Archiwum kategorii: Zażalenia, skargi i reklamacje

IKEA! Wielki powrót reklamacji!

I choć wydawać się to mogło niemożliwe…

Ociekacz zardzewiał mi bardziej niż Opel!

 

 

Tak więc szykuje się kolejna, „reklamacyjna” batalia, no chyba że (jak to często z IKEA bywa) przychylą się do niej.

Wada, czyli rdza i „odpękanie” farby na suszarce pojawiło się jakieś (wybaczcie ale dokładne określenie kiedy pojawia się na czymś rdza, jest niemożliwe – kiedy miałem Vectrę, to niby jej nie było, ale jak się pojawiła, to była już wszędzie, a z rana słychać było chrumkanie) dwa lata temu. Wtedy też żona powiedziała mi, żeby zajął się tą sprawą… wiem wiem! i czuję to potępienie przez piękniejszą część załogi. No tak, dwa lata jakoś tak zbierałem się, żeby napisać tą reklamację. No, ale dwa lata temu nie wyglądała przecież tak tragicznie! dodam na moje usprawiedliwienie. Za to teraz wygląda już obrzydliwie, co zresztą ocenicie po zdjęciach. Mam nadzieję na pozytywne rozpatrzenie mojej reklamacji, choć o zgrozo paragony zdążyły już mocno wyblaknąć. Rozwiewając (może) wasze podejrzenia, dodam jeszcze, że nie używałem do szorowania tegoż ociekacza, żadnego drapaka, drucianej szczotki, a nawet szorstkiej gąbki i tym podobnych wynalazków, ponieważ u nas w kuchni, żona całkowicie mi tego zabroniła! I to pod groźbą eksmisji do piwnicy!

No to jak zwykle z niecierpliwością czekam na odpowiedź!

Cholercia!!!

I nie będzie żadnych przepychanek. Zadzwoniła miła pani z IKEA, oznajmiając, ot tak po prostu i bez żadnych ceregieli, że w poniedziałek kurier przywiezie nowy ociekacz… Można? Można!

No i przywiózł…

Prośba o wyjaśnienie do 16 Wojskowego Oddziału Gospodarczego w Olesznie

Dzień dobry mili Państwo z 16 Wojskowego Oddziału Gospodarczego w Olesznie! To ja! Żołnierz, który dopiero co wrócił z turnusu wypoczynkowego (czytaj: ćwiczeń wojskowych) organizowanych przez 2 Brygadę Zmechanizowaną Legionów im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Złocieńcu i otrzymał od Szanownych Państwa, zwrot kosztów podróży! Koszty dojazdu byliście łaskawi wyliczyć mi na zawrotną sumę czterdziestu siedmiu złotych, dwudziestu groszy i zachodzę w głowę, jakiego środka transportu musiałbym użyć aby w owej sumie się zmieścić?

Ale może teraz ciut konkretów, gdyż że tak powiem „zasięgnąłem języka w internetach”, czytaj: sprawdziłem wszystkie możliwości dojazdu, wszelkimi możliwymi środkami transportu publicznego i nijak się to ma do kwoty, którą mi zwróciliście za dojazd. A więc.

Możliwość pierwsza – Polskie Koleje Państwowe

Bilet na pociąg osobowy (czyli opcja najtańsza!) w jedną stronę, z miejscowości Szamotuły z przesiadką w Stargardzie, do miejscowości Złocieniec, kosztuje 31,20 zł, a więc powinniście mi zwrócić 62,40 zł. Pospiesznych w ogóle nie brałem pod uwagę gdyż są droższe i tylko dyskretnie dodam, że nie ma możliwości dostania się do Złocieńca przed ósmą rano, jak wymagacie… no, dobra – istnieje pewna możliwość, którą jako pewnego rodzaju „komunikacyjną ciekawostkę” i kuriozum opiszę.
Musiałbym wyjechać z Szamotuł dzień wcześniej, tj. osobowym o godzinie 19.37, dojechać do Krzyża, tam przesiąść się na Express do Stargardu (który de facto przez Szamotuły przejeżdża jednak się w nich nie zatrzymuje), w Stargardzie „złapać” osobowy do Runowa Pomorskiego (przyznaję się bez bicia, że właśnie po raz pierwszy w życiu usłyszałem o tej miejscowości), a tam po spędzeniu nocy na ławeczce pod stacją odjechać skoro świt do Złocieńca, gdzie byłbym o godzinie piątej z minutami.
Wciąż jednak przekraczamy przyznany mi na dojazd budżet, czyli 47,20 zł.

