Stary Czarnego Józka Plecownika – Stary Józek, był wielkim koneserem wszelkich napojów mających w swoim składzie alkohol etylowy (począwszy od wódek gatunkowych, poprzez wszelakiego rodzaj wina i nalewki, a na piwach i Opal Kace alias Opal Gęsi kończąc) oraz na nieszczęście dla jego nerwu wzrokowego – metylowy. Opal Kaka była jednak z racji swojej ceny najmocniejszym punktem każdej degustacji, trzeba ją było jednak przez chleb przefiltrować, aby zatraciła swój naturalny fioletowy kolorek, co akurat Staremu Józkowi nie przeszkadzało, ba, nawet po głębi fioletu był w stanie dociec w jakiej wytwórni była rozlewana.
Po któryś imieninach suto zakrapianych Opal Kaką oraz spirytusem niewiadomego pochodzenia Stary Józek oślepł był w końcu. Radził sobie jeszcze przez jakiś czas bawiąc się w rybaczkę z Wędkarzem i zakładając „pupy” w wodach stojących.
Kiedyś jednak będąc na łódce uraczyli się miksturą sporządzoną przez Wędkarza – Opal Kaka, Jugosłowiański spirytus przemysłowy do mycia maszyn w przemyśle spożywczym, napój gazowany Hellena grejpfrutowa oraz dla złamania smaku Woda Toaletowa „Przemysławka” – po której Stary Józek dostał „kukły” i myśląc, że śpi w domu na przypiecku wysiadł z niej na środku jeziora w listopadową mglistą noc. Poszedł jak kamień w wodę, że się nawet Wędkarz nie zorientował i rano se spokojnie do brzegu przyfalował, nie zauważając braku Józka.
Czarny Józek Plecownik – wtedy jeszcze zwykły, najzwyklejszy Józek – został sam… znaczy się ze starą i ósemką rodzeństwa, z czego dwójka najmłodszych była jednocześnie i rodzeństwem, i przychówkiem, bo w arkana alkowy to Józka mama wprowadzała…
Już za młodu lubił, jak to się mówi: „Kobity, wino i śpiew” co w jego przypadku znaczyło bardziej: ku*wy, ćwiara i gitara, a de facto przekładało się to na: Szybką Zochę, Opal Kakę i darcie ryja na całego…
No i właśnie po którejś z takich imprez ten zwykły, najzwyklejszy Józek, idąc poboczem drogi i potrącony przez BMW serii 7 na niemieckich tablicach rejestracyjnych szybując z prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę w kierunku przydrożnych krzaków, przeistoczył się w Czarnego Józka Plecownika. Może za sprawą zaklęcia, które zdążył jeszcze wypowiedzieć w locie na krótko przed kolizją z jabłonką i utratą przytomności:„o w ku*we, jeb*na twa mać!!!”
Obudził się z rana tak jak go rzuciło przy uderzeniu – w krzakach pod drzewem za rowem melioracyjnym, ze złamaną ręką, dwoma żebrami oraz bez jedynej jedynki i gumofilców, z których wyskoczył w trakcie kolizji – ale za to z banknotem stu markowym w kieszeni i kupą w porach – posiadania dewiz nie był jeszcze świadom, kupę zaś wyczuły nawet jego mało wysublimowane nozdrza.
Dowlókł się do domu i wlazł na przypiecek. Tak minęły trzy dni i trzy noce.
Z letargu wyrwało go ciągnienie druta przez Szybką Zochę oraz krzyki braci, sióstr i najmłodszych „braciosynów” Józka wesoło baraszkujących po kuchni. Nie było w tym nic dziwnego ponieważ Szybka Zocha uważała się za profesjonalistkę w tej materii i zawsze zwykła mawiać, że jest w stanie postawić „pytonga” nawet umarlakowi.
Było w tej historii ziarenko prawdy, ponieważ dorabiając sobie kiedyś na krajówce pod lasem i biorąc za dewizy „niemca w chełm” pewnemu Niemcowi z RFN-u ten nagle dostał zawału i zszedł był śmiertelnie pod młodnikiem. Wystraszyło to niemiłosiernie Szybką Zochę ale jednocześnie dało powód do dumy i późniejszych opowieści.
Tak więc Józka wyrwało z letargu wesołe baraszkowanie dziatek oraz ciągnienie druta. Kiedy Zocha skończyła zwlekli się z przypiecka i wyszli na zewnątrz. Ususzony „bobel” wykulnął się z nogawki Józka, ten pociągnął mu z papcia i lekko utykając podreptał w samych skarpetach z wybranką na metę do Stacha, gdzie zawsze raczyli się spirytualiami.
Stachu był emerytowanym traktorzystą z PGR – u. Był głupi jak but i kulawy na jedną „girę”, którą po pijaku wciągnął mu za nogawkę od spodni i owinął wokół siebie niezabezpieczony WOM, czyli wałek odbioru mocy w traktorze. Poszedł przez to na wcześniejszą „emę” dorabiając sobie od tego czasu przy destylacji.
Kiedy weszli, Stachu leżał spity w kącie izby razem ze swoim bracholem Ślypkiem, który to stracił lewe oko z czasie partii pokera. „Tulipan” skonstruowany na bazie butelki prostego wina okazał, przy pomocy kanta od stołu okazał się mocniejszy od jego karety asów. Na stole stała kana z bimbrem, słoik ogórków oraz dwie szklany i paka Mocnych bez filtra.
Usiedli z Zochą do stołu i kiedy Józek zaczął szukać po kieszeniach zapałek natrafił na banknot stu marek… zachodnich!!! No tak, Józek sobie wszystko przypomniał: biesiadę u Szybkiej Zochy, degustację Opal Kaki, wpierdol spuszczony szwagrowi i nieszczęsny, acz opłacalny, powrót do domu poboczem drogi. Józek „zatrybił” w swoich czterech na krzyż zwojach mózgowych, że ktoś go potrącił samochodem i chcąc zachować anonimowość (tego słowa Józek nie znał) wcisnął mu w kufaję sto marasów. Jego radość nie miała końca. Cieszyła się i Zocha, licząc na jakiś suwenir z bazaru pod postacią wymarzonych białych kozaczków za kolana.
Józek wraz ze swoją prawie konkubiną, wypalili po fajce, walnęli po szklaneczce i zaczęli snuć wspólne marzenia o przyszłoniedzielnym szaleństwie na bazarze. Józek myślał o zakupie eleganckiego garnituru w komplecie z zelówkami „wskocz – wyskocz”. Ich bazarowe plany zostały na krótko zmącone przez powrót do stanu świadomości najpierw Stacha, zaś chwilę później jego brata – Ślypka.
Tego wieczoru wszyscy bez wyjątku – wspomagani przez budżet Józka – uraczyli się Stasinej produkcji spirytualiami, doszedł również i szwagier, i sąsiad z naprzeciwka. Było bardzo wesoło, że nawet sam Józek nie sprał nikogo po mordzie. Poprzestał ino na zerżnięciu Szybkiej Zochy i sąsiada.
Wtedy właśnie najzwyklejszy Józek odnalazł swoją życiową drogę i został Czarnym Józkiem Plecownikiem – pierwszym w historii ludzkim crash testowcem – phantomem, który na własnej dupie sprawdził, że uderzenie BMW serii 5 mniej boli niż pierd*lnięcie Stara.