Archiwum kategorii: Felietony

Skarpety i sandały… elegancja czy wiocha?

Czyli jakie skarpety do sandałów słowem: Poradnik eleganckiego mężczyzny.


Witam Szanownych Czytelników!

Ponieważ zbliża się lato, czyli wyjazdy (w tym wyjazdy zagraniczne!), grillowanka, spożywanka, krótkie jednodniowe rekonesansy nad jeziora i czystsze rzeki, a wszystko to (czego sobie życzymy) powinno odbyć się przy ładnej pogodzie, to w dzisiejszym „Poradniku eleganckiego mężczyzny” zajmiemy się sprawą ubioru. Przecież na wakacjach też można, a nawet trzeba wyglądać elegancko! A zaczniemy od samego dołu, czyli od stóp.

Wiadomo. Facet chodzi w butach i skarpetach. Chodzi tak przez cały rok i nie kombinuje.

W przeciwieństwie do kobiet, które to chodzą… (ło Boże!)… w butach, sandałach, klapkach, japonkach, szpilkach, balerinkach, kozakach, półbutach, botkach, (uff) i co tam jeszcze wymyślono. A nosząc do tego (odpowiednio): skarpety lub rajstopy/pończochy lub antygwałtki (to takie czarne rajstopopodobne kolanówki), gołe stopy, gołe stopy lub (uwaga!) specjalne stópki do japonek, gołe stopy, gołe stopy, gołe stopy ewentualnie stópki bez palców lub z palcami w zależności od szpilek, gołe stopy bądź stópki pełne, skarpety lub rajstopy/pończochy lub antygwałtki, skarpety lub rajstopy, pończochy lub antygwałtki i stópki pełne ewentualnie antygwałtki lub pończochy/rajstopy. Nieźle nie?

W to zestawienie powyżej nie będziemy się wgłębiać, bo i po co? U nas tych dylematów (co do czego założyć, czy stópki pełne, czy bez palców, a może skarpety, a może antygwałtki?) nie ma, bo my rano zakładamy skarpety, a wychodząc z domu zakładamy na skarpety buty. No chyba, że jest ciepło, bo wtedy na skarpety zakładamy sandały! To przecież jasne. Nie będziemy się męczyli w pełnym słońcu w pełnym obuwiu. I teraz mamy (delikatny dylemacik, delikatny powiadam, nie jak powyżej) bo skarpetki są różne, a te różne są też w różnych kolorach.

skarpety do sandałów 3Zasada pierwsza –  skarpety muszą być zawsze czarne!

Czarne skarpety są eleganckie, a na elegancji nam przecież zależy. Obojętnie czy zakładamy je do sandałów białych, czerwonych, niebieskich, czy w końcu czarnych. Mają być czarne i koniec! Jakiś mały emblemacik z boczku typu: Puma, Adidas, Nike, dodatkowo przyda nam szyku, a ewentualnym obserwatorom da do zrozumienia, że „mamy kasę” i stać nas na skarpety za cztery dychy! (Mnie jak widać na zdjęciu nie stać, dlatego żona, przy pomocy białej nitki wyhaftowała takiego niby „ptaszka”, który w zamyśle miał być logo Pumy. Nie wyszło. Trudno. Nie będzie nowych klapek na lato).

skarpety do sandałów 2Zasada druga – nie zakładaj stópek jeśli masz „wazony”.

Stópki wyglądają bardzo elegancko, jeśli jednak twoja łydka u dołu pozbawiona jest tak zwanej pęciny, czyli dysponujesz łydką typu: wazon vel kołek, to zapomnij o stópkach. Musisz zdać się normalne skarpetki, które doskonale zatuszują ten feler. Ja jak widać jestem w posiadaniu pęciny więc do sandałów prawie zawsze zakładam stópki.

 

skarpety do sandałów 1Przyznacie, że wyglądają bardzo elegancko. Są też bardzo zdrowe ponieważ nie zakłócają dopływu krwi do kończyn dolnych, co w przypadku problemów z krążeniem (czyli: przewlekłą niewydolnością żylną, a co za tym idzie wstecznego przepływu żylnego, czyli refluksu prowadzącego do zastoju krwi żylnej w żyłach ewentualnie zakrzepicy żył głębokich) jest bardzo ważne!

Jeśli jednak dni są chłodniejsze i jeszcze nie zoperowałeś sobie żylaków (to prosty zabieg polegający na nacięciu skóry i wetknięciu w chorą żyłę kawałka druta w okolicach kostki, wywleczeniu go w okolicach pachwiny, po czym energicznym wyszarpnięciu) to stópki nie są dobrym rozwiązaniem. Będzie ci chłodno, a dzieci mogą cię wytykać palcami.

Wtedy proponuję skarpetę grubszą i wyższą. Mogą być nawet kolanówki! Czemu nie?

skarpety do sandałów 4Ja akurat kolanówek nie potrzebuję (brak żylaków) więc zakładam po prostu skarpety wyższe i grubsze. Gruba skarpeta, na przykład wełniana, dodatkowo wchłania pot i nie widać na niej mokrych, ciemniejszych zacieków, co przecież jest bardzo ważne w kwestii szyku, elegancji czyli słowem: bon tonu. Prawda, że elegancko?

Uzbrojeni w taką wiedzę, możemy bez problemu pokazać się na wiejskiej imprezie w remizie strażackiej, na deptaku w Ciechocinku, czy na plaży na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie z powodzeniem brylować będziemy naszą słowiańską elegancją, fantazją i pragmatyzmem.

 

P.S. A teraz z zupełnie innej beczki: Ponarzekać można zawsze i na wszystko i to niezależnie od wszystkiego 😉

Machniom akumulator?

Witam Szanownych Państwa, a z racji tego, że piszę do firmy niemieckiej to na początek Grüß Gott!

akumulator 1(Właśnie zdałem sobie sprawę, że już użyłem trzech języków).

Ale dajmy spokój z rosyjskim i niemieckim, a przejdźmy do konkretów, a mianowicie do mojej propozycji. Proponuję Państwu wymianę starego (co najmniej 12 – letniego) akumulatora, na nowy. Słowem: po prostu, prześlecie mi na wskazany adres nówkę sztukę, a ja odeślę Wam mój stary.

Nie, nie! To nie żart. Już widzę, jak ktoś czyta tego maila i drapie się po głowie „o co chodzi?”. Ale postanowię Państwu przedstawić korzyści z takiej wymiany. A więc…

Nie wszystko co stare jest gorsze, to oczywiście banał ale idący szybkim krokiem w odstawkę, bo pęd ku nowemu jest przeogromny. Tak przeogromny, że dawna jakość i trwałość mogą zostać w tym technologicznym amoku zapomniane.

Pamiętacie może piwo „Grodziskie”? Ja pamiętam. Pamiętam, że było. Pamiętam, że smakosze bardzo delikatnie przelewali je do kufla, nie chcąc wzburzyć osadu z dna butelki. Pamiętam też jak wyglądała butelka. Ale smaku już nie pamiętam i niestety nigdy sobie już nie przypomnę, bo receptura jak i cały browar poszedł w zapomnienie. Pracochłonna technologia przegrała z masówką. Przegrała z pseudo piwami gdzie ze składników prawdziwego piwa zostały tylko: woda, procenty i kolorek. Próbowano je reaktywować, namnażając oryginalne grodziskie szczepy drożdży w Instytucie Technologii Fermentacji Politechniki Łódzkiej, a na bazie tych drożdży próbowano piwo warzyć i to gdzie? W Skandynawii, USA i w Czechach! A więc piwa grodziskiego już się nie napiję… ale co to ma wspólnego z moją propozycją?

Ano ma tyle, że akumulator Opla, który posiadam to właśnie takie piwo grodziskie wśród akumulatorów. Czyli jakość w czystej formie, a więc to, co poszło obecnie w odstawkę.

Ja bojąc się, że ową technologię produkcji (takich baterii!) mogliście gdzieś nierozważnie zapodziać, postanowiłem się nią z Wami podzielić. Czyli zrobić machniom*.

Akumulator ma co najmniej dwanaście lat, bo dwanaście lat temu, tj. w roku 2003 zakupiłem ten akumulator wraz z samochodem. Czy był wcześniej wymieniany i kiedy? Tego nie wiadomo, a teoretycznie jest możliwe, że jest w tym samym wieku, co samochód, czyli ma lat dwadzieścia! (Gdyby go wymieniano to zapewne na inny, nie ze znaczkiem Opla). Ale nawet gdyby miał dwanaście lat, to i tak jest jakimś ewenementem, zważywszy, że garażuję pod chmurką, a on mnie ani razu nie zawiódł! Ba! Pamiętam jak odpalałem kilka lat temu, przy minus dwudziestu siedmiu!

Tak więc moja propozycja jest następująca: robimy machniom – mój stary akumulator Opla na nówkę sztukę prosto z fabryki! Co Wy na to?

Według mnie obie strony będą miały z tego wymierne korzyści. Ja stanę się właścicielem nowego akumulatora, mając spokój na co najmniej 12 lat, a Wy będziecie mogli go eksponować (oczywiście po szczegółowej analizie i badaniach) w honorowej gablocie w muzeum akumulatorów.

Staniecie się też właścicielami niezawodnej (ale może już zapomnianej) technologii produkcji akumulatorów z dziesięcioletnią gwarancją, która to obecnie jest w moim (!) posiadaniu, ukryta pod maską Astry I ’95 stojącej na ulicy pod domem.

akumulator 2*machniom – (ros.) dosłownie: zamienimy się?

 

Z niecierpliwością czekam na odpowiedź…

 

P.S. Nie wiem czy widać ale oczko w akumulatorze wciąż jest zielone!

 

 

Odpisali dyplomatycznie

Akumulatora nie zdobyliśmy, ale namówiliśmy centralę na garść firmowych gadżetów dla właściciela niezwykłego auta. Będzie nam miło przesłać Panu paczkę. Poprosimy tylko o adres pocztowy!

I ciekaw jestem cóż to za gadżety będą???

Ser na sernik, czyli potyczki tłumacza

twaróg na sernikDla jasności sytuacji przytaczam treść mojego maila do Was z roku 2008:

Szanowni Państwo, a w szczególności Tłumacze. W sprzedawanej przez Państwa Maślance (lub też Buttermilch) w tłumaczeniu na język niemiecki macie „byka” – błąd znaczy się – kwalifikujący do jedynki ze znajomości tegoż języka. Stoi jak byk: „freihe Bakterienkulturen”, a słowo „freihe” nie istnieje w języku niemieckim… może w dialekcie namibijskim…;-)))

Jeżeli już chcecie użyć słowa „freihe” to na Boga bez „h”, czyli „freie” (wolne, uwolnione), co z kolei i tak nic nie znaczy bowiem we wszystkich znanych mi państwach niemieckojęzycznych używa się z powodzeniem sformułowania: „reine Bakterienkulturen”… czyli „czyste”. O innych formach nic mi nie wiadomo, no może za wyjątkiem dialektu namibijskiego…;-)))

Z poważaniem… Ja.

 

Powyższą wiadomość wysłałem do Was siedem lat temu (Boże jak ten czas leci) i sprawa byłaby się zakończyła, jednak nie całkiem.

A więc moi kochani znowu gafa! Tym razem na swoim produkcie „Twaróg sernikowy naturalny” zrobiliście byka jak byk. W niemieckim tłumaczeniu stoi: „Quarkkuchen naturlich” co znaczy, ni mniej, ni więcej, że mieszkaniec zza naszej zachodniej granicy kupuje gotowy sernik w pudełku (quark = ser, kuchen = placek, quarkkuchen = sernik). I wtedy rozmowa będzie przebiegać mniej więcej następująco:

– Kochanie kupiłeś sernik do kawki?

– Ależ naturalnie słoneczko! Był w takich białych wiadereczkach.

– W białych wiadereczkach???

– No tak… też mi się dziwne wydawało ale stało jak byk napisane „Quarkkuchen” więc wziąłem.

I wiecie co się wtedy stanie… i żeby to dla tego biednego faceta skończyło się tylko nićmi z popołudniowej kawki, a foch żony przeszedł do wieczora…
Ale idźmy dalej. Zrobiliście więc byka i nie ważne kto winien, czy tłumacz (zięć prezesa) czy tłumaczka (synowa wiceprezesa) ale błąd trzeba naprawić (z tym zięciem i synową to oczywiście żarcik). Proponuję więc rozwiązania następujące:

– Kuchenquark – co mogłoby być ale brzmi dla Niemca jak „ser plackowy”.

– Quarkkuchenquark – no! To jest dobre! Proszę powiedzcie teraz to słowo na głos… Quark – kuchen – quark – nieźle nie? Stworzyliśmy je właśnie ze szwagrem i w tłumaczeniu będzie to „ser sernikowy” ale niestety brzmi to jak nowomowa z Georga Orwella albo imię jakiegoś bohatera z odległej galaktyki w powieści science fiction. Ale idźmy dalej.

– Natürlicher Quark – wersja najpoprawniejsza ale nie sugeruje, że to ser na sernik, co być nie musi (tak twierdzi szwagier) ale jeśliby Wam zależało to proponuję wersje poniższe.

– Quark für Quarkkuchen – czyli: ser (twaróg) na sernik lub…

– Natürlicher Quark für Quarkkuchen – czyli: naturalny ser (twaróg) na sernik.

Z trzech ostatnich wersji wybierzcie sobie jedną, którą uważacie za najlepszą, jednak zauważcie, że:

– wersja „Natürlicher Quark” (choć najpoprawniejsza) nie sugeruje, że to na sernik.
– wersja „Quark für Quarkkuchen” nie zawiera słowa „naturalny”, a ono przecież w obecnych czasach być musi! A dlaczego? No to uwaga!

Podam przykład: „Naturalna szynka z kurcząt i mięsa z kurcząt oddzielonego mechanicznie”, „Naturalny żółty ser z oleju palmowego z dodatkiem koszenili, czyli naturalnie wysuszonych na meksykańskim słońcu pluskwiaków, a następnie zmielonych i dodanych dla poprawienia kolorku”.

Wiecie. Te pluskwiaki i to mięso oddzielone mechanicznie, czyli MOM nie brzmią za dobrze. A jak ktoś jest jeszcze w temacie i wyobrazi sobie tą czerwoną pluskwę z której po wysuszeniu pozyskuje się kwas karminowy, który w warunkach naturalnych ma odstraszać drapieżniki, a później dodaje do „papu” i te resztki mięsa i kości od kurczaków przeciskane przenośnikami śrubowymi przez sita w celu oddzielenia frakcji mięsnej od kostnej, to nie za bardzo będzie chciał „coś takiego” kupić. Ba! Może nawet uciec ze sklepu!

Ale mamy (to znaczy producenci) na to sposób! Użycie słowa „naturalny”.

Oto nasza tajna broń. Klient spośród wielu, wielu strasznie i groźnie brzmiących słów wyłowi to, którego się nie boi, czyli „naturalny”. A więc słowo „naturalny” lub też „Natürlicher” jest bardzo właściwe, a nawet bardzo pożądane.

Oczywiście wątek o koszenili i mięsie oddzielanym mechanicznie podałem jako przykład (nie mający nic wspólnego z Wami), w którym starałem się zobrazować ważność pewnych słów i sformułowań o których poniżej.

Wersja ostatnia „Natürlicher Quark für Quarkkuchen”, którą proponuję. I pomimo, że choć może niezbyt zgrabna, to zawiera i słowo „Natürlicher” i sugeruje, że to ser (twaróg) na sernik („Quark für Quarkkuchen”).

U was (w przeciwieństwie do powyższych przykładów) słowo „naturalny”, czy też „Natürlicher”, będzie jak najbardziej na miejscu. Będzie prawdziwe, uczciwe, a jednocześnie wpłynie na sprzedaż. Korzystnie wpłynie na sprzedaż – dodam. Pani Niemka błądząc oczami po półkach w wielkopowierzchniowym sklepie, kiedy mały Jürgen będzie się darł wniebogłosy przyczepiony małymi rączkami do jej bluzki, będzie miała tylko trzy sekundy, żeby się skoncentrować i wybrać ser na sernik. Szybkie oko będzie wyławiało słowa klucze, jak w wyszukiwarce Google, a kiedy dojedzie do całej masy białych kubełków, spojrzy na Wasz kubełek i jej szybkie oko strzeli focię – „Natürlicher” (o, miło, przyjemnie, bezpiecznie) i „Quark für Quarkkuchen” (tego potrzebuję) – i weźmie dwa kilogramowe kubełki sera na sernik produkcji Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej z Czarnkowa.

 

P.S. Z ciekawości zerknąłem w sklepie na maślankę i zauważyłem, że idąc za naszymi (ja i szwagier) sugestiami zmieniliście podpis z „freihe Bakterienkulturen” (źle! – dialekt namibijski), na „reine Bakterienkulturen (dobrze), co Wam się chwali, a i szwagrowi już nie kole w oczy (kiedy czasami pijemy z rana, w kuchni przy lodówce maślankę czarnkowską i nie będę pisał po czym… ).

Ponieważ jest to nasza (ja i szwagier) druga poprawka to wypadałoby szwagrowi jakoś „podziękować”. Myślę, że coś niecoś można by w odpowiednim sklepie zakupić. Zasugeruję nieśmiało, że lubi tę „rudą berbelę na myszach”.

Pozdrawiam życząc przyjemnej pracy.
A skoro już zahaczyliśmy temat twarogu sernikowego to wypadałoby wkleić jakiś przepis na sernik. A więc oto on:

Przepis na sernik z koła gospodyń wiejskich – KLIK.

