzuty robił.
– Może lepiej, jakbyście po nazwisku wyczytywali, porządek by był – podsuwam ten prosty i genialny pomysł.
– Jeszcze czego?! Będę za każdym razem wyłazić na korytarz. Ja tutaj dosyć roboty mam! Poza tym obowiązuje ustawa o ochronie danych osobowych.

No tutaj mnie zastrzeliła. Pół miasta wie, od mojej wspaniałej żony, że mam problemy z prostatą, a ta mi tutaj z ochroną danych osobowych wyjeżdża, to jej powiedziałem do słuchu.

– Na korytarzu widziałem wiadro i ścierę, więc nie będę szanownej pani odciągał od pracy, bo linoleum, aż prosi się o odrobinę zainteresowania, poza tym ja przyszedłem tutaj do pani doktor – i zerknąłem w tę ładniejszą stronę – a te czcze dyskusje z personelem pomocniczym, z pewnością nie przyniosą mi żadnego pożytku.
Poszło jej w te wielkie, niewypumeksowane pięty, bo oczy duże zrobiła jak stare pięć złotych i nic nie powiedziała. Siadła se tylko, nie wiadomo czemu, tym grubym dupskiem za biurkiem, założyła okulary i spytała.
– Co panu dolega?

I właśnie w tym momencie, zdałem sobie sprawę z mojej fatalnej pomyłki!

Z niewiadomych przyczyn, ten gruby, wredny babsztyl był panią „urolożką”, a ta ładna i ponętna osóbka w figlarnie, jeden guzik za dużo, rozpiętym fartuszku, to pielęgniarka. Jeb*ne dziadki! Też ich tylu dzisiaj przylazło. Do młodej by się nie ośmielili, ale do starej prukwy – żaden wstyd! Chciałem wybiec, ale nogi same ugięły się w kolanach i siadłem, po drugiej stronie biurka, mówiąc szczerze, jak na pierwszej spowiedzi.

– Mam przerośniętą prostatę. Tak mówi moja żona, a ona się zna bo jest fryzjerką. Nazywa mnie teraz „Psi-psi”, bo chodzę często oddawać mocz. Wiem co mnie tutaj czeka i mam tylko jedną prośbę: niech pani będzie delikatna! – Tutaj mimo woli spojrzałem na jej, podobne do napompowanej, gumowej rękawiczki dłonie, a raczej łapska.
Pielęgniarka nagle parsknęła, powstrzymując z wielkim trudem śmiech. Pani doktor, spuściła okulary na nos, spojrzała mi prosto w oczy i powiedziała, z pełną powagą.
– Niech pan zsunie spodnie i położy się bokiem na kozetce.

Byłem ubrany elegancko, jak to do doktora; długi płaszcz, spodnie od garnituru, granatowy pulower i jasną koszulę. Wstałem. Chciałem zdjąć prochowiec, ale nie widząc nigdzie wieszaka, podszedłem w nim do kozetki i opuściłem spodnie do kolan. Jakoś dziwnie się czułem. Ten długi płaszcz i opuszczone spodnie przywiodły na myśl świętej pamięci Rudego, z naszego miasteczka, co to biegał jedynie w szarym prochowcu, butach i skarpetkach po parku eksponując, ku przerażeniu i piskom wychodzącym ze szkół licealistek, swoje walory.

Położyłem się na bok. Pani „urolożka”, co to jej nawymyślałem przed chwilą, podeszła do kozetki Z wielkim trudem wciągnęła, na wielgachną rękę, gumową rękawiczkę, zanurzyła w plastikowym pojemniku z przezroczystym, jak chwilę później poczułem, zimnym żelem i zanim jeszcze wypowiedziała sakramentalne „proszę się rozluźnić”, pielęgniarka, ot tak, po prostu, wyszła sobie z gabinetu, otwierając drzwi na oścież i pokazując moje gołe dupsko dziadkowej widowni, siedzącej na taboretach w korytarzo – poczekalni. Ale wtedy było mi już wszystko jedno. Potężne gumowe paluchy, należące do równie potężnej i na dodatek brzydkiej baby, dokonały zemsty za nazwanie jej „sprzątaczką”. Jedyny plus tego gwałtu, że diagnoza była pomyślna!

W drodze do domu zahaczyłem o piwiarnię. Chlapnąłem sobie kilka jasnych i spotkałem starych kumpli, z kawalerskich lat. Umówiliśmy się na wieczór.

***

– I jak kochanie było u lekarza? bo rozmawiałam z panią Jadzią i powiedziała mi, że tamta młoda, jest na zwolnieniu i przysłali jakąś inną, starszą ponoć. Będzie jeszcze psi, psi? Hi, hi! Czy nie?
– Nie! Nie będzie żadnego psi, psi, bo prostatę mam zdrową jak u noworodka i proszę mi teraz nie przeszkadzać, bo zabieram sprzęt i wyjeżdżam z kolegami na weekend na ryby.
Choć zawsze marudziła, tym razem, wyczuwając sytuację, nic nie powiedziała, a ona się zna, bo jest fryzjerką!

6 komentarzy do “Moja żona się zna – bo jest fryzjerką! Część trzecia.

  1. Pingback: Moja żona się zna - bo jest fryzjerką! Część trzecia. - Co nowego na Berbeli

  2. gość

    Dawno się tak nie ubawiłem! 🙂 Polecam prywatną opiekę zdrowotną, tam nie ma społecznych kolejek i umawiasz się na konkretne godziny, a nie na „numerek” w społecznej kolejce 🙂

    Odpowiedz
  3. Pingback: Moja żona się zna - bo jest fryzjerką! Część druga. - Co nowego na berbeli...

  4. Pingback: Moja żona się zna - bo jest fryzjerką! - Co nowego na berbeli...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *