Archiwum kategorii: Prywatnie

Ha, ha, ha! Leję w pory… elektryczne!

Żona zaproponowała, no dobra zadecydowała, że będziemy się zdrowo odżywiać (tak jakbyśmy dotąd odżywiali się niezdrowo). A rzeczą najważniejszą w zdrowym odżywianiu jest… no, no… zgadnijcie… Pomyśleliście na pewno o jedzeniu. No way!!! Nic z tych rzeczy!

Rzeczą najważniejszą w zdrowym odżywianiu nie jest jedzenie, a koktajler! Hm… nic wam to nie mówi Panowie? No dobra. To zacznę jeszcze raz.

Rzeczą najważniejszą w zdrowym odżywianiu nie jest jedzenie, a blender kielichowy! Ta – dam! Hm… to też wam nic nie mówi Panowie? To takie „coś” podobne do młynka do kawy, ale z ciut większym zasobnikiem. Do tego zasobnika wkładamy różne zdrowe rzeczy, wszystko to razem miksujemy i wypijamy i wtedy czujemy się zdrowsi! To też wam nic nie mówi Panowie?

Uwaga! „Tera bedzie” wersja dla facetów (Panie nie czytają).

Koktajler vel blender kielichowy to takie urządzenie, które jest podobne do szlifierki kątowej, czyli po naszemu gumówki. Ale! W szlifiereczce trzeba by wyjąć tarczkę tnącą i zastąpić ją szczotką garnkową. No wiecie. To taki „druciak”, którym można czyścić zardzewiałe felgi stalowe. Na przykład taki:

szczotka garnkowaI teraz tak. Gdyby włożyć tę szczotkę garnkową do co najmniej litrowego słoika od ogórków, tak żeby drut falisty był w miejscu gwintu, a do tego słoika wcześniej włożyć warzywa i owoce i to wszystko odwrócić do góry dnem i podkręcić obrociki na maksa, to właśnie to jest koktajler! No to Panowie już wiedzą.

Ale idźmy dalej…

camry agd 2Ponieważ nie dysponujemy koktajlerem, żona wyznaczyła mi zadanie jego zakupu. Zacząłem od przeglądania ofert w internecie i natknąłem się na rzeczy niesamowite. Rzeczy o których istnieniu dotychczas nie miałem pojęcia. A więc: czekoladowe fontanny, toalety przenośne, wagi do bagażu (ciekawe czy różnią się od normalnych) czyściki ultradźwiękowe, cyrkulatory (Boże co to jest?) termoloki, kombiwary oraz wiele, wiele innych dziwnych rzeczy z których dwie: elektryczne buty i frezarki do pięt przykuły moją uwagę.

 

I kiedy już w myślach nabyłem wszystkie te tajemnicze rzeczy oraz oczywiście koktajler, czyli blender kielichowy (Panowie wiadomo, to taka jakby szlifiereczka kątowa) moja rozmowa, po rozpoczęciu „nowego” zdrowszego życia mogłaby przebiegać z żoną w sposób następujący:

– Misiu! Zblendowałam dla nas w koktajlerze zdrowiutki i pyszniutki koktajl ze szpinaku, marchewki, pomarańczy, selera, pietruszki i kiwi. Przyjdziesz?

– „Momęcik” kochaniutka! Siedzę właśnie na toalecie przenośnej w kąciku naszej sypialni, ponieważ przepędziło mnie solidnie po wczorajszym zdrowiuteńkim koktajlu jogurtowo – bananowo – porowym z dodatkiem pędów bambusa, że ledwie zdążyłem pory opuścić. Wyfrezuję sobie jeszcze tylko pięty przy pomocy frezarki do pięt, zakładam elektryczny but i już w te pędy śmigam, to znaczy hopsasam do ciebie kochana!

– Misiu – Pysiu! Nie wierzę! Przyhopsasasz do mnie w elektrycznym bucie z wyfrezowanymi piętami? To ja chyba założę termoloki i podłączę cyrkulator!!!

 

 

Opłata parkingowa – reklamacja

Dzień dobry mili Państwo! (Dość uprzejmości, przejdźmy do konkretów).

