Kiedy po pięciu dniach od tego feralnego incydentu zacząłem chodzić z bólu po ścianach, nie wypiłem (przez pięć dni!) ani jednego jasnego pełnego ani nie zapaliłem fajki, żona w przypływie współczucia pomieszanego z niedowierzaniem, zawiozła mnie do doktora. A że była sobota po południu wypadło jechać do szpitala.
Skierowani zostaliśmy do drzwi, gdzie oczekiwał nas lekarz, młody pan ze wschodnim akcentem oraz pokerową miną. Mimika na jego twarzy nie występowała, a skóra tylko z lekka zmieniała naprężenie gdy o coś pytał. Wszedłem o kulach ale równie dobrze mógłbym wejść z odrąbaną toporem nogą, czy ręką, albo nawet przyczołgać się do biurka brocząc krwią, a jego twarz pozostałaby niewzruszona.
– Chyba coś mi tam strzeliło, albo nawet i pękło panie doktorze! – oznajmiłem od razu na wstępie wskazując w okolice rozporka.
W pachwinę, gdzie mnie bardzo bolało, wcisnął prawie cały kciuk wykluczając przepuklinę ale i tak obadał mnie w miarę delikatnie. Raz tylko przyłożył mi z piąchy w okolicach nerki. Ała! – wykrzyknąłem, na co on (w sumie nie wiem po co skoro wykrzyknąłem) zadał pytanie – Czy boli? No boli – odparłem – ale nie więcej niż normalnie tylko mnie pan tak mocno walnął, że zabolało. Okej – odpowiedział i wypisał skierowanie na na badanie krwi i moczu. (Może sam stwierdził, że przesadził z tym ciosem w nerę i teraz profilaktycznie sprawdzi czy nie mam krwi w sikach).
Zmiana lekarza
Kiedy po godzinie (musiałem wypić dwie zgagogenne kawy z automatu i kubek wody by z wielkim trudem wypełnić choć trochę pojemniczka na mocz) wróciliśmy z wynikami do gabinetu jego już nie było. W zamian oczekiwała nas młoda pani o głosie Myszki Miki.
–
Proszę nie kopać drzwi od gabinetu! – przywitała nas bardzo
serdecznie, kiedy żona próbowała nogą zaprzeć samo-zamykające
się drzwi, które z wielką zaciętością (mocna sprężyna
samozamykacza) taranowały moją prawą kulę.
Doczłapałem
się jakoś do biurka, pojękując co rusz i z wyrazem cierpienia na
twarzy, gdyż Ibuprom Max właśnie przestawał działać.
–
Co pana boli? – zapytała wyciągając wnioski z moich pojękiwań,
sapań i stękań, co niewątpliwie świadczyło o jej inteligencji
oraz przenikliwym i analitycznym umyśle.
–
A tu, w pachwinie – wskazałem palcem w dół – i to bardzo mocno, że
jeszcze w życiu nic mnie tak mocno nie bolało. Dźwignąłem ciężar
i coś mi tam chyba strzeliło albo nawet i pękło!
– Zobaczymy. Dam panu skierowanie na prześwietlenie.
– Można by też zrobić jakieś USG – zasugerowałem. – Bo jakby coś pękło to prześwietlenie jest okej, ale jakby strzeliło to chyba USG lepsze – zabłysnąłem swoją wiedzą w temacie tkanek łącznych, czyli kości, czyli tych co mogłyby mi pęknąć i tkanek miękkich, czyli tych co mogłyby mi strzelić.
–
A widzi pan tutaj gdzieś aparat do USG – powiedziała złośliwie
tym swoim głosikiem Myszki Miki, rozglądając się po gabinecie.
– Aparatu do rentgena też tutaj nie widzę – odbiłem piłeczkę – a skierowanie mi pani wypisała. No chyba, że go pani gdzieś tutaj skitrała pod biurkiem albo za szafą? He he… – chyba ją to troszkę zdenerwowało, bo zmarszczyło czoło.
–
A jak ze stolcem? – zapytała ku mojemu zadziwieniu ucinając temat
aparatów.
–
No w porządku… – odparłem.
–
Ale rozwolnienia nie było?
–
No, nie…
–
A gorączkuje pan?
– A wie pani że nawet nie wiem, ale czuję się tak jakbym gorączkował. Wczoraj na ten przykład położyłem się do łóżka w piżamie, dresie, a na to miałem dwie kołdry i koc i wciąż trzęsłem się jak osika! A może zmierzyła by mi pani temperaturę? – zapytałem spoglądając na leżący pomiędzy nami, na biurku, nowoczesny termometr skanujący wysokiej klasy.
– A może pan tu podejść – no tutaj to mnie „zastrzeliła”. Człowiek ledwie człapie, telepie go i może ma coś tam strzelone albo nawet i pęknięte, a ta nie może wstać z krzesła i zeskanować mi temperaturę z czoła!