Możliwość druga – PKS

Nie ma takiej możliwości! Internetowy rozkład jazdy PKS Poznań mówi mi, że nie ma takiego pekaesu, który (nawet z przesiadką) pojechałby z Szamotuł do Złocieńca. Szukam więc dalej na innych portalach i na ten przykład znajduję (o dziwo!) na stronie PKS Złocieniec połączenie Poznań – Złocieniec! Bilet w jedną stronę z Poznania kosztuje 39 zł, a więc gdybym wsiadł w Obornikach Wlkp., bo to blisko mnie, to pewnie zapłaciłbym ze trzydzieści pięć złotych, do tego należałoby oczywiście doliczyć bilet do Obornik. Ale niestety do Obornik już pekaesy nie jeżdżą, a jeżdżą Warbusy, co brzmi groźnie. Bilet na Warbus kosztuje 5 złotych, mamy więc sumę 40 zł w jedną stronę, czyli znowu przekraczamy przyznany mi budżet.

Możliwość trzecia – dojazd kombinowany

E-podróżnik.pl proponuje mi na pierwszym miejscu skorzystanie z Bla Bla Car, czyli podróż z kimś, kto akurat jedzie w tym samym co ty kierunku, ma jedno wolne miejsce w swoim samochodzie i chce sobie dorobić. Tutaj mamy jednak do czynienia z pewnym ryzykiem, bo co, jeśli podróżować będę musiał z ekipą remontowo – murarsko – szpachlującą? Wiadomo. Trzeźwy nie dojadę i nie wpuszczą mnie na teren jednostki, na ćwiczenia, gdyż na bramce jest „dmuchanko”! Odpada…

Ale e.podróżnik.pl proponuje też kombinację połączeń kolejowo – autobusowych. Na ten przykład: mógłbym pojechać pociągiem osobowym, za jedyne 22 zł do Choszczna, tam przesiąść się na pospieszny, ale dla odmiany autobus, z Zielonej Góry do Drawska Pomorskiego (również za jedyne 22 złote), a z Drawska za „sześć zyla” podskoczyć do Złocieńca busikiem. Suma za przejazd w jedną (!) stronę, wyniosłaby równe 50 zł, jednak byłbym spóźniony o prawie pięć godzin i dowódcy mogliby wszcząć z tego powodu alarm! Ważny też jest fakt, że wciąż nie mieszczę się w sumie 47,20 za przejazd i to w obie strony.

Możliwość czwarta, czyli dojazd własnym (no może być i pożyczonym, jednak raczej za wiedzą prawowitego właściciela) środkiem transportu

Analizując powyższe, nie ukrywajmy – liche sposoby dojazdu, jako krezus i wielkie panisko, zdecydowałem się na dojazd własnym środkiem transportu, czyli samochodem marki Lancia! (Co w stosownych dokumentach odznaczyłem). Mam diesla, więc jadąc jak dziadek, skodziarz i kapelusznik w jednym, czyli osiemdziesiąt kilometrów na godzinę na piątym biegu, jestem w stanie zejść w trasie poniżej pięciu i pół litra na setkę! Co daje nam, plus minus sumę 26 zł za sto przejechanych kilometrów, co pomnożone przez trzy, gdyż do Złocieńca i nazad mam prawie trzysta, daje nam siedemdziesiąt osiem złotych. To jednak, wciąż za dużo!
Wobec powyższego i aby zmieścić się w budżecie (47,20 zł) zostają mi tylko niekonwencjonalne sposoby dojazdu na ćwiczenia wojskowe, a uzależniam je od pory roku i mojego widzimisię.

Oświadczenie

Ja, niżej podpisany, po odbyciu ćwiczeń wojskowych w 2 Brygadzie Zmechanizowanej Legionów im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Złocieńcu i sprawdzeniu kwoty przelewu za dojazd (47,20 zł), oświadczam, że kiedy powołacie mnie na następne, rozważę następujące formy podróży:
– konno (ewentualnie na osiołku gdyż konno jeszcze nie jeżdżę),
– pieszo (tu mam pewne obiekcje, ponieważ w drodze powrotnej widziałem duże stado dzików pod Wałczem, przebiegające mi wprost przed maską samochodu, dodatkowo i co gorsza, idąc na przełaj lasami, mogę natknąć się na pijanych drwali),
– spławiając tratwę Wartą, a następnie płynąc dalej kajakiem pod prąd Notecią i dalej Drawą, a jeśli przyjdzie Wam do głowy powołać mnie w grudniu i rzeki skują lody, spróbuję odświeżyć moje młodzieńcze umiejętności z zakresu jazdy na łyżwach, albo pożyczę od sąsiada Froda – to pies rasy Husky i wyruszę w podróż psim zaprzęgiem (tu też mam zapytanie – czy jeśli ćwiczenia wojskowe odbędę razem z Frodem – bo przecież nie zostawię do pod płotem na trzy tygodnie – to czy jemu też będzie przysługiwał zwrot kwoty za dojazd i czy będzie wyprowiantowany? dla przykładu: miś Wojtek z 22 Kompanii Zaopatrywania Artylerii, oraz pies Szarik z Czterech Pancernych byli!)
– teleportując się wprost na pododdział do 2 bz (niestety jesteśmy z żoną w fazie prób i jak dotychczas teleportują się tylko różne przedmioty i to w niewiadome miejsca, wsadzone do jej torebki),
– ewentualnie na tzw. stopa, gdyż nie wyobrażam sobie „zmieszczenia” się w sumie czterdzieści siedem złotych, dwadzieścia groszy, używając ogólnie dostępnych środków transportu.