Opłata parkingowa - reklamacjaW sobotę 30 stycznia odwoziliśmy siostrę mojej żony na samolot do Monachium. Kiedy szwagierka przeszła już na ciemną stronę mocy…(byłem ostatnio na Gwiezdnych Wojnach) no dobra, niech będzie, że za te bramki na lotnisku, to my (ja, żona i córki, dwie córki) wróciliśmy do samochodu… no dobra, do mojej Lancii, żeby udać się w drogę powrotną do domu.
Przyszło do płacenia za parking i (uwaga!) po umieszczeniu biletu w tej szparce, został on wciągnięty, a suma jaka ukazała się po chwili do uiszczenia, o mało nie spowodowała mojego zawału, albo co najmniej omdlenia przy parkometrze!

Było to 7252 złote! Słownie: siedem tysięcy dwieście pięćdziesiąt dwa złote!

Może suma była w szczegółach ciut inna, bo po odczytaniu „siedem tysięcy” już zacząłem tracić wzrok i czucie w nogach, jednak „na bank” była powyżej „siedmiu klocków” – mówiąc gwarą z giełdy samochodowej.
Po chwilowym odpłynięciu w nicość (wersja dla ateistów) albo do wszechybytu (wersja dla wierzących) wróciłem do świata żywych z zamiarem ucieczki biegiem na przełaj i porzucenia samochodu na parkingu, ponieważ prawdopodobnie opłata za parkowanie przewyższała wartość mojego samochodu.
Jednakże wizja porzuconej rodziny w samochodzie ostudziła nieco moje pierwsze, chłopięce, instynktowne odruchy (problem = ucieczka) i zacząłem myśleć racjonalnie.
Przecież taka suma zdarzyć się nie mogła! Parkowałem ponad godzinę, to prawda. Zawsze mieliście drogo. Ba! Bardzo drogo! To też prawda. Dlatego z reguły parkowałem w King Crossie i szedłem te trzy kilometry na lotnisko z buta, wmawiając szwagierce w drodze powrotnej, kiedy taszczyłem jej walizkę, że jak przyjechałem na lotnisko, to nie było wolnego miejsca.

Ale żeby cena za usługi parkingowe podrożała z dziewięciu złotych do ponad pięciu tysięcy za godzinę! To było niemożliwe. Coś zatem było nie tak.

Zacząłem tłumaczyć sobie co się mogło stać i wytłumaczyłem! Wyszło na to, że mam do zapłacenia siedem złotych i „coś tam, coś tam”, a przyczyną tego jest brak przecinka po siódemce. (Nie było to może tak do końca tłumaczenie sensowne i logiczne, bo przecież zahaczało o tysięczne części grosza, jednak byłem wciąż otumaniony pierwszym, kolosalnym odczytem, który znokautował moje trzeźwe myślenie.)  Włożyłem wtedy do innej szpareczki banknot dziesięciozłotowy. Parkometr pożarł bezczelnie moje dziesięć złotych nie odnotowując w ogóle tego faktu. Szybciutko, w nadziei odzyskania wkładu finansowego, anulowałem całą operację i wtedy maszyna wypluła mój bilecik z jakimś innym, który upadł na ziemię.

Zrozumiałem zaistniałą sytuację!

Ktoś, kto parkował „u was” prawdopodobnie od lata zeszłego roku, widoczne zapomniał, że zaparkował. Kiedy sobie przypomniał, wrócił po samochód i gdy przyszło do płacenia i zobaczył należną sumę, uciekł był (tak jak miałem w planach) ale skutecznie. Widać podobnież jak u mnie suma za parking przekroczyła wartość jego wozu. Eureka!
Koniec, końców włożyłem „mój” bilecik i zapłaciłem. Niestety o moich wcześniejszych dziesięciu złotych parkometr raczył był zapomnieć i transakcję na sumę dwunastu złotych musiałem uiszczać na nowo.
Słowem stratny jestem na sumę dziesięciu złotych, którą mam nadzieję raczycie mi zwrócić.

Bilecik, ten feralny i na kolosalną sumę, który wypadł na ziemię oddałem żonie, jako dowód w sprawie i kiedy przed chwilą zapytałem gdzie go ma? Odpowiedziała: „że umieściła go w torebce”… i wtedy już wiedziałem, że go straciliśmy. Wpadł w otchłań, bezkres, „czarną dziurę” i już jest po nim i przepadł z kretesem pośród tysięcy, milionów rzeczy, które w tej torebce są i nikt (nawet moja żona) nie wie po co?