Wielkie żarcie po polsku, czyli pierwsza komunia oraz dieta wysokokurczakowa

komunia 2Przygotowania

Komunia, a właściwie po komunijne przyjęcie. Oto co mnie czeka w najbliższą niedzielę. W zasadzie nie mam nic do tego rodzaju imprez, pod warunkiem, że jestem tam zwykłym, najzwyklejszym gościem. Takim, co to przyjdzie, posiedzi, nażre się do syta i wyjdzie. To, to rozumiem, ale w moim przypadku sytuacja jest bardziej skomplikowana, bo idę na komunię do swojego chrześniaka, a to niedobrze, bo trzeba kupić prezent, albo dać w kopertę, albo i jedno i drugie. Cholera! Jestem aktualnie „pod kreską” i w ogóle nie lubię rozdawać kasy, na lewo i prawo. Też mnie Pan Bóg pokarał z tymi chrześniakami. Na chrzciny „daj”, na komunię „daj”, na bierzmowanie „daj”, na osiemnastkę „daj” i na wesele „daj”. Do tego, co roku na urodziny „daj”, na imieniny „daj”, na zająca „daj”, na gwiazdkę i na Mikołaja „daj”!

Policzmy. Załóżmy, że trzymając się grafiku powyższych zobowiązań, będę dawał do osiemnastego roku życia, by ostatnie, niejako pożegnalne „daj”, odfajkować na weselu chrześniaka, gdzie skończy się moja wspaniała rola, ojca chrzestnego. A więc: osiemnaście lat to trzydzieści sześć prezentów (imieniny i urodziny) do tego chrzciny, komunia, bierzmowanie, osiemnastka i wesele. Dojdzie do tego tzw. „nie wiadomo co”, a więc jakaś matura i wychodzi, lekko czterdzieści jeden razy „daj”. A ja mam dwóch chrześniaków! Czyli wszystko razy dwa, czyli osiemdziesiąt dwa razy skubną mnie na kasę! O w mordę! Nie wiedziałem, że aż tyle tego jest. A niech to – może lepiej nie myśleć i zastanowić się jak zminimalizować straty? A mam pewien chytry plan. Polega on na przejedzeniu tych pięciu stów, które dam w kopercie na komunię. Plan wymyśliłem sobie wcześniej. Podczas długich, bezsennych nocy, kiedy to rzucając się w pościeli, myślałem o tych straconych pięciu stówach.

Ale jak obliczyć, za ile się zjadło? Zasada jest prosta. Ceny biorę rynkowe, jak za obiad, czy kawę „na mieście” i tyle ile zeżrę i wypiję, odejmę sobie od straty, czyli tych pięciu stów. Klucz do ostatecznego rozrachunku powziąłem następujący: danie obiadowe, to dwadzieścia złotych. Wiadomo, w barze mlecznym dostanie się taniej, ale kalkuluję realnie, bo będę nakładał sobie dużo. Kiedy wezmę dokładkę z kotleta, będę liczył obiad po trzydzieści złotych, a w zasadzie powziąłem zamiar zjadania np. trzech schabowych, bez ziemniaków, czy frytek, a jedynie z surówką. I wtedy będę liczył po czterdzieści złotych. „Pyry i chleb masz w domu – jedz same konkrety” – tę życiową radę, przekazał mi pewnie znajomy na jakimś weselu i tego będę się trzymał!

Kawę i herbatę będę liczył jak w knajpie, czyli po pięć złotych, podobnież kawałek placka, czy torta, a garmażerkę po dziesięć. Dla równego rachunku, bo po dziesięć złotych, policzę też kiełbasę, czyli „giętą z wody”, porcję sałatki warzywnej, czy bigosu.
Ceny są zapewne lekko zawyżone, ale raz, że łatwiej będzie mi to wszystko skonsumować, a dwa, prościej obliczyć.
Wezmę ze sobą też długopis i małą karteczkę papieru, na której dyskretnie, pod stołem będę w uproszczony sposób zapisywał, co i za ile zjadłem. Dla przykładu: 1+ to będzie obiad, czyli zjedzone dwadzieścia złotych, 1++ to obiad z dokładką np. kotleta, czyli zjedzone trzydzieści złotych, a 1+++ to danie obiadowe składające się z trzech schabowych i surówki, czyli, że przejadłem czterdzieści złotych! 2 – to wszystko po dziesięć złotych, czyli „gięta z wody”, garmażerka, porcja bigosu i sałatki, a 3 – to kawa, herbata i „słodkie”.

Od soboty nic nie jadłem, zakładam więc, że lekko wciągnę ze trzy dania obiadowe o symbolu 1+++, czyli potrójna porcja mięsna, a to już na wstępie, da mi sto dwadzieścia złotych, czyli będę miał do przejedzenia już tylko trzysta osiemdziesiąt złotych. Do tego dojdą ze trzy trójeczki (kawka, herbatka, kawka) i ze trzy kawałki ciasta i będę już sto pięćdziesiąt złotych do przodu. Hm… to znaczy będę wciąż trzysta pięćdziesiąt złotych do tyłu, ale trzysta pięćdziesiąt, to nie pięćset! Po każdym posiłku będę też zażywał po jednej tabletce Raphacholinu, Sylimarolu i Espumisanu – Raphacholin i Sylimarol osłonowo na wątrobę oraz wspomagająco na trawienie, a Espumisan, aby lepiej odprowadzać gazy.

Msza

Jest niedzielny poranek. Budzę się i pierwsze uczucie, jakie dociera, wprost z mojego pustego, puściuteńkiego żołądka, to głód. Niewyobrażalny głód. Wszak ostatni posiłek, jaki zjadłem, to była piątkowa kolacja, a właściwie obiad, bo na kolację wypiłem trzy piwa. W sobotę cały dzień, jak już wspomniałem, pościłem i umartwiałem się, kiedy wkładałem pięć, stuzłotowych banknotów do koperty i wypisywałem życzenia, które ściągnąłem z netu. Wypiję tylko szklaneczkę wody, ogolę się, wykąpię i pojadę do kościoła. Jakoś wytrzymam. Muszę wytrzymać!

Po kwadransie jeżdżenia, wokół przyległych do kościoła ulic, udało mi się w końcu zaparkować. Skąd tyle ludzi dzisiaj? Wściekli się, czy co? Ano tak: osiemdziesiąt dzieciaków, to osiemdziesiąt mam, osiemdziesięciu tatusiów, osiemdziesiąt mam chrzestnych i osiemdziesięciu tatusiów chrzestnych. Makabra. Do tego dojdzie pewno jakieś rodzeństwo, no i oczywiście ciotki i wujkowie, co to przyjechali z drugiego krańca Polski na ten jeden dzień, swoimi samochodami segmentu „A” i „B”, prosto z salonu, ale za to z szybami na korbki i darmowymi dywanikami zamiast klimy. Być sobie mogą – jak chce im się stać przez półtorej godziny, pod filarem? Mnie nie przeszkadzają, bo ja mam miejsce zarezerwowane! Proboszcz obiecał – Dla rodziców oraz rodziców chrzestnych, będą miejsca zarezerwowane tuż za dziećmi – tak powiedział. No i oczywiście dochodzą zwykli ludzie. Tacy, co to chodzą do kościoła na jedenastą trzydzieści już od trzydziestu lat, to i przyszli dzisiaj.

Nieistotne, że jest I Komunia Święta, że ludziska zjechali się z całego miasta, ba z całego kraju, i że przyszli nawet ci, którzy ostatni raz w kościele byli na swojej I Komunii Świętej. Oni musieli przyjść na jedenastą trzydzieści, bo tak! A jeszcze, jacy niezadowoleni, a że to ścisk, a że to nie ma gdzie usiąść, a że to nie ma gdzie zaparkować. Zobaczycie, jak wybuchnie kiedyś III wojna światowa i zabłąkana atomówka zmiecie z powierzchni ziemi moje miasto, że tylko metrowe kikuty zostaną po wysokich kamienicach, i ujrzycie wśród ruin korowód ludzi, którzy otrzepując się z pyłu radioaktywnego, przedzierają się mozolnie, poprzez zgliszcza wciąż do przodu, to będą oni! Pójdą jak co niedziela do kościoła, na mszę o jedenastej trzydzieści! Opuścili swoje bunkry, by zasiąść w ławach i oddać się modlitwie.

Wchodzę do kościoła, bo odszukać i pobłogosławić chrześniaka już nie zdążyłem. Ciżba jak na targu. Przepycham się dynamicznie, główną nawą, w kierunku ołtarza. Od tych wszystkich tanich perfum, pomieszanych z zapachem starej szafy i kulek na mole, aż szczypie w oczy i kręci się w głowie. Tutaj rzondzi molina – chciałoby się napisać przed wejściem. O! Widzę nasze VIP – owskie ławy. Niestety. Choć jestem z kwadrans przed czasem, wszystkie są już tak upchane, że szpileczki byś nie wcisnął. Normalnie mieszczą się cztery osoby, a jak szczuplejsze to i pięć, a tutaj po sześciu luda, że skrajni, ledwo co na półdupkach siedzą. Niektóre półdupki, co poniektórych cioć, robią kolosalne wrażenie.

Postanowiłem postać pod filarem. Nie czuję się zbyt komfortowo, bo ścisk taki, że ktoś chucha mi na kark, a i ja chucham komuś na kark. Stoję. Stoję. Stoję. W końcu dzwonki obwieszczają rozpoczęcie mszy. Wszyscy wstają. Ja nie muszę, bo przecież już stoję, to tylko prężę się lekko. Organista zapodaje melodię, ciżba nieudolnie naśladuje, a mi z głodu kiszki grają marsza. Wchodzą księża, proboszcz i ministranci. Rozpoczyna się. Nie będę wam tutaj opisywał całego obrządku, a powiem tylko, że jak proboszcz na kazaniu, opowiedział historię o szkodliwości palenia papierosów, o czarnych płucach palacza, wydobytych w prosektorium z jego rozciętej klatki piersiowej, to zasłabłem i dwóch facetów, wyprowadziło mnie na zewnątrz. Resztę mszy przesiedziałem na murku z głową nisko spuszczoną między nogi, a jak ludzie zaczęli wychodzić z kościoła, jakimś cudem odzyskałem siły, odnalazłem chrześniaka i pojechaliśmy na imprezę.

Impreza, czyli wielkie żarcie oraz dieta wysokokurczakowa

Wchodzimy na salę. Wiadomo. Przecież nikt nie robi teraz komunii w domu. Gotować, podawać do stołu, zmywać naczynia. A fe! Komu by się chciało. Imprezę robimy w knajpie, a wspólny mianownik jest taki, że i tak wychodzimy na zero, bo teraz prezenty na komunię dostajemy jak na wesele.

Siadam do stołu. Po chwili przynoszą potrawkę z kurczaka. Nie powiem, po dwudniowym poście i głodowym omdleniu przy filarze, musiałem trzymać cugle na wodzy, żeby nie uciec z całym platerem na zewnątrz. Najpierw nałożyłem sobie ryż i marchewkę z groszkiem, by na koniec dorzucić pałkę. Później dorzuciłem jeszcze jedną pałkę, a jeszcze później, jeszcze jedną. No! Pierwsze danie obiadowe z potrójną, mięsną dokładką zaliczone.

Rozmowy, jak to przy stole, toczą się wokół dwóch zasadniczych tematów – kto umarł i kto się urodził? Wychodzi na to, że bilans wyszedł na minus dla nowo narodzonych. Zaczynam się powoli martwić o ujemny przyrost naturalny, bo kiedy wszyscy już wyproszą, przy pomocy cegłówek, wcześniejsze emerytury, a ja będę musiał pracować do dziewięćdziesiątki, to tylko w dzieciach pozostanie cała nadzieja. One będą wtedy pracowały do ponad stu lat, mając na utrzymaniu po kilku emerytów, z których niektórzy będą młodsi od nich samych! Medycyna zacznie dopiero czynić cuda „koksując” rozmaitymi prochami wiekowych dziadków i babcinki, aby jeszcze ze trzydzieści lat po siedemdziesiątce powykładali chemię w Biedronce, czy pojeździli sobie trochę widlakami po magazynie, miast udać się do wód i sanatoriów.