Pozostaje też oczekiwanie w domu na przyjazd Żandarmerii Wojskowej i „darmowy” dowóz do jednostki wojskowej, jednak żem strachliwy nie biorę tego pod uwagę.

Podpisano… Ja (ppor rezerwy)

P.S. A wiecie jak złośliwi żołnierze na jednostce rozszyfrowują skrót WOG? Rozszyfrowują jako Wrogie Oddziały Gospodarcze (i wiem kto tak powiedział, ale nie powiem).
P.S. 2. A wiecie ile WOG z Poznania zwrócił mi za dojazd do WKU w Nowym Tomyślu, a to tylko pięćdziesiąt sześć kilometrów? Sypnęli mi całe pięćdziesiąt trzy złote! Czyli proporcjonalnie trzykrotność sumy, którą Wy mi przyznaliście, co pokryło koszty paliwa na dojazd.

Nasuwa się więc proste pytanie, dlaczego 14 WOG z Poznania (choć my z Poznania i okolic to niby pazerni jesteśmy) ma inne (czytaj: realne i normalne) wyliczenia niż 16 WOG z Oleszna?

 

No i jest odpowiedź!

Ww.  oświadczył że przejazd do miejsca stawienia się do czynnej służby
wojskowej oraz powrót do miejsca zamieszkania dokona pojazdem własnym,
ponadto nie przedłożył żadnych biletów. W związku z powyższym  odległość do
miejsca ćwiczeń oraz do miejsca zamieszkania wynosi Szamotuły -Złocieniec –
139 km i Złocieniec -Szamotuły 139 km.  Zgodnie z tabelą opłata za bilet
jednorazowy normalny pociągiem REGIO (co stanowi najtańszy środek transportu
zbiorowego) na trasie w przedziale  121 km – 140 km. koszt wynosi 23,60 zł .
Wobec tego naliczono 2 x 23,60zł do wypłaty 47,20 zł.

 

No i eureka! Zrozumiałem wojskową logikę!

 

No i teraz zrozumiałem! Wiem w końcu, jakiego to skomplikowanego algorytmu użyli Państwo aby otrzymać tę zawrotną sumę (kurde już „walę” ją z pamięci!) 47,20 zł. Wzięliście „kilometrówkę” z np. google maps, gdzie faktycznie ilość kilometrów oddzielających te dwa zacne grody, czyli Szamotuły i Złocieniec to 139 kilometrów i założyliście że tę drogę pokonam pociągiem osobowym! Na chwilę jednak muszę przerwać moją odpowiedź ponieważ łzy napłynęły mi do oczu… momencik…

No dobra, już się opanowałem. A więc mili Państwo, żeby spełnić Wasze kryteria naliczenia zwrotu za dojazd, musiałbym pojechać do Złocieńca, po asfaltowych drogach wojewódzkich oraz krajowych pociągiem! Tylko tym sposobem pociąg osobowy Przewozów Regionalnych (najtańszy bilet) mógłby zmieścić się w (jak Państwo piszą) cytuję: „w przedziale 121 km – 140 km” co w tabeli opłat za bilet daje sumę 23,60 zł w jedną stronę.
Niestety, linia kolejowa przebiega jak na razie inaczej, a dystans który pokonuje pociąg to dwieście dwadzieścia jeden kilometrów, co według tabeli opłat, daje nam sumę 31,20 zł. (czyli 2 x 31,20 zł do wypłaty 62,40 zł)

Widywałem co prawda w Zoo, w wesołym miasteczku i w kurortach nad morzem ciuchcie jeżdżące po normalnych drogach o nawierzchni bitumicznej, gdzie głównymi pasażerami są rodzice ze swoimi pociechami, ale na trasie Szamotuły – Złocieniec, żadnego.

 

Reasumując: krewni mi wciąż jesteście minimum piętnaście złotych i dwadzieścia groszy, bo to różnica pomiędzy Waszą sumą zwrotu, a najtańszym możliwym połączeniem, najtańszym możliwym środkiem transportu publicznego, pomiędzy Szamotułami, a Złocieńcem dopóty, dopóki na ową trasę nie wyjadą ciuchcie z wesołych miasteczek, które spełnią wasze wymogi tj. kolei żelaznych mknących najkrótszą drogą po drogach asfaltowych!

 

No nic… drążę dalej!

Ponieważ nie odpowiedzieliście mi na poniższego maila, który był przecież odpowiedzią na Waszą odpowiedź, postanowiłem spróbować po raz ostatni próby nawiązania z Państwem kontaktu drogą elektroniczną. W przypadku braku nawiązania tegoż, będę w końcu zmuszony wybrać się spacerkiem na pocztę w celu wysłania do Państwa „listu poleconego za potwierdzeniem odbioru”!