P.S. Wiadomość z ostatniej chwili. Doświadczyliśmy cudu! Bilecik parkingowy jednak się znalazł! Powrócił z bezkresu zakamarków torebki mojej żony. Mamy go i możemy w razie co przesłać na wskazany adres.

Coś się ruszyło i jest odpowiedź i to nawet w kolorze niebieskim!

No cóż on „uprzejmie prosić” to ja grzecznie czekać…

 

Czekać, czekać i się doczekać!

opłata parkingowa sukces

Odebrać telefon od pana, pan współczuć i prosić o bilet. Teraz ja czekać na przelew…

I’m rich!!!

Dostać przelew i być zadowolony. Hurra!

Opłata parkingowa - zwrot należności

Koniec…

 

 

 

 

 

 

 

Rezerwa, czyli dziesięć dni z życia

Rezerwa, czyli dziesięć dni z życia

Dzień pierwszy

krupnik 2Wchodzę do jednostki i od razu pierwsze zaskoczenie – „na” biurze przepustek kontrolują, czy nie wnosi ktoś alkoholu. No, no! Pozmieniało się. Oczywiście mówię, że nie mam, a sero seven wciskam w spodnie. Dobrze, że kupiłem Krupnik (dla niekumatych: ma płaską butelkę). Trochę odstaje co zauważa pan ochroniarz ale mówię, że mam przepuklinę – Widzi Pan! Z taką przepukliną mnie na ćwiczenia biorą! Będzie wojna jak nic! – nie kwapi się do sprawdzania. Zebrała się kilkuosobowa grupka więc prowadzą nas dalej.

Na sali gimnastycznej siedzi rezerwa. Wszyscy jacyś smutni, zamyśleni i przygaszeni. Wyglądamy jak folkstrum albo pacyfiści po wypaleniu  blanta. Gdyby ogłoszono w tej chwili wojnę, to przynajmniej połowa umarłaby ze strachu albo uciekła do domu.

W magazynie, przy wydawce mundurów, zapytany o stopień wojskowy mówię, że jestem porucznikiem. Jakiś zamyślony jestem więc błąd zauważam dopiero w drodze na kompanię. Wychodzi na to, że sam siebie awansowałem. Trudno.

Dostajemy piżamy. Wszyscy dostali w kratki, a kilku w paski. Na ich pytanie skąd to wyróżnienie, rzucam żart, że ci co dostali w paski będą na kompanii dziewczynami. Całe rezerwa ryknęła śmiechem… oprócz tych co dostali w paski.

W pokoju jest nas sześcioro. Sami oficerowie: kapitan – były zawodowy, porucznik rezerwy, podporucznik rezerwy, ja – podporucznik rezerwy z nadania Prezydenta RP, a porucznik przez samo awans, kapitan (też były zawodowy) i podporucznik rezerwy.

Po kolacji zacieśniamy swoją nową przyjaźń przy pomocy sprawdzonej metody – spożywania. Wszyscy jakimś dziwnym trafem są na to przygotowani, choć na biurze przepustek kontrolowali dość skrupulatnie. Okazuje się, że zalety płaskiej butelki Krupniczka odkryłem nie tylko ja…

Dzień drugi

Mamy szkolenie. Jedna połowa śpi, a druga udaje, że coś z tego rozumie. Łapię się raz do jednej, a raz do drugiej połowy. Śni mi się, że przez pomyłkę sam siebie awansowałem na generała i wszyscy oddają mi honory. Nie powiem, przyjemnie być generałem!

Dzień trzeci

Wywożą nas na poligon, do lasu. Ale wygwizdowo. Nikt prawie nie ma zasięgu. Żeby pogadać przez komórkę trzeba szukać jakiejś polanki. Śpimy w namiotach, a pod łóżkami jagodowe krzaki. Ekipa okej ale ze spożywania nici bo: Szumi dokoła las, czy to jawa czy sen… i do sklepu jest baaardzo daleko.

Zbiórka w namiocie dowódcy. Przydzielanie funkcji oraz ustalanie zmian. Zostałem przydzielony do rozpoznania (cokolwiek to znaczy) i na nocną zmianę. Będę robił coś przy mapach, coś zapisywał, coś meldował i coś analizował, a o wszystkim tym nie mam zielonego pojęcia.

