Poszedłem z katarem do homeopaty. Nie jakiegoś tam nawiedzonego szamana, po kursach korespondencyjnych, a prawdziwego, najprawdziwszego lekarza homeopaty z tytułem doktora nauk medycznych.
Zapytacie, czy w ogóle warto z katarem do kogokolwiek chodzić, trwonić czas, pieniądze na wizytę, lekarstwa, skoro od dawien dawna wiadomym jest, że katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień?
Odpowiem, że warto ponieważ leki homeopatyczne (jak gdzieś wyczytałem) odpowiednio dobrane, działają błyskawicznie, że już po pierwszej dawce jest zauważalna poprawa! Nie szkodzą organizmowi, nie rujnują kieszeni, a co za tym idzie nerwów, jak w przypadku zapłaty za leki konwencjonalne, gdzie aptekarz powinien do razu, z punktu, dorzucić coś na uspokojenie.
Homeopatia, oto jedyna słuszna droga!
Taka medyczna nanotechnologia, gdzie nieskończenie małe ilości różnych, dziwnych (najczęściej trujących) substancji, wzmacniają twój organizm, pobudzając pokłady potężnej energii do walki z chorobą. W efekcie czego zdrowiejesz szybciej, niż po zażyciu najmocniejszego nawet antybiotyku (a fe!).
Oczywiście sceptycy powiedzą, że jak może leczyć coś, co chemicznie nie zawiera nic? Rozcieńczenie leków homeopatycznych jest tak duże, że w łyku wody, którą „pociągasz” ze szklanki, do której dodałeś jedną „kuleczkę” leku, nie ma pewno nic więcej, niż sama woda. Ale przecież bakterie i wirusy, były od zawsze, a spróbowałbyś opowiedzieć o nich z pełnym przekonaniem, tak z pięćset lat temu, przed świętą inkwizycją? No właśnie. Nauka po prostu na obecnym etapie rozwoju, nie jest w stanie zrozumieć działania takich skomplikowanych substancji.
Dobra. Dosyć tego zachwalania.
Wchodzę do gabinetu. Wygląda inaczej niż konwencjonalny. Jest w nim całe mnóstwo różnych, zapewne mądrych, książek, które poukładane na półkach, sięgają aż po sam sufit. Pani doktor wita mnie bardzo serdecznie, po czym, następuje miła rozmowa, w trakcie której przeprowadzony zostaje dogłębny wywiad, co do mojej osoby; jakim to jestem człowiekiem, gdzie pracuję, co jadam, jaką mam grupę krwi, czy nie nadużywam alkoholu i czy jestem nerwowy. Po tym wszystkim pani doktor, nie oglądając w ogóle mojego gardła, nosa oraz nie przeprowadzając żadnych dodatkowych badań, ogłasza diagnozę! Wszystkiemu winne jest mleko i pszenica…
– Nie powinien pan pić mleka, bo bardzo alergizujące jest, oraz zrezygnować ze spożywania pszennego pieczywa oraz innych rzeczy zawierających pszenicę. Chleb proszę jeść tylko żytni, albo orkiszowy. Dostanie go pan w sklepach ze zdrową żywnością, ale może pan, co polecam, kupić mąkę orkiszową i samemu piec chleb w domu. Z tym, tak zwanym żytnim, musi pan uważać, bo prawie każdy zawiera pszenicę, a pszenica to największe zło. Chleb musi być w stu procentach żytni, najlepiej z maki razowej i na zakwasie, albo orkiszowy. Pszenica występuje też w każdym placku, babce, każdym ciastku, pączku i rogalu, czyli najlepiej zrezygnować ze spożywania tych alergizujących produktów, od których ma pan katar.
Hmm… – pomyślałem, dotychczas sądziłem, że katar mam gdy mnie przewieje, wyjdę na chłód bez czapki, czy po ostrym chlaniu z kumplami, kiedy organizm jest osłabiony, a tutaj takie nowości. Wszystkiemu winna jest dieta, a właściwie jej brak, czyli moje złe odżywianie. Nie dawało mi jednak spokoju pytanie, że przecież pszenicę i mleko spożywam od zawsze, cały, okrągły rok, a katar miewam sporadycznie. Spytałem więc, a pani doktor udzieliła mi logicznej i wyczerpującej odpowiedzi.