A więc mili Państwo! Idąc dalej i wciąż drążąc nieustannie i do bólu, temat sumy zwrotu za dojazd na ćwiczenia wojskowe, w których to miałem przyjemność uczestniczyć udowodniłem już, że dojazd z miejscowości Szamotuły, do miejscowości Złocieniec, tak aby stawić się na godzinę ósmą rano, jest niemożliwy. (Dla przypomnienia – mógłbym wyjechać dzień wcześniej i spędzić noc na dworcu kolejowym w Runowie Pomorskim, lub spóźnić się na owe, czego jako człowiek punktualny, nie chciałbym popełnić).
Tak więc zdecydowałem się na użycie, swojego prywatnego środka transportu, czyli samochodu osobowego marki Lancia, co w odpowiednich formularzach po przyjeździe, wyszczególniłem. A na podstawie art. 52 ust. 3 z dnia 21 listopada 1967 r. o powszechnym obowiązku obrony Rzeczpospolitej Polskiej (Dz.U. z 2016 r. poz.1534). działu 2 tytułu III ustawy z dnia 28 lipca 2005 r. o kosztach sądowych w sprawach cywilnych (Dz. U. z 2016 r. poz. 623), stawka zwrotu za przejazd żołnierzy rezerwy wynosi 0,50 zł/km (co przytaczam za uprzejmą odpowiedzią, ze strony 14 WOG z Poznania).
Co przy 139 km x 2 x 0,50zł/km równa się 139 złotych zwrotu kosztów za dojazd samochodem. Suma ta umniejszona o 47,20 zł, którą to łaskawi byliście mi zwrócić, daje nam 91 złotych i osiemdziesiąt groszy, które wciąż jesteście mi „krewni” i o którą wciąż będę zabiegał.

Pozdrawiam życząc miłego „długiego” weekendu.

No i znowu jest odpowiedź… niestety ta sama…

 

Odpowiedź, moi mili Państwo, jest tą samą odpowiedzią, którą dostałem poprzednio. Nawet z poprzednią datą tj. – Sent: Thursday, March 30, 2017 12:38 PM (pisownia oryginalna). Dodatkowo plik jest w takim formacie, że musiałem się długo głowić, jak go, że tak powiem „ugryźć”.
Rozumiem przez to, że albo doszło do jakiejś pomyłki, albo celowo wysyłacie mi z braku argumentów te same odpowiedzi, bazujące wciąż na błędnych danych (na podstawie których obliczyliście mi zwrot kosztów dojazdu), które nijak się mają do rzeczywistości.
Napiszę więc krótko i po żołniersku – pociąg z miejscowości Szamotuły do miejscowości Złocieniec musi pokonać 221 kilometrów! Odległość 139 kilometrów, którą wciąż mi wmawiacie, jest odległością, którą pokonuje samochód najkrótszą trasą, ale nie pociąg! A linia kolejowa, a drogi krajowe to dwie zupełnie różne sprawy. To przecież zrozumiałe.
Są co prawda takie miejsca w Polsce, gdzie linia kolejowa oraz droga krajowa, bądź powiatowa, przebiegają na jakimś odcinku obok siebie, że tak powiem, „pokrywając się”, ale zapewniam Was, że ta przypadłość na kierunku Szamotuły – Złocieniec nie występuje.

Więc albo musicie mi oddać (jak wciąż uparcie twierdzicie) zwrot kosztów za przejazd 139 kilometrów – ale samochodem! (0,50zł/km) razy dwa. Albo za przejazd 221 kilometrów pociągiem (31,20 zł x 2) innej możliwości nie widzę.

Pozdrawiam w Dniu Flagi Rzeczypospolitej Polskiej…

 

 

Opłata parkingowa – reklamacja

Dzień dobry mili Państwo! (Dość uprzejmości, przejdźmy do konkretów).

Opłata parkingowa - reklamacjaW sobotę 30 stycznia odwoziliśmy siostrę mojej żony na samolot do Monachium. Kiedy szwagierka przeszła już na ciemną stronę mocy…(byłem ostatnio na Gwiezdnych Wojnach) no dobra, niech będzie, że za te bramki na lotnisku, to my (ja, żona i córki, dwie córki) wróciliśmy do samochodu… no dobra, do mojej Lancii, żeby udać się w drogę powrotną do domu.
Przyszło do płacenia za parking i (uwaga!) po umieszczeniu biletu w tej szparce, został on wciągnięty, a suma jaka ukazała się po chwili do uiszczenia, o mało nie spowodowała mojego zawału, albo co najmniej omdlenia przy parkometrze!

Było to 7252 złote! Słownie: siedem tysięcy dwieście pięćdziesiąt dwa złote!

