Archiwum autora: root_0mv55kga

Sztyft sztyftów

bassooner lybra 1Właśnie przepaliła mi się żarówka w przednim reflektorze od świateł mijania, a że wymiana żarówki w obecnych samochodach to „nie w kij dmuchał” i czasami trzeba zdemontować pół samochodu wraz z kołem, żeby umieścić w reflektorze żarówkę H7 (jak w moim przypadku), to podszedłem do sprawy niezwykle ostrożnie. Najpewniejsze informacje uzyskamy zawsze na forum danej marki.

Ja na ten przykład, zaraz po zakupie mojego „nowego” dziesięcioletniego samochodu, aby się jakoś dowartościować i wytłumaczyć sobie samemu zakup czegoś o wyglądzie Syrenki, zalogowałem się na „Forum Lancia”, stając się Lancistą.

Jest to forum bardzo niszowe, wręcz elitarne (ze względu przede wszystkim na samą markę, która już niedługo odchodzi do lamusa) na którym, wszyscy posiadający dziesięcio i więcej letnie Lancie, za żadne skarby nie wymieniliby ich na nowiutkie Passaty i inne wynalazki, szczególnie spod znaku Volkswagena . A jeden taki nawet publicznie przeprasza, że kupił Golfa!

Ludzie psioczą tam na inne marki i wychwalając swoje samochody, nie używają określeń typu „Lancia Lybra, Lancia Thesis”, a piszą „moja Lucynka”, „moja Tereska” traktując nabytki jak nowych członków rodziny. Ja jestem posiadaczem Lucynki i patrząc na nią codziennie, z pierwszego piętra przez okno, szczególnie kiedy ustawię ją „en face”, do teraz zastanawiam się co mnie skłoniło do jej zakupu. Wybrnąłem z tego kupując na Forum Lancia, naklejkę na tylny zderzak „Lancia Forum Polska” i teraz wszyscy już wiedzą, że nie kupiłem jej z braku pieniędzy, a z ekstrawagancji, jako miłośnik marki i Lancista.

Ale wracając do tematu. Na forum można też znaleźć wiele pomocnych rad, począwszy od skomplikowanych wymian paska rozrządu w rzędowych silnikach pięciocylindrowych, które co mniej zorientowani oznaczają w sygnaturce jako V5, a skończywszy właśnie na wymianie żarówek w reflektorach.

Przeczytałem wpisy w interesującej mnie kwestii i po lekturze, wystraszony problemami ludzi z prostą wymianą żarówki (pęknięte zaczepy, osłony, wpadające do środka druciki, „ja tam zawsze odkręcam i wyjmuję cały reflektor na zewnątrz dla lepszego dojścia”), udałem się do serwisu, w którym moją Lybrę serwisuję.

Pani od obsługi klienta zawołała Tomusia… z czeluści warsztatu, wyszło dziecko, pacholę wyglądające góra na piętnaście lat (zapewne sztyft, a może i sztyft sztyftów), które dokonało tego „skomplikowanego zabiegu” na parkingu, przed serwisem, w minutę…

Następnym razem wymienię sam – jednakże istnieje opcja, że owo „dziecko – sztyft sztyftów”, trzymane jest tam tylko dlatego (a może i za karę o chlebie i wodzie, żeby broń Bóg nie przytyło) że posiada drobne i małe dłonie, stworzone wprost do takich prac i co jemu zajęło minutę, dla mnie i godziny nie starczy…

 

Z ostatniej chwili: OC na rower

Właśnie włączyłem na chwilę telewizor, na TVN24 jakiś pan usilnie przekonywał mnie, oraz przeprowadzającego wywiad dziennikarza, że wszyscy rowerzyści potrzebują ubezpieczenia komunikacyjnego. Jest coraz więcej rowerzystów – mówił – jeżdżą coraz szybciej stwarzając zagrożenie na drodze. Zdarza się, że dochodzi do zderzenia dwóch rowerzystów, a rowery kosztują nieraz tyle co samochód. Zdarza się, że rowerzysta wjedzie w pieszego, w kobietę z wózkiem i co wtedy z egzekwowaniem odszkodowania? – jako przykład zastosował bardzo trafne porównanie roweru do samochodu ciągnącego przyczepę, gdzie zestaw jest cięższy niż trzy i pół tony i wtedy ów kierowca zmuszony jest uiszczać większą opłatę na autostradach. Pisząc teraz ten tekst, wciąż i na nowo próbuję dojść, o co mu ku*wa chodziło?

Obok stał chłopak. Rowerzysta. A obok chłopaka trójkołowy rower na którym jeździ się w pozycji półleżącej. Dziennikarz podszedł do roweru i próbując podnieść stwierdził, że jest dość ciężki i faktycznie może stwarzać w razie kolizji zagrożenie, więc to OC jest jak najbardziej potrzebne. Tak, tak! Wiem, że wzbudza to wiele kontrowersji, ale nam (rowerzystom) pomoże… będzie jeździło się lepiej i bezpieczniej – wtórował mu chłopak – rowerzysta. „Trójkołowy rower na którym jeździ się w pozycji półleżącej” to bardzo popularny rodzaj rowerów i widuje się je wręcz wszędzie! – pomyślałem.

Ostatnio też poznańska policja poszczyciła się wielkim sukcesem! Łapali rowerzystów jadących po chodnikach i wlepiali im mandaty. Jak piszą media „Akcja nie była jednorazowa, po weekendzie policja znów będzie karać cyklistów”. No tak. Dotychczas byłem przekonany, że zazwyczaj „polują” na rowerzystów jadących polnymi drogami, a wracających z grzybów, czy też z ryb, którzy walnęli sobie po piwku i stwarzają potężne zagrożenie taranując na swojej drodze wszystko, co napotkają, ale ci zaskoczyli mnie zupełnie, bo przecież łapali trzeźwych!

Wychodzi teraz na to, że trzeba będzie przesiąść się jednak na samochód, bo jeśli jest kto trzeźwy i przy zdrowych zmysłach, to w życiu nie pojedzie rowerem po jezdni, mając na swoich plecach gorący „oddech” TIR – a, a wszystko to utwierdza mnie w przekonaniu, że za wszystkim stoi lobby paliwowe, czyli ogólnie Ruskie i ładnie wpisuje się w tę całą ekologię, emisję gazów cieplarnianych, zdrowy styl życia i walkę z zakorkowanymi ulicami naszych miast.

Rojal Bejbi

Z wielką radością przyjąłem wielkie zainteresowanie polskich mediów narodzinami królewskiego potomka rodem z Anglii. Rojal Bejbi zdeklasowało po prostu wszystko i wszystkich i każdy jeden serwis informacyjny zaczynał się bezpośredniej transmisji z placu boju, czyli z chodnika naprzeciw szpitala, gdzie księżna Kate, udała się w asyście męża, w celu poczęcia. Polska polityka i politycy musieli ustąpić miejsca nienarodzonemu potomkowi angielskiego rodu Windsorów, który jest nam skądinąd tak bliski, jak wielka stopa.
Śledząc każdą jedną informację zacząłem darzyć wielką sympatią, to nienarodzone jeszcze pacholę, a moje zdenerwowanie, nadchodzącym coraz to szybciej rozwiązaniem, porównywalne było do tego, kiedy to sam ongiś, w roli przyszłego taty, ściskałem mocno lubą za rękę, na porodowej sali.
Rojal Bejbi! Rojal Bejbi! – kotłowało mi się tylko w głowie i kiedy wreszcie nadeszła upragniona wiadomość o narodzinach, poczułem się prawie jak ojciec, a księżną Kate, zacząłem nazywać księżniczką Kasią. Następnego dnia śledziłem już wszystkie serwisy informacyjne, na wszystkich informacyjnych kanałach, a kiedy dowiedziałem się, że księżniczka Kasia opuściła szpital do reszty zgłupiałem, bo oto nie niosła ona już „mojego” ukochanego Rojal Bejbi na rękach, a jakieś tam Bejbi Kembridż?!! Co to miało znaczyć?!! I to bez uzgodnienia ze mną? Kacha dała plamy na całej linii! Rojal Bejbi brzmiało przecież tak ładnie, kojarząc mi się z ulubioną kanapką z Makdonalda, a to całe kembridż przywodziło na myśl moje odwieczne problemy z zasychającymi kartridżami w drukarce atramentowej. Nie! Tego było za wiele! Postanowiłem zadzwonić do pałacu Buckingham i to do samej królowej!
Z oficjalnej strony brytyjskiej monarchii spisałem sobie numer i żeby nie narażać się na koszty, zadzwoniłem przez Skype’a.
– Good afternoon. Buckinghan Palace… – usłyszałem ledwo co w słuchawce po drugiej stronie, jednak ten cały Skype wciąż pozostawia sporo do życzenia w kwestii jakości.
– Gut, gut! Z królową poproszę – odparłem grzecznie.
– Sorry, I don’ understand You… – gościu chyba nie dosłyszał.
– No z Elżbietą drugą! – powtórzyłem głośniej. – No, tę całą „królową matkę” jak ją nazywacie, choć kojarzy mi się bardziej z pszczołami.
– …??? – w słuchawce „usłyszałem” ciszę i zakłopotanie.
– No chłopie – troszkę się już zdenerwowałem – dawaj mi tu Elę i to już! Mam jej coś do powiedzenia w kwestii jej potomka, a nawet prawnuka, znaczy się Rojal Bejbi!
– Aaa! Baby Cambrigde! – usłyszałem radosny, podniesiony głos, co mnie do reszty już wytrąciło z równowagi.
– Nie ku*wa Kembridż, a Rojal! Chamie jeden! – po czym rzuciłem słuchawką, a właściwie słuchawkami z mikrofonem o klawiaturę, kupionymi na Allegro za czternaście, dziewięćdziesiąt dziewięć.
Odszedłem od komputera i właśnie wtedy na TVN24 jakaś baba powiedziała, że oto mój ukochany Rojal Bejbi, nie jest już Bejbi Kembridż, a został Jerzym Aleksandrem Ludwikiem Mont coś tam Łindsorem i jest dalekim potomkiem Vlada Palownika – hospodara wołoskiego! I to mi już pasowało! Jurek, Olek i Ludwiś dodawało mu swojskości, podobnież jak wschodnioeuropejski przodek, słynący z nabijania ludzi na pal!

Reklamacja czajnika bezprzewodowego

sitko czajnika bezprzewodowegoDzień dobry Szanownemu Państwu! Dobra, koniec tych uprzejmości – idźmy do konkretów.

A więc tak. Żona moja jedyna i jedyna jaką aktualnie posiadam i której to szczerze przed ołtarzem ślubowałem, wybrała się jakiś czas temu „na zakupy” w poszukiwaniu nowego, elektrycznego czajnika bezprzewodowego. Użyłem zwrotu „jakiś czas temu” z tego powodu, że piszę tę reklamację siedząc na kanapie na piętrze. Kartonik po zakupionym czajniku (zresztą on sam też), a co za tym idzie karta gwarancyjna z pieczątką (a jakże) i datą zakupu, są w piwnicy, a mnie nie chce się po prostu iść na dół. Pisząc „jakiś czas temu” mam na myśli plus – minus, trzy miesiące temu.

Ale wracając do tematu. Żona moja wychodziła wtedy z domu, widziałem jeszcze w drzwiach końcówkę czarnego kozaka, więc krzyczę – Kup najtańszy, chiński badziew! – słowo, tak powiedziałem.

Nie lubię chińszczyzny, no może poza wspomnieniem smaku chińskich gumek (nic z tych rzeczy…) do mazania z czasów komuny i białych trampek, a i tych tylko w numerze odpowiednim do mojej stopy, czyli czterdzieści cztery. Przy próbach rozchodzenia numeru czterdzieści trzy (tylko takie zostały w sklepie) to jednak stopa nie wytrzymała, kiedy wracałem nie do końca dziarsko z wiejskiej dyskoteki, nieoświetlonym poboczem drogi. Ale w tym konkretnym przypadku wybrałbym oryginalną chińszczyznę za trzy dychy, niż coś z jakimkolwiek logo i tak produkowane w chinach, na taśmie obok ale za trzy razy tyle. Wszak gotowana woda smakuje tak samo, nawet jeśli wrzucimy do niej kryształy Svarowskiego i zrobimy to w złotym garnku!

Żona jednak uniosła się honorem i będąc patriotką kupiła porządny polski czajnik bezprzewodowy z Rzeszowa marki Zelmer. Nie mówię, że to źle. Mam kumpla, który pracuje w sklepie z AGD i twierdzi, że są one, jak się wyraża „nie do zajechania”. Chłop nie ma co prawda włosów na głowie, ale w tej jednej kwestii mogę mu zaufać. Stary – mówi do mnie – do biur je biorą! Ty wiesz ile tam kaw i herbatek codziennie idzie? – Ma rację, bez dwóch zdań, toteż nie robiłem jej wyrzutów, gdy przyniosła do domu „karton z czajnikiem” za dziewięćdziesiąt dziewięć. „Posłuży nam” – pomyślałem sobie.

Płonne me nadzieje, jak się okazało. Po tygodniu, a może nawet i kilku dniach zakamieniło się (tak przynajmniej z początku nam się wydawało) to „siteczko przy” tym „dziubeczku” do lania. Woda u nas twarda i z początku nie zwróciliśmy na to uwagi. Jednak gdy zaczęła dziwnie wypływać, zabrałem się za odkamienianie.