– Bo widzi pan, mleko i pszenica powodują zwiększoną produkcję śluzu w organizmie i kiedy osiąga to wartość krytyczną, organizm pozbywa się go poprzez katar. Gdy zastosujemy odpowiednią dietę, zlikwidujemy przyczynę, a co za tym idzie skutek, czyli w pana przypadku – katar.
Nie powiem, przekonała mnie.
Od dawna wiedziałem, że jem gówniane żarcie. Czas zmienić stare przyzwyczajenia, odżywiać się zdrowo omijając szerokim łukiem McDonald’s i inne fast foody. Na zakończenie mojej wizyty, otworzyła jedną z kilkunastu szufladek mieszczącej się w słusznych rozmiarów sekretarzyku i zaczęła gmerać wśród kilkudziesięciu, różnych, plastikowych pojemniczków. Kiedy znalazła ten właściwy, z małej kartki papieru wykonała, tyciunią torebeczkę, nie większą od saszetki herbaty, zakleiła ją u dołu centymetrowym kawałeczkiem, przejrzystej taśmy klejącej, po czym delikatnie ściskając ją po obu stronach, lekko rozchyliła. Odkręciła plastikowy pojemniczek, przechyliła i pukając w niego wyprostowanym palcem wskazującym, zaczęła wsypywać malutkie, białe kuleczki. Wsypała ich, na oko, ze dwadzieścia, na chwilę przestała, spojrzała w dal, przez okno, na powrót przybliżyła pojemnik do torebeczki i uderzając w niego ostatni raz palcem, wsypała jeszcze ze trzy. Byłem pod wrażeniem tej aptekarskiej dokładności.
– No! Tutaj ma pan lekarstwo. Weźmie pan dwie kuleczki i rozpuści w szklance wody dodając łyżkę spirytusu. Prozę to przelać do zakręcanego słoika i trzymać w lodówce. Kiedy będzie pan zażywał lek, czyli w środy i w niedziele, najlepiej między posiłkami i nie bezpośrednio po umyciu zębów, ani przed, wyciągnie pan ten słoik z lodówki, wstrząśnie kilka razy, ale nie mieszając, odleje z tego łyżeczkę, rozpuści w szklance wody, weźmie z tej szklanki jeden łyk, a resztę wyleje. Zrozumiał pan?
Z tego „przepisu” dotarło do mnie jedynie „coś” o spirytusie i żeby nie mieszać, a wstrząsnąć… jak w Bondzie. Proporcje, sposób przygotowania i dawkowanie wleciało, jak to mówią, jednym, a wyleciało drugim uchem. Ale przecież nie będę się pytał, bo jeszcze pomyśli żem jełop, a nie człek po szkołach. Zresztą, jakimś cudem, udało jej się to wszystko zapisać na tej mikroskopijnej torebeczce „hand made”, gdzie wsypała owe kuleczki. Zapytała mnie również, czy nie zechciałbym nie chorować w ogóle!
– Zbliża się zima a nowa, bardzo groźna mutacja grypy zbierze swoje żniwo. Ale jest na to sposób – leki uodparniające, czyli wzmacniające system immunologiczny. Wszystko w stu procentach na bazie naturalnych składników. Produkuje je sprawdzona, amerykańska firma posiadająca certyfikaty. Leki są bardzo skuteczne, a kupić je można w specjalnej aptece. Dodatkowo jeśli pan powoła się na mnie, wtedy uzyska dziesięcioprocentową zniżkę. Będą to; naturalny magnez i wapń, które są zupełnie inaczej przyswajane przez organizm, nie jak w przypadku minerałów syntetycznych, i koci pazur, znany także jako wilcza kora. Jest to wyciąg z pnączy peruwiańskiej liany rosnącej w dżungli na zboczach Andów. Odkryta zupełnie niedawno, od lat była używana przez Indian, którzy w ogóle nie chorują na grypę i przeziębienie, i to w takich surowych warunkach! A także raka i wiele, wiele innych chorób.