Dzień czwarty

4:30. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów widzę wschód słońca. Do końca nocnej zmiany jeszcze trzy i pół godziny. Wszyscy w namiocie są jakby w półśnie. Major zasnął z myszką w dłoni patrząc w ekran laptopa. Inni śpią na siedząco w różnych pozycjach: na popielniczkę, na Apacza, na dzięcioła, na krwiodawcę, na przyjaciela, a na babie lato śpię ja, bo zeszyt który posłużył mi za poduszkę jest cały mokry od śliny.

Po całej nocce służby, mulenia i walki ze snem mam wolne do godziny 20.00. O ósmej kładę się spać. Po dziewiątej budzi mnie chorąży i wręcza dwa kartoniki ślepaków – Będzie napad mówi! – wkładam kartoniki do kieszeni, przewracam się na drugi bok i zasypiam.

NAPAD! NAPAD! NAPAD! – krzyk wyrywa mnie ze snu. Ubieram buty, zakładam hełm i szybkim krokiem udaję się na pozycję. Ktoś z oddali lasu strzela do nas ze ślepaków. Przeładowuję i również walę do nich ze ślepaków. Czuję się jak mały chłopiec, który bawi się w wojnę.

PUMA 2015Odechciewa mi się spać. Robię sobie kawę, a do kawy spalam papieroska. Nie dopiwszy kawy i nie dopaliwszy papieroska muszę udać się do Toi Toi – a. Nie jest, aż tak źle, bo „piramidka” nie wychodzi jeszcze ponad poziom deski. Profilaktycznie przed wejściem zakładam maskę przeciwgazową. Siadam i robię co trzeba. Z lasu słyszę krzyki – OBŁOK! OBŁOK! OBŁOK! – PUMA 2015 2(jednak dobrze, że założyłem tę maskę przeciwgazową). Wybiegam w tej masce z Toi – Toi – a. Jakiś przechodzący żołnierz dziwnie się na mnie patrzy. Dołączam do grupki ludzi. Stoimy tak z piętnaście minut. Później ktoś krzyczy – POGODA! POGODA! POGODA! – i jest po alarmie. Ponieważ „wyznaczone miejsce” znajduje się obok „wyznaczonego miejsca do palenia” to wykorzystujemy je od razu i spalamy po papierosku. Oczywiście ściągamy najpierw maski przeciwgazowe.

Dzień piąty

Rzucamy granatami. Prawdziwymi! To znaczy takimi, które mogą zrobić „kuku” i oderwać nóżkę albo rączkę. Ktoś pyta, czy nie lepiej zostawić komórę w bunkrze gdzie siedzimy?

– Zadzwoni telefon, a ja będę miał już odbezpieczony granat i co wtedy? Mogę zgłupieć! Odbiorę granat, a wyrzucę komórę!

Przezornie zostawiam telefon…

Dzień szósty

PUMA 2015 - 2Zmieniamy kolejny raz miejsce stanowiska dowodzenia. Następne miejsce jest oczywiście ściśle tajne. Wybierane przez drużynę strzelców wyborowych. Oni jadą dzień wcześniej, robią rekonesans i dają znać co i jak. Później przenosi się całe stanowisko, czyli siedemdziesięciu chłopa wraz z namiotami, krzesłami, stolikami i łóżkami i co kto ma. Toi Toi przenosić nie trzeba, bo na nowym „ściśle tajnym” miejscu czekają już na nas pachnące (naprawdę!) nówki sztuki. Kierowcy, dowódcy i zawodowi żołnierze nie wiedzą nigdy dokładnie, gdzie będzie następne (ściśle tajne) stanowisko dowodzenia ale pan od Toi Toi wie! Nie ma co, logistykę i rozpoznanie mają lepiej opanowane niż armia. Myślę, że w razie godziny „W” to oni powinni zająć się wojaczką.