Teraz czas na schaboszczaki. Nakładam jednego z samą surówką. Na frytki, czy ziemniaki szkoda miejsca w żołądku. Wyglądają na duże, ale jak to w knajpie, wielkość jest odwrotnie proporcjonalna do grubości. Bez trudu zjadam trzy, dbając jednak o to, by dokładki robić dyskretnie i nie afiszować się zbytnio. Mało tego! Kiedy nakładam właśnie tego trzeciego, zupełnie przypadkowo nabiera mi się czwarty, co zauważam dopiero na talerzu – widocznie zbyt mocno rozglądałem się na boki. Na szczęście miałem rozłożoną serwetkę na kolanach, strąciłem go więc lekko, zawinąłem i włożyłem do pustego etui od aparatu fotograficznego, który wziąłem z domu nie wiadomo po co. Staram się też nie pić za dużo – gazowana woda, czy Coca – Cola wzdymają, a tego mi nie potrzeba.

Kolej na zawijane zrazy. Są średniej wielkości, więc jednego wciągam niejako z marszu, prosto z widelca, wkładając całego do ust, jeszcze przed nałożeniem na talerz. Klinuje mi się, co prawda troszeczkę, ale umiejętnie obracam go językiem w poprzek, by pogryźć jednocześnie prawą i lewą stroną. Wcześniej oczywiście upewniam się, że nikt mnie nie obserwuje. Dwa następne biorę już oficjalnie, mówiąc do sąsiadów, że wołowe zrazy to moje ulubione danie, co zresztą jest prawdą. Żeby głupio nie wyglądało, dokładam jednego ziemniaka i mały kleksik podsmażanych, czerwonych buraczków. Wszystko razem konsumuję nad wyraz sprawnie, ale pomimo że podołałbym i czwartemu obiadowi, z potrójną mięsną dokładką, robię małą pauzę. Trzeba markować siły na zamiary, bo przejeść się na samym wstępie, każdy głupi potrafi. Oprócz tego zauważam, że w zasięgu ramion, zrobiłem małe spustoszenie na stole – inne platery obfitują jeszcze w schabowe, czy zrazy, w moim pobliżu została już tylko sama sałata, ziemniaki i frytki.

Na małej karteczce, którą wyciągam z wewnętrznej kieszeni marynarki, zapisuję trzy jedynki, z trzema plusikami. Plan wykonany w stu procentach. Ba! Nawet więcej o jednego schaboszczaka, którego niechcący podwędziłem i zjem jutro na obiad. Udaję się do toalety, trzeba troszkę rozprostować kości i się przewietrzyć. Na zewnątrz, w małym ogródku spotykam palaczy. Od czasu wprowadzenia zakazu, czy to na komunii, na stypie, czy na weselu, można spotkać tę elitarną grupę ludzi, którzy z łezką w oku i rozrzewnieniem, wspominają czasy popielniczek na stołach, petów w sałatce i obrusów przyprószonych popiołem od papierosów. Teraz, niby trędowaci są izolowani, wypraszani na zewnątrz, nawet o północy, po oczepinach w trzydziestostopniowe mrozy, i ganieni po powrocie: „Ale śmierdzicie ćmikami! Okropieństwo! Najlepiej idźcie tam i już nie wracajcie!”. Tak panowie. Teraz kobiety zrobiły się wymagające – kiedyś wystarczyło, by facet nie śmierdział… teraz musi pachnieć.

Wracam do sali. Podano kawę, herbatę i ciasto. Bardzo dobrze, bo nawet przyszła mi ochota na coś słodkiego. Włożyłem sobie na talerzyk, dwa kawałki sernika, bo sernik to najlepsze co może cię (oprócz oczywiście zrazów) przy stole spotkać. Tortów nie lubię i nie jadam. Są z reguły przesłodzone. Cukiernik wychodzi z mylnego założenia, że jak sypnie pół kilograma cukru więcej, to będzie lepiej, bardziej „na bogato”. Hm… co by nie mówić, to przy obecnych jego cenach, faktycznie było „na bogato”, bo tort (co okazało się niebawem) słodki był niemiłosiernie. Nie przewidziałem jednak, że ojciec chrzestny, powinien choć jeden kawałek komunijnego tortu spróbować. Zresztą widniała na nim podobizna mojego chrześniaka uwieczniona w marcepanie, więc wypadało tym bardziej. Nałożono mi „słuszny” klin o dziesięciocentymetrowym boku. Zmęczyłem go w końcu, ale od tej słodyczy zemdliło mnie. Zapiłem to wszystko trzema, gorzkimi, czarnymi kawami i kiedy mi się kwaśno czknęło, już wiedziałem, że kombinacja mięso – węglowodany nie jest najlepsza. Zażyłem po tabletce moich medykamentów, popijając wodą mineralną, niegazowaną, a na karteczce zapisałem sześć trójeczek – trzy kawy i trzy kawałki ciasta, czyli w sumie trzydzieści złotych.

Udaliśmy się na powrót do kościoła. Nie powiem, trochę mnie to zaskoczyło, ale teraz tak jest – idzie się przed południem, by po obiedzie iść jeszcze raz. Ogólnie jednak dobrze mi ta przechadzka zrobiła, żołądek odsapnął, a i gdzie usiąść było. Ławy były bardzo wygodne, że nawet w czasie przemowy proboszcza, udało mi się „przymknąć oko”. Kiedy wróciliśmy na salę, na stoły podano garmażerkę. Wypoczęty i pełen nowych sił zabrałem się za konsumpcję. Zacząłem od szparagów zawijanych w szynkę, zjadając trzy sztuki, później zjadłem dwa schabiki ze śliwką i jedną porcję sałatki warzywnej. Chleba nie jadłem, a zamiast tego zażyłem Raphacholin, Espumisan i Sylimarol, popijając wszystko trzema gorzkimi herbatami, na lepsze trawienie. Na karteczce zapisałem sześć dwójeczek i trzy trójeczki i udałem się za potrzebą do toalety.

W toalecie okazało się, że jednak dopadło mnie wzdęcie. Wiedziałem – jadłem zbyt łapczywie i nałykałem się powietrza. Zupełnie niepotrzebnie. Cholera! Troszkę popierdziałem na muszli klozetowej, ale to nie to samo co w samochodzie, gdzie można to robić bez jakiegokolwiek skrępowania. Oczywiście jadąc samemu! Muszla klozetowa działa jak pudło rezonansowe w instrumencie muzycznym i mały, niewinny bączek brzmi jak tutti orkiestry symfonicznej, a gdzie tutaj myśleć o siarczystym bąku? Zastosowałem wobec tego, mój stary sposób: uklęknąłem, wypinając pupę wysoko w górę, głowę zaś zniżyłem aż do samych płytek. Zacząłem cichuteńko upuszczać spore ilości gazów. Przyniosło to ulgę i przy okazji zauważyłem, jak kiepsko tzw. fachowcy położyli fugi na podłodze.