Może suma była w szczegółach ciut inna, bo po odczytaniu „siedem tysięcy” już zacząłem tracić wzrok i czucie w nogach, jednak „na bank” była powyżej „siedmiu klocków” – mówiąc gwarą z giełdy samochodowej.
Po chwilowym odpłynięciu w nicość (wersja dla ateistów) albo do wszechybytu (wersja dla wierzących) wróciłem do świata żywych z zamiarem ucieczki biegiem na przełaj i porzucenia samochodu na parkingu, ponieważ prawdopodobnie opłata za parkowanie przewyższała wartość mojego samochodu.
Jednakże wizja porzuconej rodziny w samochodzie ostudziła nieco moje pierwsze, chłopięce, instynktowne odruchy (problem = ucieczka) i zacząłem myśleć racjonalnie.
Przecież taka suma zdarzyć się nie mogła! Parkowałem ponad godzinę, to prawda. Zawsze mieliście drogo. Ba! Bardzo drogo! To też prawda. Dlatego z reguły parkowałem w King Crossie i szedłem te trzy kilometry na lotnisko z buta, wmawiając szwagierce w drodze powrotnej, kiedy taszczyłem jej walizkę, że jak przyjechałem na lotnisko, to nie było wolnego miejsca.

Ale żeby cena za usługi parkingowe podrożała z dziewięciu złotych do ponad pięciu tysięcy za godzinę! To było niemożliwe. Coś zatem było nie tak.

Zacząłem tłumaczyć sobie co się mogło stać i wytłumaczyłem! Wyszło na to, że mam do zapłacenia siedem złotych i „coś tam, coś tam”, a przyczyną tego jest brak przecinka po siódemce. (Nie było to może tak do końca tłumaczenie sensowne i logiczne, bo przecież zahaczało o tysięczne części grosza, jednak byłem wciąż otumaniony pierwszym, kolosalnym odczytem, który znokautował moje trzeźwe myślenie.)  Włożyłem wtedy do innej szpareczki banknot dziesięciozłotowy. Parkometr pożarł bezczelnie moje dziesięć złotych nie odnotowując w ogóle tego faktu. Szybciutko, w nadziei odzyskania wkładu finansowego, anulowałem całą operację i wtedy maszyna wypluła mój bilecik z jakimś innym, który upadł na ziemię.

Zrozumiałem zaistniałą sytuację!

Ktoś, kto parkował „u was” prawdopodobnie od lata zeszłego roku, widoczne zapomniał, że zaparkował. Kiedy sobie przypomniał, wrócił po samochód i gdy przyszło do płacenia i zobaczył należną sumę, uciekł był (tak jak miałem w planach) ale skutecznie. Widać podobnież jak u mnie suma za parking przekroczyła wartość jego wozu. Eureka!
Koniec, końców włożyłem „mój” bilecik i zapłaciłem. Niestety o moich wcześniejszych dziesięciu złotych parkometr raczył był zapomnieć i transakcję na sumę dwunastu złotych musiałem uiszczać na nowo.
Słowem stratny jestem na sumę dziesięciu złotych, którą mam nadzieję raczycie mi zwrócić.

Bilecik, ten feralny i na kolosalną sumę, który wypadł na ziemię oddałem żonie, jako dowód w sprawie i kiedy przed chwilą zapytałem gdzie go ma? Odpowiedziała: „że umieściła go w torebce”… i wtedy już wiedziałem, że go straciliśmy. Wpadł w otchłań, bezkres, „czarną dziurę” i już jest po nim i przepadł z kretesem pośród tysięcy, milionów rzeczy, które w tej torebce są i nikt (nawet moja żona) nie wie po co?

P.S. Wiadomość z ostatniej chwili. Doświadczyliśmy cudu! Bilecik parkingowy jednak się znalazł! Powrócił z bezkresu zakamarków torebki mojej żony. Mamy go i możemy w razie co przesłać na wskazany adres.

Coś się ruszyło i jest odpowiedź i to nawet w kolorze niebieskim!

No cóż on „uprzejmie prosić” to ja grzecznie czekać…

 

Czekać, czekać i się doczekać!

opłata parkingowa sukces

Odebrać telefon od pana, pan współczuć i prosić o bilet. Teraz ja czekać na przelew…

I’m rich!!!

Dostać przelew i być zadowolony. Hurra!

Opłata parkingowa - zwrot należności

Koniec…

 

 

 

 

 

 

 

Nowy („lepszy”) rozkład jazdy

nowy rozkład jazdyLudzie litości! I znowu zmiana rozkładu jazdy? A poprzednia była dopiero co, to jest osiemnastego października! I kiedy człowiek już się do niego przyzwyczaił, zaakceptował niedoróbki. Ba! Z grubsza nauczył na pamięć, Wy robicie kolejną. Gorszą, dodam, bo o to cały ten mój lament.

Zacznę więc od razu od niedoróbek, a właściwie tylko od jednej ale jakże bolesnej, żeby nie rozmydlać tematu

Ja, Kasia i Romek pracujemy w Poznaniu. Ja i Romek gdzieś tam, nieważne, a Kasia w Pisisi (nie, nie chce mi się siusiu). Pisisi to jest Poznań City Center, czyli to badziewie co to dokleiło się do „chlebaka”, czyli nowego, „afunkcjonalnego” dworca PKP. I wyobraźcie sobie mili Państwo, że my pracujemy w sobotę! Tak! Pracujemy w sobotę! A kończymy pracę po dwudziestej, dokładniej to ja kończę z Romkiem, bo Kasia kończy o dwudziestej pierwszej. Dotychczas nie było problemu. Mieliśmy pociąg o 21.29 na który zdążaliśmy. Spoko.

Teraz jednak ten pociąg pojedzie wcześniej, bo o 20.50. Dalej niby w porządku, bo ja z Romkiem pobieglibyśmy żeby zdążyć ryzykując zawał (nasz rekord to osiem minut spod Starego Browaru, a mamy pod pięćdziesiątkę) a Kasia „urwałaby” się ze kwadrans. Jest jednak pewien haczyk. Haczyk polega na tym, że ja z Romkiem nie będę musiał biec, a Kasia nie będzie musiała się „urywać”. Dlaczego? Bo ten pociąg pojedzie prawie codziennie ale w soboty nie!

Pojedzie, cytując nowy rozkład jazdy w (B). Patrzę dalej co to „(B)”, a tutaj masz babo placek, spełnia się mój koszmar, koszmar nieregularności w kursowaniu pociągów, czyli wszystkich tych odnośników, literek i cyferek, gdzie każda oznacza jakąś nieregularność: a to że nie jeździ w święta, a to że jeździ tylko w święta, soboty i niedziele (na serio są takie pociągi) że jeździ w określone dni tygodnia, gdzie wisienką na torcie jest pewien pociąg osobowy, który (uwaga!) nie zatrzymuje się na wszystkich stacjach ale za to jeździ tylko w (5) i (7) czyli w piątki i soboty lub jak w moim przypadku: „kursuje od poniedziałku do piątku i w niedziele”.

A dlaczego nie w soboty, ja się pytam? A co to? Sobota jest jakaś gorsza, że ją tak dyskryminujecie? Czy to jakaś brzydsza siostra innych dni tygodnia, że jej się tak dostaje, czy też może powiało nowym z Wiejskiej, bo w każdą, cholera (przepraszam) wypada szabas?

Tell me why? -zacytuję słowa piosenki Annie Lennox, słowem: dlaczego nam to zrobiliście? Dlaczego zepsuliście mi i Kasi (i Romkowi) sobotnie wieczory? Dlaczego zamiast być wcześniej w domu, posiedzieć sobie z żonką (to oczywiście ja i Romek, bo Kasia z mężem) przy czerwonym wytrawnym (to Kasia i Romek, bo ja przy jasnym pełnym) będę musiał „mulić” gdzieś, do godziny 22.50? Oczywiście nie będę musiał nigdzie „mulić”, bo przyjadę samochodem. Będę musiał przyjechać samochodem! Zostanę zmuszony przyjeżdżać samochodem! Pomimo posiadania biletu miesięcznego za dwieście złotych. Czyli dokładam do interesu. I to niemało, bo przyjeżdżać będę musiał w każdą kolejną sobotę. A to już jest, lekko licząc, stówka miesięcznie więcej na dojazdy. Czyli tysiak (lekko licząc) na rok i robi nam się całkiem spora sumka, bo za tysiaka to można sobie kupić dużego psa albo zrobić koronę porcelanową na ząb!

Stawiam więc sprawę  jasno i bez ogródek – albo przywrócicie kursowanie pociągu relacji Poznań – Krzyż o godzinie 21.29 albo zwrócicie mi tego tysiaka (którego podstępnie w ciągu roku mi wyciągniecie) i zapominamy o całej sytuacji. Ja ze swojej strony obiecuję, że nie będę Was dręczył podobnymi pismami, a za tego tysiaka lajsnę sobie porcelankę na szósteczkę albo kupię dużego psa.

 

P.S. Nie wiem czy zadaliście sobie trud sprawdzenia godzin pracy Pisisi, gdzie pracuje cały tabun ludzi, mieszkających na trasie Poznań – Krzyż i dojeżdżających właśnie koleją do tejże pracy oraz klientów Pisisi, którzy proekologicznie wybierają również kolej żeby pojechać na zakupy.

Pisisi pracuje codziennie w godzinach 9.00 – 21.00. W szabas też.

 

No i jest już pierwsza odpowiedź!