– Nie dam rady proszę pani – odpowiedziałem, po czym stukając i szurając, sapiąc i stękając zacząłem się przysuwać z krzesłem do biurka. Następnie wyciągnąłem szyję jak E.T. dając jej do zrozumienia, że może przeskanować moje czoło.
– No faktycznie, stan podgorączkowy – potwierdziła. – Niech się pan położy na kozetkę. Zbadam pana.
Badanie
Z wielkim trudem (sapiąc i stękając) spróbowałem się położyć. Najpierw usiadłem, a później wciągnąłem jakoś lewą, bolącą niemiłosiernie w pachwinie nogę. Lekarka podeszła i dość energicznie (co już powinno wzmóc moją czujność i spowodować, że poprosiłbym o jakiś knebel żebym mógł na nim zagryźć moje cyrkonowe korony po dwa klocki za sztukę oraz wymusiłbym na żonie, siedzącej w poczekalni, żeby na chwilę zatkała uszy) chwyciła mnie za bolącą nogę, uniosła ją, zgięła w kolanie i wykręciła na bok! Spowodowało to mój przeraźliwy i ogłuszający krzyk, a cały gabinet i poczekalnia wypełniły się gardłowym rykiem mężczyzny w sile wieku. Żona zdenerwowana weszła do gabinetu – Co się tu wyprawia?!! – zapytała.
–
Spokojnie, ja tylko sprawdzałam zakres ruchów – odpowiedziała jak
gdyby nigdy nic lekarka.
–
Zakres??? – wyjęczałem. – Jaki zakres??? Ja proszę pani nie mam
żadnego zakresu! Przecież mówiłem pani, że chyba mi coś tam
strzeliło! Albo nawet i pękło! A jak nie pękło wcześniej, to na
pewno pękło teraz. I że mnie w życiu jeszcze nic tak nie bolało,
jak ta noga! A pani mi ją wykręca??? Ot tak? Po prostu! Aha! To
dlatego pytała pani czy nie mam rozwolnienia? Tak? Żebym przy
„badaniu zakresu” nie popuścił na kozetkę, czy co?
–
Oj. Nie widziałam, że aż tak pana boli – widać spuściła trochę
z tonu. – Tu ma pan skierowanie na rentgen. Żona może pana nawet
zawieźć! – powiedziała wspaniałomyślnie.
Rentgen
Ocierając łzę, która zrosiła me lico „przy badaniu zakresu”, zsunąłem się z kozetki wprost na wózek, który żona przytomnie podstawiła żebym nie zsunął się na podłogę, po czym udaliśmy się na prześwietlenie, gdzie oczekiwał nas technik.
Pan
technik mężczyzna, miał więcej empatii i delikatności, niż pani
doktor kobieta. Pomógł mi stanąć przy aparacie, po czym
szybciutko czmychnął do pomieszczenia za szklaną szybą i
pstryknął zdjęcie.
–
Mogą państwo już wrócić do pani doktor, zdjęcie już jest w
systemie.
Wróciliśmy
do pani Myszki Miki o delikatności nosorożca.
–
I co? – zapytała – patrząc się w monitor.
–
W sensie? – wzruszyłem ramionami nie wiedząc, co ma na myśli.
–
No czy jest załamanie, czy nie?
–
No ja nie wiem proszę pani…
–
A co powiedzieli tam na górze? Co powiedział pan technik?
–
No nic…
– Aha… – zakłopotała się. – A niech no pan tutaj spojrzy – i odwróciła monitor w moją stronę. Było na nim zdjęcie mojej miednicy, a konkretnie moich stawów biodrowych. – Ten, tutaj – pokazała palcem – nie różni się chyba niczym, od tego tutaj, czyli od tego co pana boli, więc chyba nie ma złamania? – dokończyła uradowana i zauważyłem, że kamień spadł jej z serca, że mi nic nie połamała przy „badaniu zakresu”. – Jak pan sądzi? – dodała.
Dużo było tych „chyba” więc spojrzałem okiem znawcy (od tkanek łącznych) na monitor – Ma pani całkowitą rację! Faktycznie! Kościec cały i to o dziwo nawet po badaniu zakresu! Domniemam więc, że raczej nic mi tam nie pękło, a najprawdopodobniej tylko strzeliło. No w najgorszym układzie czworogłowy mógł się zupełnie oddzielić od biodra – stąd ten mój okrzyk, które chwilę temu wypełnił pół oddziału, a pacjentom w poczekalni dał do myślenia. Czy mogę wobec tego udać się do domu? Położę się gdzieś z kąciku, a żona przywali mnie trzema kołdrami…
–
Tak oczywiście, zapiszę tylko panu jakieś leki przeciwbólowe oraz
wypiszę skierowanie do chirurga.
W poniedziałek zarejestrowałem się do chirurga, ale że noga powoli przestaje mnie już boleć – widać zrasta się to co strzeliło – to całkiem możliwe że odwołam tę zaplanowaną na dwa tysiące dwudziesty pierwszy rok wizytę.