Dzień ósmy

Wracamy z poligonu. W drodze po długotrwałych negocjacjach z kierowcą i majorem (jak ku*wa nie staniecie to rezerwa zrobi dym na kompanii!) autokar zatrzymuje się przy sklepie. Sklep wygląda jak dawny GS. Po wejściu do środka doświadczamy przeniesienia w czasie o co najmniej dwadzieścia lat w tył. Nie można tego niestety powiedzieć o cenach, bo Lech w puszcze stoi po cztery pięćdziesiąt (węszę tutaj deal kierowcy autobusu i pani sklepowej) dlatego większość kupuje po flaszce. Ostatnie dwa Krupniczki zgarnia mi sprzed ryja pan kapitan. Jestem trochę zły, jednak nie ma to większego znaczenia, bo i tak pić będziemy razem. Wieczór zapowiada się pysznie.

krupnik 6Wieczór dnia ósmego.

Wreszcie wykąpałem się. Uczucie jest niesamowite, bo to pierwszy kontakt z wodą od pięciu dni. Namydlam się i spłukuję. No, no! Leci ze mnie coś w kolorze kawy z mlekiem. Teraz można iść na Krupniczek pana kapitana.

Z historii jednostki

Ździsio opowiada o Olku. Olek był kapitanem i zabunkrował się na sali gimnastycznej, gdzie prowadził różne sportowe zajęcia i treningi, nawet z niezłymi wynikami. Olek znał wszystkich i wszyscy znali Olka. Jednym z zajęć było zbieranie przez żołnierzy jagód w pobliskich lasach. „Idź nazbieraj jagód” – mówił Olek do żołnierza to zaliczę ci wf i dawał małe wiaderko. Kiedy kończyły się jagody, a zaczynały grzyby,  wiaderka zmieniały zawartość, a Olek stawał się prawdziwym potentatem owoców runa leśnego.

Przeciek

W jednostce rozeszła się wieść, że z wizytą ma przylecieć generał. Zaczęły się wielkie porządki i sprzątanie, a w dzień przylotu generalskiego helikoptera wszyscy ustawili się na placu defilad. Dowódca jednostki, sztab oraz wszyscy żołnierze: od oficera, do szeregowego byli jednocześnie  podekscytowani i zaniepokojeni. A nuż generał się do czegoś przyczepi, coś mu się nie spodoba. Wreszcie na horyzoncie zauważono helikopter. Poprawiono szyki, wyrównano do prawej. Setki oczu z obawami i nadziejami obserwowały lądowanie generalskiego śmigłowca. „Może dowódca mnie pochwali, a może nawet awansuje? Zabierze ze sobą do sztabu dywizji na lepsze stanowisko?!” – pewnie niejednemu przeleciała taka myśl. Wszyscy wyprężyli dumnie piersi, co poniektórzy również powciągali brzuchy wyhodowane za biurkami na wojskowej grochówce. Wreszcie wylądował. Łopatki stanęły. Drzwi otwarły się i generał pojawił się w całej okazałości. Baczność!!! – ryknął dowódca batalionu – na prawo patrz. Generał ruszył ze swoim adiutantem w stronę żołnierzy, by po kilku krokach, ku ogólnemu zdziwieniu odbić lekko w lewo. Oto ku niemu z sali gimnastycznej ruszył z dwoma dużymi wiadrami jagód Olek. Dobiegł do generała. Ten przekazał je szybko adiutantowi. To kiedy grzyby? – zapytał generał.

–  Tak za dwa miesiące… Dam ci znać Zbychu – odpowiedział Olek, po czym uścisnęli sobie dłoń i generał obróciwszy się na pięcie wsiadł do helikoptera i odleciał.

Olek znał wszystkich i wszyscy znali Olka.

Dzień dziewiąty

Strzelanie.

Z rana wybucha panika, bo ktoś powiedział, że przed wydaniem broni trzeba dmuchnąć w alkomacik. Niestety okazuje się to prawdą, a wczoraj było lekkie spożywanko i jesteśmy troszkę wczorajsi. Z naszego pokoju na sześciu ludzi strzelać mogę tylko ja (sam się dziwię) i kumpel. Dostajemy zjebe od chorążego, że oszukiwaliśmy przy wódce: „Widocznie wylewaliście za kołnierz! Ha, ha, ha!”.

Jesteśmy na strzelnicy. Dostaję do swojego P-83 ostrą amunicję. Ładuję do magazynka i ustawiam się na stanowisku. Tarcza jest tak blisko, że niemożliwością wydaje się nietrafienie w cel. Pakuję w podobiznę żołnierza w hełmie cały magazynek. Dobrze, że to tarcza, bo dobiegłby do mnie i walnął tym hełmem w łeb.

racja żywnościowa 2Logika wojskowa wkrada się w nasze menu. W lesie jadaliśmy w kuchni polowej i chłopaki (śledząc zapewne pana od Toi – Toi) zawsze starali się zrobić gorące posiłki na czas jeżdżąc garkuchniami po kniejach jak z OS – u Rajdu Mazowsza. Za to na jednostce dostajemy zielone paczki z tajemniczym napisem S – RG – 1. Jest to tak zwany „suchy prowiant, czyli całodzienne wyżywienie dla żołnierza. Są w nich specjalne tabletki, po których dodaniu można pić wodę zaczerpniętą wprost z kałuży, jeziora, czy nawet Toi – Toi – a!

 

Dzień dziesiąty – do cywila!

 

buty wojskowe 1Zdajemy broń, hełmy i mundury. Okazuje się, że zatrzymać dla siebie można tylko zielone gacie i buty sportowe stylistycznie nawiązujące do najlepszych tradycji Stomilu Łódź, czy Relax – ów z Nowego Targu z połowy lat osiemdziesiątych. Może w karnawale będzie jakiś bal przebierańców to je wykorzystam.

O trzynastej mamy zaplanowany obiad z dowódcą, a jest dziesiąta, bo wstaliśmy o szóstej? Sprawdza się stara prawda, że – wojsko śpieszy się nie wiadomo dlaczego i czeka nie wiadomo na co? Czas schodzi na wspominkach, paleniu fajek i łażeniu z kąta w kąt. W końcu jest godzina trzynasta. Na obiad prawdziwe rarytasy – wojskowa grochówka i schabowy z ziemniaczkami i surówką. Dobry podkład na drogę. Czas się żegnać.

Przy opuszczaniu jednostki również jesteśmy kontrolowani – pewnie sprawdzają czy nie wynosi ktoś alkoholu! Za bramą wszyscy rozchodzą się lub też rozjeżdżają pozostawionymi samochodami. Dziesięciodniowe więzy przyjaźni tak szybko jak zawiązane, tak szybko pękają i każdy jeden myśli, żeby wrócić jak najprędzej do domu. Ot i cała armia…

P.S. Cały felieton jest oczywiście czystą, literacką fikcją. Na ten przykład: wiadomym jest, że na terenie każdej jednostki wojskowej obowiązuje całkowity zakaz spożywania, jak i posiadania alkoholu. Zakaz ten jest rygorystycznie przestrzegany tak przez kadrę, biuro przepustek (kontrole bagażu) jaki i rezerwistów. Dowodem w sprawie może być też fakt, że autor jest zatwardziałym abstynentem nie pijącym nie tylko wódki marki Krupnik, ale też żadnego alkoholu w ogóle!

 

Skarpety i sandały… elegancja czy wiocha?

Czyli jakie skarpety do sandałów słowem: Poradnik eleganckiego mężczyzny.


Witam Szanownych Czytelników!

Ponieważ zbliża się lato, czyli wyjazdy (w tym wyjazdy zagraniczne!), grillowanka, spożywanka, krótkie jednodniowe rekonesansy nad jeziora i czystsze rzeki, a wszystko to (czego sobie życzymy) powinno odbyć się przy ładnej pogodzie, to w dzisiejszym „Poradniku eleganckiego mężczyzny” zajmiemy się sprawą ubioru. Przecież na wakacjach też można, a nawet trzeba wyglądać elegancko! A zaczniemy od samego dołu, czyli od stóp.

Wiadomo. Facet chodzi w butach i skarpetach. Chodzi tak przez cały rok i nie kombinuje.

W przeciwieństwie do kobiet, które to chodzą… (ło Boże!)… w butach, sandałach, klapkach, japonkach, szpilkach, balerinkach, kozakach, półbutach, botkach, (uff) i co tam jeszcze wymyślono. A nosząc do tego (odpowiednio): skarpety lub rajstopy/pończochy lub antygwałtki (to takie czarne rajstopopodobne kolanówki), gołe stopy, gołe stopy lub (uwaga!) specjalne stópki do japonek, gołe stopy, gołe stopy, gołe stopy ewentualnie stópki bez palców lub z palcami w zależności od szpilek, gołe stopy bądź stópki pełne, skarpety lub rajstopy/pończochy lub antygwałtki, skarpety lub rajstopy, pończochy lub antygwałtki i stópki pełne ewentualnie antygwałtki lub pończochy/rajstopy. Nieźle nie?