 

Niestety to nie oni są wini:

„Pozwolę sobie dodać, że PKP S.A., z którymi się Pan kontaktuje, nie biorą udziału w układaniu rozkładu jazdy.” – To rozumiem, wysyłałem przecież pismo gdzie się dało, a rozkład układa pewnie lokalny przewoźnik ale przy okazji dowiedziałem się też czegoś niesamowitego:

„W odpowiedzi na wiadomość z dnia 14.12.2015 r., uprzejmie informuję, że układanie rozkładu jazdy to bardzo złożony proces… ” – niesamowite! Do tej pory myślałem, że robi się to na kolanie w parku na ławce… 😉

 

Pseudo atlas grzybów

A oto nasze motto!

No i przez te grzybki
Chłód rodzinnej kryptki
Nazbyt szybki dał obiadkom kres…

Wojciech Młynarski

No proszę Szanownej Redakcji! Tak być nie może! Bo wyobraźcie sobie, że jeśli ktoś na jesień dostanie (w najlepszym przypadku) sraczki, albo (w najgorszym) wyląduje w szpitalu będzie to Wasza wina!

Pewnie zastanawiacie się po tym bardzo króciutkim, acz enigmatycznym wstępie „o co mu chodzi, o co temu gościowi kaman, że nam tutaj ze sraczką wyjeżdża”? Już śpieszę z wyjaśnieniami!

 A więc…

pseudo atlas grzybówWydaliście jako dodatek do Tele Tygodnia atlas grzybów? Wydaliście? No. To ja się „uprzejmnie zapytowuję” kto go sprawdzał??? Bo pewnie, a naiwnie wychodzę z takiego założenia, ktoś raczył sprawdzić rzecz tak poważną, jaką jest atlas grzybów, a powinien być to ktoś „znający się”, czyli „będący w temacie” lub inaczej rzecz ujmując „z branży”. Jak mój kolega z pociągu, który „się zna”, „jest w temacie” i jest „z branży”, bo jest klasyfikatorem grzybów i do niego cała sprawa się zaczyna.

Bo atlas grzybów jest rzeczą poważną jak najbardziej! To nie jest jakaś tam Gazeta Wyborcza, czy Gazeta Polska, gdzie można wypisywać głupoty (byle po linii politycznej) a człowiek po przeczytaniu artykułu co najwyżej się… no… zdenerwuje. Ale sraczki nie dostanie!

To też nie książka telefoniczna z błędnymi numerami, gdzie zamiast do Kowalskiego dodzwonisz się do Nowaka albo w najgorszym przypadku do teściowej. Trudno. Pogadasz z nią, ale brzusio nie rozboli. No chyba, że jednak rozboli. W każdym bądź razie rozboli z nerwów, a nie od zawartości.

To jest Atlas Grzybów! Czyli rzecz co najmniej tak poważna, jak Bert z ulicy sezamkowej albo Grumpy Cat! Tu błędów nie powinno być żadnych! Żadnych! A są…

A one, moi mili, mogą skończyć się w jednym przypadku, że brzuszek będzie bolał.

No to zaczynajmy, czyli zabierzmy się do wytykanie błędów!

pseudo atlas grzybów 2Pierwszy błąd rzuca się na człowieka, niczym ja na zimne piwo z wieczora (a miałem napisać jak Duda na hostię ale nie napiszę, ponieważ – w przeciwieństwie do niektórych – będę szanował też i Prezydenta RP, na którego nie głosowałem) już na pierwszej stronie. Piszecie na samiuśkiej górze i to drukowanymi literami i to na czerwono: „WSZYSTKIE GRZYBY POLSKICH LASÓW” a już za chwilę, ciut poniżej „JADALNE, NIEJADALNE,TRUJĄCE”, czyli rozumiem, że wszystkie! Wszystkie grzyby polskich lasów? No proszę Was!

„Chwilunia, momęcik”… poświęcę teraz jedną minutkę (liczbowo: 1) na sprawdzenie w necie, na Wikipedii ile jest grzybów Polsce… jeszcze chwilunia… O!!! Jest ich pięć tysięcy! Łał! Zmieściliście je wszystkie w takim ciniutkim atlasiku? No, no… szacun!

Pewnie maczek druczek, a zdjęcia są wielkości paznokcia… Hm… jednak nie – zdjęcia i druk są okej. No to biorę się zaliczenie… A więc w Waszym Atlasie Grzybów (wszystkich grzybów polskich lasów) grzybów jest dwadzieścia dziewięć!

Ale, ale… według Wikipedii do obrotu w Polsce przez Ministerstw Zdrowia dopuszczonych jest czterdzieści jeden (liczbowo: 41) grzybów jadalnych (a to tylko jadalne)!

A to nie koniec, bo według Barbary Gumińskiej i Władysława Wojewody (to gwoli wyjaśnienia mykolodzy i to ważni mykolodzy) grzybów jadalnych w Polsce jest no… troszkę „rąbnąłem” się w liczeniu, ale jest ich na pewno powyżej stu pięćdziesięciu! Nie czepiałbym się gdybyście napisali „wybrane” albo „najczęściej spotykane” ale piszecie i to DRUKOWANYMI, że wszystkie! A to nieładnie, bo nasza flora nie zasługuje na cięcia takie jak polska kultura.