Powróciłem na salę. Właśnie podano ciasto i kawę. Tort się już na całe szczęście skończył (odetchnąłem z ulgą), więc poprzestałem na dwóch kawałkach sernika, oraz po kawałku murzynka i makowca. Wypiłem do tego trzy kawy, a na koniec, do popicia moich tabletek, poprosiłem o gorzką herbatkę. Obsługa zaczęła jakoś dziwnie na mnie patrzeć, więc żeby nie rzucać się w oczy, zapisałem na karteczce osiem, razy trzy i wyszedłem na zewnątrz – do palaczy. Siedzieli jak zwykle, ale zauważyłem, że musieli mieć „coś” mocniejszego pod stolikiem – wiadomo elita. Ci zawsze wiedzą jak się znaleźć. Poczęstowali mnie fajką i choć rzuciłem palenie, przypaliłem jednego, bo przy fajce rozmowa bardziej się klei i w ogóle. Okazało się, że alternatywna impreza jest właśnie na u nich – na dworze. Na sali zostały same babcie, ciotki i pantoflarze, a tutaj pielęgnuje się starą dobrą tradycję przypieczętowywania procentami, każdej ważnej, rodzinnej uroczystości. Dodatkowo rozmowy toczyły się wokół trzech, zasadniczych i tak bliskich memu sercu tematów: wyższości diesla nad instalacją gazową, na jakich akwenach akuratnie biorą ryby i kto się ostatnio i jaką ilością „nawalił”. Panowie mieli ze sobą turystyczną lodóweczkę w maskujących, zielono – burych barwach, którą to umiejętnie ukryli w krzaczku bukszpanu i jak wyszło w rozmowie, każdy przyniósł ze sobą literka, w dwóch półlitrowych flaszkach, z czego dla niepoznaki, tylko jedna była zawsze na stole. Kiedy przychodziła „pani” któregoś z nich, tłumaczyli się, że „a to na sali za gorąco”, „a to, że zapalić nie wolno”, i że „pół litra na sześciu to w zasadzie dla kurażu”. Koniec, końców przysiadłem się i za ogólną namową, zacząłem spożywać. Walnąłem ze dwie sety i jak przystało na ojca chrzestnego, udałem się na salę.

Kelnerki zaczęły wnosić wędliny na ciepło, z wody oraz bigos. Bardzo lubię bigos, więc nałożyłem sobie, tak na oko, ze trzy porcje, zjadając do tego dwie śląskie i dwie białe z chrzanem. Były niezłe, a przede wszystkim wieprzowe – jak widzę kiełbasy, szynkę, czy kotlety z kurczaka, to przypomina mi się moja poprzednia komunia. Komunia z dietą wysokokurczakową.

Dieta wysokokurczakowa

Byłem tam wtedy tylko w charakterze najzwyklejszego gościa. Pani domu pracowała w ubojni drobiu, przez cały tydzień filetując kurczaki, więc na stole oprócz tradycyjnego bigosu były też i inne delicje, bo pani domu miała fantazję, a i pomysł: pieczone papryczki z nadzieniem z kurczaka, gyros z kurczaka, zimne nóżki z kurczaka, zrazy zawijane w piersi od kurczaka, mielone z kurczaka (zapewne zostało trochę farszu po papryczkach) leczo z mięsem od kurczaka, oraz zwykłego, najzwyklejszego, nieprzetworzonego, ot tak po prostu i bezczelnie, kurczaka pieczonego, a la kurczak z grilla. O parówkach drobiowych, sporządzonych zapewne z mięsa od kurczaka oddzielonego mechanicznie, wspominać w ogóle nie będę, a powiem tylko, że miały kolor marchewek.

Miała trzech dorastających synów i mimo woli zacząłem ich ukradkiem obserwować, czy jakiemuś nie rosną już przypadkiem piersi? Jeśli nawet nie, to tylko kwestia czasu – dieta wysokokurczakowa zbierze swoje żniwo i chłopcy za kilka lat zalogują się na forum biuściastych. Ja poprzestałem na rozpuszczalnym napoju a la kawa i cieście a la sernik ale kiedy natrafiłem na rodzynkę, w mojej głowie nagle rozkwitła wspaniała myśl, że oto jest kurczak!

Impreza – część dalsza, czyli tracę siły

Kiedy skończyłem i wstałem od stołu, by udać się do toalety, odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że ktoś włożył mi do brzucha kamień do kiszenia kapusty. Od razu też przypomniała mi się ta okropna historia o „Wilku i siedmiu kózkach” (którą zresztą z niewiadomych przyczyn, opowiadam mojej córce) jak to biednemu, śpiącemu wilkowi, po pożarciu sześciu kózek, jedno wespół z mamą, rozpruło podstępnie brzuch, wyciągnęło sześć przezeń pożartych, zastępując je polnymi kamieniami. Czułem się podobnie. Wielkie ilości białka, przy pomocy kilograma cukru, zlepiły się w moim żołądku, tworząc betonową papkę. Na dodatek do mojej karteczki, gdzie zapisywałem ilość skonsumowanego prowiantu, wkradł się bałagan – ostatni zapis, jakiego dokonałem, to było siedem trójeczek, ale poprzednie nieroztropnie oznaczałem jako 2×3 i już nie pamiętałem, czy zjadłem dwie trójeczki, czy trzy dwójeczki. Wiedziałem, że było tego sporo, ale czy „przejadłem” pięćset złotych, tego nie wiedziałem. Olałem to. Postanowiłem założyć, że jednak „wyszedłem na swoje”. Dodatkowo budowała mnie myśl, że teraz, prawdopodobnie, nie będę musiał nic jeść przez tydzień dni, trawiąc to wszystko, jak anakonda po pożarciu całego wołu. Postanowiłem też, za namową palaczy, spożyć troszkę, co zwiększyłoby mój bilans „in plus”.

Przysiadłem się na powrót. Walnęliśmy po lufie, kończąc którąś tam flaszkę i na stół powędrował spirytus gorzelniany w cenie piętnastu złotych za litr, rozrobiony pół, na pół. Miał swój odorek, ale i procenty, czym zresztą właściciel poszczycił się, podpalając go w kieliszku. Pomyślałem, że tak mocny trunek pomoże mi strawić to, co mam w brzuchu, wszak od zawsze ludzie ratowali się alkoholem na niestrawność, jednak dla mnie wypadki potoczyły się już bardzo szybko. Upał na zewnątrz, fajki, których przecież nie paliłem od dłuższego czasu i owa berbela niewiadomego pochodzenia, spowodowały reakcję łańcuchową w moim organizmie. Zrazu coś we mnie zabulgotało, pot wystąpił na czoło, a czknięcie przypomniało wszystkie zjedzone jedyneczki, dwójeczki i trójeczki. Siarczyste beknięcie musiałem zdławić w samy zarodku, przytykając rękę do ust, bo skończyłoby się ani chybi pawiem. Kiedy wstałem na nogi, poczułem, że są jak z waty, a w głowie zawirował cały świat. Aha… samoloty – pomyślałem – trzeba udać się do toalety… zimna woda ducha doda! – no i udałem się.

Najpierw przeleciałem przez klomb bukszpanu, ten sam gdzie ukryta była lodóweczka z trunkami – na szczęście lądowanie było dość miękkie, a współbiesiadnicy pomogli mi wstać, a później, pomagając sobie bocznymi ścianami, doszedłem do kibelka. Okazało się, że w sam czas, bo wystrzeliłem jak z armaty – traf chciał, że do zlewozmywaka. Od razu uruchomiła mi się też automatyka – lewa ręka odkręciła kran, a palec wskazujący prawej ręki powędrował do kratki spustowej i wykonując kółeczka zgodne z ruchem wskazówek zegara, rozcierał co większe kawałki.
Kiedy wyszedłem z toalety, czułem się wyśmienicie. Byłem trzeźwy – z pustym żołądkiem, ale trzeźwy! Impreza dobiegała ku końcowi. Zaproponowano mi placki, sałatkę warzywną i jakieś mięsiwo na wynos – odmówiłem i pozostawiając samochód pod knajpą, udałem się spacerkiem do domu, marząc o gorącej herbacie z cytryną i bułce z gzikiem.

Lubię to! ale falszki z Tobą nie wypiję…

Piątek wieczór. Postanowiłem urządzić małą, cotygodniową imprezkę. Żeby imprezka była bardziej globalna wrzuciłem na Facebooka zdjęcie flaszki z ledwie napoczętą zawartością oraz czterech pełnych kieliszków, do których napełnienia ta napoczęta zawartość posłużyła. Podpis po zdjęciem głosił: „Piątek, godz. 20.00, początek weekendu, będzie się działo!!!”.

Otrzymałem od moich Facebookowych znajomych ponad sto lajków, które oczywiście też zalajkowałem, słowem odznaczyłem „lubię to” oznajmiając wszem i wobec, że „lubię to”, że ktoś mnie „lubi”. Kieliszki zostały opróżnione, więc jako pan domu zadbałem o ich uzupełnienie. Polałem.

Niektórzy z wielu, ba! set znajomych z Fejsa, których zalajkowałem, że oni mnie zalajkowali, lajkując pod zdjęciem, odpowiedzieli lajkiem na moje ich zalajkowanie, lajkowania. Nie mogłem pozostać dłużny na takie to wyrazy serdeczności i prawdziwej przyjaźni, więc również zalajkowałem ich lajkowanie, że oni mnie zalajkowali, bo ja zalajkowałem ich lajkowanie pod zdjęciem. Polałem znowu.

Pojawiły się też i komentarze, czyli bardziej kreatywne i wymagające sposoby podtrzymania internetowych przyjaźni, niż tylko same lajkowania. „A co później???”, „Pewnie ruszycie w miasto!!!”, „Oj! Będzie się działo!”. Ba! – odpisałem – Na bogato! – oczywiście lajkując te spontaniczne komentarze, jak oraz lajkując lajki, które dostała moja odpowiedź. Kieliszki zostały opróżnione więc polałem, a flaszka zrobiła się w połowie pusta (lub pełna – jak kto woli). Zrobiłem więc jej zdjęcie i posłałem w świat Facebooka.

Kolejne komentarze brzmiały: „O! Zero seven wam się kończy! Się dzieje!”. Się dzieje! – odpisałem krótko i jako pan domu ruszyłem do kuchni kombinować jakieś przekąski. Kiedy wróciłem z nakrojonymi kabanosikami, żółtym serem, małosolnymi, smaluszkiem i chlebkiem moje zdjęcia miały już ponad dwieście lajków! Polałem i idąc dalej za ciosem, na tle w połowie pełnej (albo pustej – jak kto woli) flaszki, zrobiłem zdjęcie zakąsek. Zdjęcie zatytułowałem: „Było coś dla ducha, a teraz będzie coś dla ciała”.

Oczywiście nie musiałem długo czekać. Już po chwili miałem pełne ręce roboty, odpowiadając lajkami na setki lajków, a po chwili lajkami na lajki moich lajków, na lajki moich serdecznych przyjaciół z Fejsa, pod moim nowym zdjęciem. Polałem do czterech kieliszków i wszystkie jeden po drugim wypiłem, zakąszając dopiero po czwartym kabanosikiem i żółtym serem, a kiedy chciałem sięgnąć po małosolnego, nogi się pode mną ugięły i miękko osunąłem się na podłogę. We flaszce zostało ledwie na jeden „strzał”, a ja na krótko przed zaśnięciem pod stołem pomyślałem, że mając pięciuset pięćdziesięciu siedmiu znajomych na Facebooku, nie mam z kim zrobić flaszki w piątkowy wieczór, po czym wyszeptałem do samego siebie – Oto mamy do czynienia z klasycznym przykładem powiedzenia „Jakość przeszła w ilość”…