W to zestawienie powyżej nie będziemy się wgłębiać, bo i po co? U nas tych dylematów (co do czego założyć, czy stópki pełne, czy bez palców, a może skarpety, a może antygwałtki?) nie ma, bo my rano zakładamy skarpety, a wychodząc z domu zakładamy na skarpety buty. No chyba, że jest ciepło, bo wtedy na skarpety zakładamy sandały! To przecież jasne. Nie będziemy się męczyli w pełnym słońcu w pełnym obuwiu. I teraz mamy (delikatny dylemacik, delikatny powiadam, nie jak powyżej) bo skarpetki są różne, a te różne są też w różnych kolorach.

skarpety do sandałów 3Zasada pierwsza –  skarpety muszą być zawsze czarne!

Czarne skarpety są eleganckie, a na elegancji nam przecież zależy. Obojętnie czy zakładamy je do sandałów białych, czerwonych, niebieskich, czy w końcu czarnych. Mają być czarne i koniec! Jakiś mały emblemacik z boczku typu: Puma, Adidas, Nike, dodatkowo przyda nam szyku, a ewentualnym obserwatorom da do zrozumienia, że „mamy kasę” i stać nas na skarpety za cztery dychy! (Mnie jak widać na zdjęciu nie stać, dlatego żona, przy pomocy białej nitki wyhaftowała takiego niby „ptaszka”, który w zamyśle miał być logo Pumy. Nie wyszło. Trudno. Nie będzie nowych klapek na lato).

skarpety do sandałów 2Zasada druga – nie zakładaj stópek jeśli masz „wazony”.

Stópki wyglądają bardzo elegancko, jeśli jednak twoja łydka u dołu pozbawiona jest tak zwanej pęciny, czyli dysponujesz łydką typu: wazon vel kołek, to zapomnij o stópkach. Musisz zdać się normalne skarpetki, które doskonale zatuszują ten feler. Ja jak widać jestem w posiadaniu pęciny więc do sandałów prawie zawsze zakładam stópki.

 

skarpety do sandałów 1Przyznacie, że wyglądają bardzo elegancko. Są też bardzo zdrowe ponieważ nie zakłócają dopływu krwi do kończyn dolnych, co w przypadku problemów z krążeniem (czyli: przewlekłą niewydolnością żylną, a co za tym idzie wstecznego przepływu żylnego, czyli refluksu prowadzącego do zastoju krwi żylnej w żyłach ewentualnie zakrzepicy żył głębokich) jest bardzo ważne!

Jeśli jednak dni są chłodniejsze i jeszcze nie zoperowałeś sobie żylaków (to prosty zabieg polegający na nacięciu skóry i wetknięciu w chorą żyłę kawałka druta w okolicach kostki, wywleczeniu go w okolicach pachwiny, po czym energicznym wyszarpnięciu) to stópki nie są dobrym rozwiązaniem. Będzie ci chłodno, a dzieci mogą cię wytykać palcami.

Wtedy proponuję skarpetę grubszą i wyższą. Mogą być nawet kolanówki! Czemu nie?

skarpety do sandałów 4Ja akurat kolanówek nie potrzebuję (brak żylaków) więc zakładam po prostu skarpety wyższe i grubsze. Gruba skarpeta, na przykład wełniana, dodatkowo wchłania pot i nie widać na niej mokrych, ciemniejszych zacieków, co przecież jest bardzo ważne w kwestii szyku, elegancji czyli słowem: bon tonu. Prawda, że elegancko?

Uzbrojeni w taką wiedzę, możemy bez problemu pokazać się na wiejskiej imprezie w remizie strażackiej, na deptaku w Ciechocinku, czy na plaży na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie z powodzeniem brylować będziemy naszą słowiańską elegancją, fantazją i pragmatyzmem.

 

P.S. A teraz z zupełnie innej beczki: Ponarzekać można zawsze i na wszystko i to niezależnie od wszystkiego 😉

Machniom akumulator?

Witam Szanownych Państwa, a z racji tego, że piszę do firmy niemieckiej to na początek Grüß Gott!

akumulator 1(Właśnie zdałem sobie sprawę, że już użyłem trzech języków).