No więc przejdźmy do konkretów.

Strona druga.

goryczak żółciowy - szatanBorowik szlachetny i od razu Wasza rada, że można go pomylić z szatanem w nawiasie z Goryczakiem żółciowym. Tu w miarę w porządku, tylko że powinno być na odwrót, bo właściwa nazwa to Goryczak żółciowy, a w nawiasie powinna  być nazwa potoczna, czyli szatan. Taki niuansik. Wybaczam.

Strona czwarta i piąta.

maślak pstryPodgrzybek zajączek* i Piaskowiec modrzak**, a na zdjęciach Maślak pstry, potocznie zwany miodówką (widać to po charakterystycznym „marmurku” na kapeluszu). No, pomyliliście zdjęcia ale na szczęście na obu (niewłaściwych) jest grzyb jadalny. Wybaczam ale już warunkowo.

*Zajączek ma kapelusz oliwkowozielony, o zamszowej skórce, tutaj (jak już wspomniałem) jest marmurkowata.

 

 

maślak pstry 3

**Prawdziwy Piaskowiec modrzak ma brzeg kapelusza długo podwinięty i wystający nieco poza rurki. Ma też matową powierzchnię. Drugie zdjęcie jest w porządku, bo faktycznie po przełamaniu wybarwia się na tak niesamowity kolor.

Strona szósta.

goryczak żółciowy 3Maślak sitarz, a na zdjęciu szatan! (właściwa nazwa Goryczak żółciowy*). No! Daliście plamy, bo jak ktoś będzie się sugerował zdjęciem, na przykład faceci, bo wiadomo, że faceci są wzrokowcami i nie lubią czytać, to jeden taki mały grzybek, zepsuje nam całą potrawę i obiadku nie będzie… Nie wybaczam.

*Widać to po „brzuchatym” kapeluszu (maślak ma bardziej płaski i podwinięty, tutaj jest wywinięty do góry) oraz centkach na trzonie i na kapeluszu, których maślak nie ma.

Strona dziesiąta.

mleczaj wełnianka 2Mleczaj rydz, a na zdjęciu Mleczaj wełnianka* czyli grzyb klasyfikowany jako trujący. Inne nazwy to wełniak lub też rydz fałszywy – dlatego pewnie daliście się nabrać choć niżej sami przed tą pomyłką przestrzegacie! No i tutaj może boleć brzuszek albo (dobra, dobra już nie będę trąbił o tej sraczce) można spędzać czas, zamiast na plaży, to na kibelku i do tego z miską na kolanach. No chyba że ktoś ma kibelek przy wannie, albo w bliskiej odległości do umywalki. Co prawda! W niektórych krajach, bo uprzednim długotrwałym obgotowaniu, wylaniu wody i ukiszeniu można go spożyć, jednak ja nie ryzykowałbym. Wolę iść na plażę.

*Można to zauważyć po brzegu kapelusza, są na nim takie delikatne wypustki sugerujące, że prawdopodobnie ma wełniste kosmyki u jego dołu.

I w tym przypadku trzeba dać Wam po łapach!

Strona ostatnia.

muchomor sromotnikowyMuchomor sromotnikowy. A powinno być muchomor zielonawy, potocznie zwany sromotnikowym. Co dziwi szczególnie, że na stronie jedenastej używacie nazwy muchomor zielonawy (czyli prawidłowej) przestrzegając przed pomyleniem z nim pieczarki łąkowej, a nic nie wspominając o jego odmianie białej. Czytelnik będzie się sugerował przymiotnikiem „zielonawy”, a pieczarkę łąkową, można najprędzej pomylić z jego białą odmianą.

muchomor zielonawy 2

Już pomijam fakt, że używanie w atlasie dwóch nazw z stosunku do tego samego grzyba jest bez sensu, niepotrzebnie wprowadzając dodatkowy i tak już duży zamęt.

Wnioski.

Oczywiście zdjęcia grzybów, to już jest osobna historia. Czasami zdjęcia nie oddają rzeczywistego wyglądu grzybów i jedne wyglądają jak drugie. Zależy to od tak wielu czynników, że nawet nie będę tutaj się w to wgłębiał. Jednak! Wydając Atlas Grzybów rozsądek nakazuje używanie zdjęć oddających wizerunek grzyba najbardziej zbliżony do książkowego oryginału.

Co z tego, że użyję zdjęcia, gdzie pod wyżej wymienionym Piaskowcem modrzakiem będę musiał umieścić napis „to jest zdjęcie Piaskowca modrzaka, jednak na tym ujęciu wygląda on jak Maślak pstry”. Jaki to będzie miało sens? No chyba że sens jest gdzieś głęboko ukryty… gdzieś głęboko w lesie…