Przeszło mi przez myśl, że cały ten „koci pazur” jakoś nie uchronił Indian przed grypą w czasach konkwisty, ale mówiła to z takim przekonaniem, że koniec końców wychodząc z gabinetu, udałem się do wyżej wspomnianej apteki.
Wyglądała dziwnie
Wyglądała dziwnie, bo (co niezwykłe dla apteki) nie było w niej, ani ludzi, ani mnóstwa leków poustawianych na półkach, a jedynie kilka plastikowych pojemników wielkości słoików po ogórkach. Za to za ladą stały trzy osoby. Podałem karteczkę od pani doktor – homeopatki, na której były nazwy owych „cudownych” leków oraz jej numer, uprawniający do dziesięcioprocentowej zniżki. Pani za ladą, bo stało tam też dwóch panów, zapytała, czy podać mniejsze, czy też większe opakowania? Z doświadczenia wiem, że bardziej opłaca się kupować, te „większe”, bo często wychodzi dużo taniej, więc poprosiłem o większe. Poszła na zaplecze, by po chwili pojawić się z dwoma, powiedziałbym, wiaderkami. Postawiła je na ladzie po czym, stukając palcami na kalkulatorze, powiedziała.
– Z dziesięcioprocentową zniżką wyjdzie razem… trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt.
– Ile?! – zapytałem przestraszony, chcąc w pierwszym, instynktownym odruchu rzucić się do ucieczki.
– Czterysta dwadzieścia pięć złotych, minus dziesięć procent zniżki, wychodzi trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt…
– A dlaczego tak dużo???
– Wie pan… jedno opakowanie zawiera tysiąc tabletek, czyli w sumie kupuje pan dwa tysiące tabletek! Słowem jedna tabletka kosztuje mniej niż dwadzieścia groszy. Bardzo korzystnie.
Dwa tysiące tabletek! – pomyślałem sobie – po ch*j mi dwa tysiące tabletek? Przecież będę je łykał chyba z dziesięć lat! A są jakieś mniejsze opakowania? – zapytałem.
– Są… ale to się zupełnie nie opłaca…
– Jak to się „nie opłaca”? A co? Droższe są?!
– No nie… ale w sumie tak, bo jednostkowo, za tabletkę, płaci pan więcej!
– A ile kosztuje mniejsze?
– W opakowaniach po pięćset sztuk kosztowałyby dwieście pięćdziesiąt złotych, minus zniżka.
– A jakie są najmniejsze?
– Najmniejsze mają po dwieście sztuk.
– Za ile?
– Za sto pięćdziesiąt złotych, minus zniżka… to będzie sto trzydzieści pięć złotych.
– To poproszę…
– Ale wtedy płaci pan jednostkowo, prawie trzydzieści pięć groszy za tabletkę! To się nie kalkuluje… ale wie pan co? Dobrze panu z oczu patrzy, to jeśli wziąłby pan te największe, to dorzuciłabym „w gratisie” jeszcze tysiąc… słowem; trzy tysiące tabletek za trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt, czyli wyjdzie coś koło dziesięciu groszy za tabletkę. Bardzo korzystnie, bo prawie trzy razy taniej niż w opakowaniach po dwieście sztuk.
Do tej pory nie wiem co kazało mi przystać na jej propozycję? Czy też podziałało na mnie te „tysiąc tabletek w gratisie”, czy też bardziej „cena jednostkowa. Summa summarum powiedziałem; to poproszę, kupując trzy tysiące tabletek – suplementów diety. Pani udała się na zaplecze i (co mogłem zauważyć przez niedomknięte drzwi) podeszła do dwóch potężnych, jutowych worów, gdzie przy pomocy drewnianej szufli, dosypała jeszcze po jednej do wiaderek. Zapłaciłem i zadowolony, że oto wreszcie skończyły się moje jesienne katary, wyszedłem z apteki udając się do domu. Zadzwoniłem do szwagra, żeby przywiózł spirytus. Nie będę przecież kupował dwóch setek w sklepie po dwadzieścia złotych, skoro szwagier ma pewne dojście do gorzelnianego – dwie dychy za literek. Sprawdzany jest przez nas na bieżąco, a jakoś problemów ze wzrokiem nie mamy.
Przyjechał wieczorem, przywożąc w plastikowej butelce po wodzie mineralnej.
Wcześniej przegotowałem i ostudziłem wodę, żeby sporządzić „miksturę” według zaleceń pani doktor – homeopatki. Nijak nie mogłem przypomnieć sobie proporcji, a jedynie co zapamiętałem, to żeby dodać trochę spirytusu i nie mieszać, a wstrząsnąć – jak w Bondzie – zresztą na szwagrze zrobiło to największe wrażenie. Było, co prawda, napisane coś na torebeczce „hand made”, ale wspólnymi siłami nie byliśmy w stanie dociec, co tam stało. Koniec końców, wychodząc z założenia, że lepiej ciut więcej niźli za mało, wsypałem wszystkie kuleczki do słoika po ogórkach, wlewając szklankę wody i „na oko” spirytusu.
– No to co? – spytał szwagier pokazując na stojący przed nami, prawie cały literek. – Polej Waść bo plastikiem przejdzie. – Wlałem spirytus do gara, dodając resztę ostudzonej wody. Usiedliśmy do literka rozrobionego spirytusu. Przypętał się do nas mój baset – Józef. W poprzednim życiu był chyba menelem, bo co wyczuje zapach gorzały, to pojawia się i już zostaje.
Był piątek, tak że mogliśmy posiedzieć troszkę dłużnej, a szwagier zadecydował, że do domu już nie wraca. Zresztą zadzwoniła siostra żony, czyli jego żona i zaproponowała, żeby ta wzięła dzieci i przyjechała do niej na noc, bo boi się sama w domu zostać. Kiedy pojechały zadzwoniliśmy po sąsiada. Był zanim szwagier dobrze słuchawkę odłożył – ma chłop parcie na szkło. Rozpoczęła się męska impreza; ja, szwagier, sąsiad i Józef. Po północy zabrakło alkoholu i żałowaliśmy tego jedynego piwa, cośmy Józefowi polali, ale sąsiad poszedł do garażu, gdzie miała „skitraną” flaszkę na czarną godzinę. Godzina faktycznie okazała się czarna, bo jej końca już nie pamiętam…
Koło południa, wiedziony pragnieniem, zszedłem na dół, do kuchni
Koło południa, wiedziony pragnieniem, zszedłem na dół, do kuchni.Zauważyłem brak mojego homeopatycznego leku w lodówce oraz dwa puste wiaderka po suplementach diety mających mnie uchronić przed grypą i przeziębieniami. Obudziłem szwagra. Nic nie wiedział o leku w słoiku po ogórkach, jednak przyznał się, że moje „cudowne tabletki” dał, w nagłym przypływie pijackich uczyć, Józefowi, myśląc, że to sucha karma.
– Co?!! – nie wytrzymałem. – Dałeś moje antidotum na wszystkie katary, przeziębienia i grypy Józefowi??? Przecież zapłaciłem za to prawie cztery stówy, a to bydle, ot tak po prostu zżarło je sobie na kolację??? Trzy tysiące tabletek???
– Miał takie smutne oczy. Wyglądał jakby z tydzień nie jadł. Na litość mnie wziął… – szwagier próbował się bronić. – Stał tu, prosił i pokazywał łapką na te wiaderka… i te smutne oczy… to mu dałem.
– Smutne oczy? Przecież to jest baset! On ma zawsze takie smutne oczy. Nawet jak się cieszy i merda ogonem to ślypia ma takie, jakby mu dopiero co, pół rodziny zdechło.