Ale dajmy spokój z rosyjskim i niemieckim, a przejdźmy do konkretów, a mianowicie do mojej propozycji. Proponuję Państwu wymianę starego (co najmniej 12 – letniego) akumulatora, na nowy. Słowem: po prostu, prześlecie mi na wskazany adres nówkę sztukę, a ja odeślę Wam mój stary.

Nie, nie! To nie żart. Już widzę, jak ktoś czyta tego maila i drapie się po głowie „o co chodzi?”. Ale postanowię Państwu przedstawić korzyści z takiej wymiany. A więc…

Nie wszystko co stare jest gorsze, to oczywiście banał ale idący szybkim krokiem w odstawkę, bo pęd ku nowemu jest przeogromny. Tak przeogromny, że dawna jakość i trwałość mogą zostać w tym technologicznym amoku zapomniane.

Pamiętacie może piwo „Grodziskie”? Ja pamiętam. Pamiętam, że było. Pamiętam, że smakosze bardzo delikatnie przelewali je do kufla, nie chcąc wzburzyć osadu z dna butelki. Pamiętam też jak wyglądała butelka. Ale smaku już nie pamiętam i niestety nigdy sobie już nie przypomnę, bo receptura jak i cały browar poszedł w zapomnienie. Pracochłonna technologia przegrała z masówką. Przegrała z pseudo piwami gdzie ze składników prawdziwego piwa zostały tylko: woda, procenty i kolorek. Próbowano je reaktywować, namnażając oryginalne grodziskie szczepy drożdży w Instytucie Technologii Fermentacji Politechniki Łódzkiej, a na bazie tych drożdży próbowano piwo warzyć i to gdzie? W Skandynawii, USA i w Czechach! A więc piwa grodziskiego już się nie napiję… ale co to ma wspólnego z moją propozycją?

Ano ma tyle, że akumulator Opla, który posiadam to właśnie takie piwo grodziskie wśród akumulatorów. Czyli jakość w czystej formie, a więc to, co poszło obecnie w odstawkę.

Ja bojąc się, że ową technologię produkcji (takich baterii!) mogliście gdzieś nierozważnie zapodziać, postanowiłem się nią z Wami podzielić. Czyli zrobić machniom*.

Akumulator ma co najmniej dwanaście lat, bo dwanaście lat temu, tj. w roku 2003 zakupiłem ten akumulator wraz z samochodem. Czy był wcześniej wymieniany i kiedy? Tego nie wiadomo, a teoretycznie jest możliwe, że jest w tym samym wieku, co samochód, czyli ma lat dwadzieścia! (Gdyby go wymieniano to zapewne na inny, nie ze znaczkiem Opla). Ale nawet gdyby miał dwanaście lat, to i tak jest jakimś ewenementem, zważywszy, że garażuję pod chmurką, a on mnie ani razu nie zawiódł! Ba! Pamiętam jak odpalałem kilka lat temu, przy minus dwudziestu siedmiu!

Tak więc moja propozycja jest następująca: robimy machniom – mój stary akumulator Opla na nówkę sztukę prosto z fabryki! Co Wy na to?

Według mnie obie strony będą miały z tego wymierne korzyści. Ja stanę się właścicielem nowego akumulatora, mając spokój na co najmniej 12 lat, a Wy będziecie mogli go eksponować (oczywiście po szczegółowej analizie i badaniach) w honorowej gablocie w muzeum akumulatorów.

Staniecie się też właścicielami niezawodnej (ale może już zapomnianej) technologii produkcji akumulatorów z dziesięcioletnią gwarancją, która to obecnie jest w moim (!) posiadaniu, ukryta pod maską Astry I ’95 stojącej na ulicy pod domem.

akumulator 2*machniom – (ros.) dosłownie: zamienimy się?

 

Z niecierpliwością czekam na odpowiedź…

 

P.S. Nie wiem czy widać ale oczko w akumulatorze wciąż jest zielone!

 

 

Odpisali dyplomatycznie

Akumulatora nie zdobyliśmy, ale namówiliśmy centralę na garść firmowych gadżetów dla właściciela niezwykłego auta. Będzie nam miło przesłać Panu paczkę. Poprosimy tylko o adres pocztowy!

I ciekaw jestem cóż to za gadżety będą???