WĘDLINIARZ!!!

Ciąg dalszy opowiadania PSZCZELARZ wersja turbo.

Ale Janinę widok pęczniejącej kuśki Zenona przyprawił o mrowienie w kroczu, czyli zwykłą, najzwyklejszą zwierzęcą chuć. Ino razy sto. I dla odmiany teraz ona rzuciła się na przyjaciela Zenona K. – Ślypka. Co tam ona z nim nie nawyczyniała. Na tym listowiu, pośród tych drzew. Dość powiedzieć, że miał jak to zwykł mawiać: „penisa strzaskanego do białej kości”, a Janinie wciąż było mało i zapewne żyw by z tej opresji nie wyszedł, gdyby z przypadkową odsieczą nie przybył mu na ratunek… WĘDLINIARZ!!!…ta da da…
Ta da da – oznacza krótki muzyczny motyw, podobnie jak u PSZCZELARZA!!!… ta da… ale z powtórzeniem ostatniego akordu czyli… ta da da, oczywiście z tremolem na kotłach oraz wykończeniem talerzami a’due – żeby jednak nie mylić tych dwóch motywów zastosujemy tutaj progresję o tercję małą w górę.

W tutejszych lasach powiadano: nie daj Boże spotkać wilkołaka, pijanego drwala, czy już w ogóle nie daj Boże spotkać PAZERNEGO WĘDLINIARZA!!!… ta da da.
Zwykł napadać na podróżnych i krzyczeć, a głos miał niski i chrapliwy niczym… momencik niech pomyślę… hmm… niczym, niczym… kawał wielkiej, betonowej płyty z wielkopłytowca ciągniętej ciągnikiem Ursus C – 330 po „kocich łbach”, że najwięksi twardziele na tembr tego głosu wymiękali i krew im w żyłach stawała. Więc krzyknął.
– Wędlina albo życie!!!
A wiedzcie, że w owym momencie wędlina była droższa od pieniędzy, bo żadne kosztowności nie wchodziły jako okup w rachubę. PAZERNY WĘDLINIARZ!!!… ta da da…, pazerny był bowiem li tylko i wyłącznie na wędlinę! Nie dostawszy jej wpadał w straszną furię i zabierał pojmanych nieszczęśników, głęboko, głęboko w las. O wszystkich słuch zaginął ale potworna wieść głosiła, że musieli pracować jako degustatorzy w jego masarni i to za najniższą krajową pensję. Najgorsze jednak było to, że owa masarnia spełniwszy już wszystkie normy europejskie, nie wykorzystywała do produkcji swoich wyrobów ani krztyny mięsa. Tak więc śląskie, grillowe, podwawelskie, bydgoskie no i wreszcie parówki wytwarzane były ze skóry, kopyt, rogów, ogonów, kłaków, sierści i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze, z dodatkiem wypełniaczy i konserwantów. Oj, mało który degustator dożywał emerytury, a i sam WĘDLINIARZ!!!… ta da da… dostał na głowę i nie ustawał w poszukiwaniu prawdziwej wędliny. Tak było i tym razem, a więc wracajmy do akcji. Wypadł zza drzewa i krzyknął, mając nadzieję na zrabowanie prawdziwej wędliny.
– Wędlina albo życie!!!
Janina próbowała akurat reanimować Ślypka, a dokładniej jego strzaskanego do białej kości fallusa metodą usta – penis. Przestraszona instynktownie zacisnęła zęby, zaciskając je do samiuśkiego końca. Ślypek zakwilił żałośnie, a Janina odwracając głowę w kierunku skąd posłyszała głos zrobiła tylko „tfu”, po czym spytała jakby nigdy nic.
– Ale o co chodzi?
A coś niedużego, kulistego i fioletowego poturlało się z jej ust, dołączając do oskórowanego truchła Zenona K. ku uciesze biesiadujących już tam wielkich leśnych mrów. Po czym dodała.
– Człowieku, który posiadasz głos niski i chrapliwy jak gdyby ktoś ciągnął kawał wielkiej, betonowej płyty z wielkopłytowca ciągnikiem Ursus C – 330 po „kocich łbach”.
– Powtarzam!!! Wędlina albo życie!!!
Powtórzył raz jeszcze, a głos jego zmroził pozostałe trzy czwarte fallusa Ślypka, wprawiając Janinę w jeszcze lepszy humor. Klasnęła w rąsie, zatarła kilkukrotnie i z szelmowskim okrzykiem.
– Dosiadam ponownie!!!