– Popatrz na to z innej strony; teraz ma minerałów na całe swoje życie i jeszcze dla jego potomstwa wystarczy, nie musisz mu żadnych odżywek kupować.
– Przecież i tak nie kupowałem, a jak mu brakowało minerałów to trawę żarł… truskawki… i pestki od moreli. I raz nawet widziałem jak kamień połknął.
– Spoko stary. Ale zaoszczędziłeś na spirytusie, bo jakbym nie przyjechał, to kupiłbyś dwie setki w cenie mojego literka!
– Przecież i tak go wychlaliśmy, a to co odlałem do słoika, gdzieś znikło. Wychodzi na to, że cała ta moja wizyta u pani doktor homeopatki zdała się na nic; jeden lek Józef zeżarł, a drugiego nie ma. Dochodzi do tego kasa za wizytę, a o tych czterech stówach to nawet nie wspomnę… – Rozległ się dzwonek i po chwili wszedł sąsiad.
– Co to takie posępne miny macie? Stało się coś? Umarł ktoś, czy jak? – zapytał.
– Bilans strat robimy – powiedział szwagier.
– Jaki bilans strat?
– Józef zjadł moje tabletki wzmacniające odporność organizmu i jeszcze słoik z lekiem homeopatycznym gdzieś przepadł.
– Co? Ten co stał na półce w lodówce? Wypiłem go. Obudziłem się nad ranem, przed telewizorem, suszyło mnie okrutnie, więc poszedłem do kuchni. Otwieram lodówkę, patrzę, a tu woda po ogórkach. Przechyliłem i pociągnąłem do końca jednym haustem. Trochę dziwnie smakowała, nawet jakieś procenty wyczułem, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiając, wziąłem się i poszedłem do domu. A w domu… stary… całą chałupę obudziłem. Jak mi się na kichanie zebrało… ze czterdzieści razy, a salwy jak z armaty. Myślałem, że mi nos odleci, po którymś razie…
Drzwi otworzyły się
Drzwi otworzyły się i do domu weszła żona z dziećmi, swoją siostrą i jej pociechami.
– Tata! A Józef je śnieg! – powiedziały jeden przez drugiego „trąbiąc” już od progu. – Wylizał całe schody, a teraz wziął się za zaspę.
– Kaca ma – skwitował krótko sąsiad – suszy go, tak jak mnie nad ranem.
– Po jednym browarze? – zdziwił się szwagier.
– Znowu mu piwo daliście? – żona nie była zadowolona.
– Nie po piwie go suszy – odparłem – zresztą nieważne. Ale ale! Katar mi przeszedł! Jeszcze wczoraj miałem nos zatkany, a teraz… ani śladu.
– Dziś mija siódmy dzień – szwagier zaczął wygłaszać swoją teorię – zaczął ci się w zeszłą niedzielę, jak przyjechaliście do nas na kawę, a teraz właśnie kończy, bo od dawien dawna wiadomym jest, że katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień.
ja poproszę namiary na tą gorzelnię też sobie coś kupię… ;)))))
kąsinowo, zjazd na zakręcie… ;-)))
ino trzeba uważać, bo mgła tam bywa taka gęsta, ze raz konia udusiła!
Piękne!
Hahahha, czad!
Uśmiałam się po pachy:D
niechce mi sie czytać ale się zgadzam PRRROPSY!
Pingback: Kołtun polski vel plica polonica
Pingback: Choinka zapachowa WUNDER BAUM w gratisie
Ale jaja – moja znajoma homeopatka. Poznałem po tytkach handmade 🙂
Ale mnie jeszcze po magiczne tabletki z peruwiańskiego kota nie wysyłała!
no może już nie ma tego dealu z ową pseudo apteką 😉
Pingback: Telemarketing
Pingback: Nasza majówka - fotorelacja! - Co nowego na berbeli...
Pingback: Chyba coś mi tam strzeliło, albo nawet i pękło panie doktorze! - Co nowego na berbeli...