Mam taki specjalny kwasek, z Niemiec dodam, więc musi być dobry, ale nie dał rady. Później spróbowałem starego i sprawdzonego octu spirytusowego. Też nic. Później przyjrzałem się temu „siteczku” i wychodzi na to, że ono pokryło się plastikiem, jakby zalaminowało. A czajnik bez „siteczka” niestety nie zadziała, bo się nie wyłączy. Udałem się do sklepu, gdzie oczywiście skierowano mnie do serwisu.

W moim miasteczku serwis mieści się w suterenie, a zejście tam po stromych schodkach jest już nie lada wyczynem. Najgorsze jednak czeka nas po otwarciu drzwi, bo owe uruchamia alarm. Głośny, przejmujący i długi. „Oto wszedł klient!!!” – zdaje się wydzierać jakiś brzęczyk. – „Ktoś jest niezadowolony z produktu!”. W środku jest zimno i nieprzyjemnie, co dodatkowo (oprócz alarmu) ma wywołać dyskomfort oraz chęć jak najszybszego opuszczenia tego miejsca. Starszy pan pojawia się po długiej chwili i pyta – W czym może pomóc? Opisuję całą sytuację. Ten oczywiście nie daje wiary moim zapewnieniom, wszak odkamienianie to czynność równie skomplikowana jak lot na księżyc, idzie więc na zaplecze, odkamienić „siteczko” po swojemu. – No faktycznie – mówi wracając po chwili – to chyba nie kamień. Zamówię nowe. Proszę wlecieć w przyszłym tygodniu…

Od tego czasu bywałem tam wielokrotnie. Najpierw „siteczko” jeszcze nie przyszło, później już miało być, a ostatnio, że w ogóle nie przyjdzie. Tak minęły trzy miesiące i prawie nadeszła wiosna, za oknem śpiewają ptaki, słońce wypala spojrzenie w niedzielny poranek po sobotnim spożywaniu, a ja wciąż nie mogę sobie zaparzyć w nowym czajniku wody na herbatę z miodem na kaca. Jutro idę po raz ostatni.

Poniedziałek, dnia czwartego kwietnia, roku Pańskiego dwa tysiące trzynastego.

Dziś byłem po raz ostatni. Schodząc po stromych schodach do sutereny i ryzykując po raz kolejny swoje życie oraz narażając słuch (brzęczyk) otrzymałem wyjaśnienie końcowe – „Siteczka” nie ma i nie będzie – powiedział pan serwisant i poradził aby „Napisać do nich tam (czyli do Was)… i wysłać im to g…” – tak powiedział mając zapewne na myśli owe „siteczko”. Na razie spróbuję wysłać maila, dołączając ze dwa zdjęcia.

I uwierzcie! Było odkamieniane octem i specjalnym kwaskiem, z Niemiec dodam, więc musi być dobry…

P.S. O przebiegu owej reklamacji będę Szanownych Czytelników informował na bieżąco. Trzymajcie kciuki za „siteczko”.

 

No i się udało…

Szanowny Panie

W odpowiedzi na Pana zgłoszenie informujemy, że wyślemy potrzebną część pod wskazany adres w najkrótszym możliwym terminie.

Przepraszamy za problemy z naszym wyrobem.

pozdrawiam

Leszek K.

Dostałam MMS – a od orangutana!!!

 

 

 

W Toronto, w tamtejszym ZOO, orangutany otrzymały iPady. Jest to część programu „Apps for Aps” (aplikacje dla człekokształtnych), który mam poprawić, jak donosi prasa, jakość życia małp w niewoli.

Naukowcy zaobserwowali, że grupa młodych samców, dość szybko nauczyła się robić zdjęcia i czy to w wyniku przypadku, czy też celowego działania, kilka tysięcy MMS, zostało wysłanych, że tak powiem, w świat. Przedstawiały one orangutany podczas codziennych czynności – zabawy, posiłków, wzajemnego iskania, czy po prostu leniuchowania. Naukowcy twierdzą, że robienie sobie nawzajem owych zdjęć, było jedną z form wyładowania napięć seksualnych przez młode samce, które były całkowicie zdominowane przez Bobo (samiec alfa).

O dziwo wysłane MMS – y nie przeszły całkowicie bez echa. W myśl zasady „chcesz włosów – wyjdź za małpę”, spotkały się one z odzewem kilkunastu zdesperowanych, samotnych, spragnionych czułości i iskania kobiet. Wtargnęły one przez nikogo nie zauważone, na wybieg, forsując zabezpieczenia, tuż przed samym zamknięciem ZOO, zostając aż do samego rana…

Najdziwniejsze jednak jest to, że po przyjściu pracowników, zażądały możliwości zakwaterowania na stałe oraz dodatkowych porcji owoców!