Rzuciła się na swoją biedną ofiarę, którą już prawie całkowicie wkomponowała pośladami w leśną ściółkę, że tylko ponad nią kuśka wystawała. Ślypek jednak ostatkiem sił wywinął się cudem spod Janiny, powstał i powiedział żałośnie.
– Ja mam!!! Ja mam wędlinę!!! Panie Wędliniarzu szanowny!!! Żeśmy z moim kumplem śp. Zenkiem, dopiero co „blondynę” zabili i jestem w posiadaniu prawdziwej, najprawdziwszej wędliny, którą to jestem w stanie odstąpić byleby mnie pan stąd zabrał!!! I to jak najdalej od tej czarnej brunety a’la Ciganne!!! Strzaskała mi ona mianowicie penisa do białej kości, by następnie odgryźć lubieżnie jego główkę wypluwając ją tam… o…
I tu ręką pokazał kierunek, gdzie Janina P. zrobiła „tfu”. WĘDLINIARZ!!!… ta da da… podszedł bliżej. Mała łezka pojawiła się w kąciku oka i pomimo, że twarz miał srogą, naznaczoną twardym rzeźnickim życiem złagodniała mu nieznacznie. Po chwili odezwał się.
– Masz prawdziwą wędlinę? Taką ze świniobicia? W naturalnym, cienkim i pękającym w zębach flaku? Zrobioną z samego mięsa, z dodatkiem czosnku, pieprzu i majeranki? Która najlepiej smakuje prosto z wody, z chrzanem i musztardą, i świeżą bułeczką z masełkiem? I mięsko w środku jest takie kruchutkie, że aż się lekko rozsypuje po przecięciu? I na tej wodzie od kiełbasy to można sobie smaczniutki żureczek ugotować, a nie, że śmierdzi w kuchni jakby człek kakę opalał?
– Tak, tak! Dokładnie! A jeszcze rzeźnik co wędliny robił ciut trafiony był i jak doprawiał to tak, wie pan, solidnie – przypraw nie żałował… A kaszaneczkę jaką zrobił! Paluszki lizać! A pieprzna! A z musztardką jak smakuje! Niebo w gębie!
– Ja, który ongiś robiłem najprawdziwsze, z najprawdziwszych wędlin, muszę teraz napadać na podróżnych i przemierzać knieje w poszukiwaniu tego co zatraciłem, tego, co było moją, a i waszą tradycją, spuścizną narodową przekazywaną od pokoleń. Tego, co zastąpione zostało technologią, systemem produkcji, normami, isami…, a wszystko to funta kłaków nie warte, bo i z kłaków robione – smaku prawdziwej, najprawdziwszej wędliny. Do czego to doszło, powiedzcie mi sami, że ja w rzeźnickim fachu uczony zapomniałem o rzeczy podstawowej, że wędlinę robi się z mięsa!!!
WĘDLINIARZ!!!… ta da da… ukląkł przed nimi, schował twarz w rękach i gorzko zapłakał, a smutek tego płaczu był tak wielki i zaraźliwy, że po chwili dołączył i Ślypek (on rozpaczał także z powodu straty żołądzia) i Janina, i wszyscy trzej rozpłakali się na dobre. W końcu otarł łzy, opróżnił nozdrza ze smarków metodą „piłkarską”, czyli poprzez zatkanie kciukiem jednej z dziurek i gwałtowne wydmuchanie drugiej i powiedział.
– Zaprosisz i dasz spróbować?
– Oczywiście, Panie Wędliniarzu szanowny! Wędliny czekają na konsumpcję!
I wszyscy troje udali się do chałupy Ślypka, aby uraczyć się smakiem prawdziwej, najprawdziwszej wędliny.

Kiedy przechodzili koło sosny nie zauważyli pewnego małego, ale jakże istotnego szczegółu. Bo niby dlaczego mieli zwrócić uwagę na mały, owłosiony kawał skóry zwisający z gałęzi, na którym siedziało sobie kilka mend. Jeszcze w ich małych, wszawych uszkach dzwoniło od eksplozji, ale jedna największa, rzekłbym najgrubsza, spojrzawszy w dół rzekła rzewnie.
– Nie będzie co kąsać, oj nie będzie…

Koniec… ta ta ta da (ta ta ta da – oznacza krótki muzyczny motyw, podobnie jak u PSZCZELARZA!!! ta da i jak u WĘDLINIARZA!!! ta da da, ale z trzykrotnym powtórzeniem pierwszego akordu „ta” i z jednoczesnym crescendem na kotłach i wykończeniem talerzami a’due, aby jednak nie pomylić motywu PSZCZELARZA!!! ta da, i WĘDLINIARZA!!! ta da da, zastosujemy tutaj jeszcze jedną progresję o tercję małą w górę).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *