Pochwała dla piwa

1 maja 2010 roku po raz kolejny przekonałem się o wyższości piwa nad napojami wysokoprocentowymi. Przekonała się o tym także moja żona idąc mi z pomocą i przynosząc w okolice wezgłowia kubełek na pawia. Nie zrobiła tego z litości, co to to nie! Dla niej mógłbym wyrzygać nawet samego siebie, bo przecież sam sobie zgotowałem taki los, ale ze zwyczajnego pragmatyzmu i troski o czystość w domu. Paw lepszy jest w kubełku niźli na podłodze. Ta stara życiowa prawda od zawsze każe jej przynosić plastikowy kubełek kiedy wracam od kolegi z urodzin. Dodam, że od tego kolegi co to ma urodziny 1 maja, bo to właśnie wtedy mój żołądek bywa wystawiany na próby najcięższe.

Kolegi marzeniem było zapewne zostać chemikiem. Jego talent i przemożny pęd do wymyślania różnych mikstur godzien jest najwyższej pochwały. Cały czas coś kombinuje zastanawiając się „co to jeszcze można by ze sobą połączyć i wypić”. Tak więc testowaliśmy już u niego różnego rodzaju nalewki, drinki, likiery i inne raczej wysokoprocentowe napoje, wszystkie domowej produkcji, których nijak zakwalifikować nie można. No bo jak zakwalifikować jego ostatni wynalazek w postaci mikstury sporządzonej ze: spirytusu gorzelnianego wiadomego pochodzenia, cukru waniliowego, soku z cytryn i piwa? Drink, nalewka? Smakowało ciekawie. Nie powiem. Wręcz intrygująco. Czuć było moc, ale umiejętnie tonowaną przez posmak wanilii i soku z cytryn. Słodko, kwaśne słowem. Niestety, owy przepyszny, jak nam się zdawało napój, miał jedną wadę, a można by ją określić krótko: „zwalidupa”. Wanilia i cytrynka umiejętnie maskowały moc trunku. Nie jak w przypadku tej niemieckiej siedemdziesięciu procentowej berbeli Rasputin, co to po łyknięciu robi ci w gębie pianę ze śliny, tracisz dech, a oczy wychodzą z orbit. Wiem, wiem koledzy go chwalą. Zresztą czego oni nie chwalą? Byle procenty miało i sponiewierało. Ale mnie on nie smakuje i koniec. Co innego było z tym miksem spirytu z piwem i dodatkami. Wchodził jak ” ta lala”. Nawet popijać nie było trzeba za dużo, choć grzał w rurę zdrowo. Ale kiedy ujawnił swoje „drugie dno” było już za późno. „Film mi się urwał” i to by było na tyle.

Rano… o Boże! Chciałbym wymazać ten dzień z mojej pamięci, bo równie okropnie nie czułem się nigdy. Dodatkowo jeszcze stało się coś mojej żonie, bo przestała mówić. Tak, tak! Drugiego maja w ciągu całego dnia nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Chciałem już nawet dzwonić na pogotowie laryngologiczne. Ale raz, że byłem na to za słaby, a dwa, że ona tę stratę mowy miała „wybiórczo”, bo tylko w stosunku do mnie.
Koniec, końców kac przeszedł, a poczułem się dopiero zdrów, jak „podcisnąłem” duże jasne z wieczora. Tak. Piwo. To jest to. Pijesz je ze smakiem. Chlapniesz sobie jedno, dwa, a nawet trzy, czy cztery z wieczora i jest git. Piwo nie ma „drugiego dna”, nie oszukuje cię i humor rośnie wprost proporcjonalnie do ilości wypitej cieczy. Pełna kontrola. Wypijesz dwa przed północą i z rana możesz spokojnie śmignąć sobie samochodem, bez strachu, że jakieś zabłąkane promile zostaną. Z trunkami mocnymi, a w szczególności ze wszelkiego gatunku wynalazkami tak nie jest, bo tak naprawdę to nie wiesz ile żeś wypił i jaki to miało procent. No bo ile miał ten miks spirytusu gorzelnianego wiadomego pochodzenia, piwa, soku z cytryn i cukru waniliowego? Według alkoholomierza: zero! Pływał sobie dziarsko na samym wierzchu i ani myślał się choć troszkę zanurzyć. Cukier. Cukier powoduje wzrost gęstości cieczy i zwykłym alkoholomierzem nic nie zmierzysz. To i nie zmierzyliśmy. Ale wypić, tośmy wypili wszystko. Do ostatniej kropelki. No i nas powymiatało z filcy, że hej! Wszystkich bez wyjątku, a najbardziej mnie, bo ja mam po prostu najsłabszą głowę. To znaczy w porównaniu do moich wspaniałych kolegów. Zawodowców. Dla nich nawet i „zero sewen” na twarz to mało!

Ale, ale bo miałem pisać na pochwałę piwa. Tak więc piwko pijesz sobie ze smakiem. Delektujesz się, a bąbelki przyjemnie łechtają cię z gardziołko. Nie myślę tutaj broń Bóg o piciu piwa wprost z lodówy. Co to, to nie. Jeśli gdzieś wyczytałeś, że piwo pije się schłodzone do plus pięciu, to nie prawda. Moje stoi zawsze w piwnicy, gdzie jest około dwunastu stopni i takie jest najlepsze. Chłodne, ale nie strzyka ci w krtani z zimna i czujesz jego smak. Piwo wyciągnięte z lodówki smakuje jak woda z bąbelkami,czyli nijak. Chłodne ale nie zimne oto klucz do sukcesu w delektowaniu się „mnisim” napojem.
Jeszcze kwestia z czego pić? Z butelki? Nie polecam, choć w sytuacjach kryzysowych dopuszczam. Po kilku browarkach z butelki jak sobie bekniesz to możesz na zawsze stracić narzeczoną albo szybę w oknie, bo wciągasz całe piwo wraz z zawartym w nim gazem, a gazu nasi producenci nie żałują. Jeśli przeto zależy ci na kobiecie i nie chcesz wydawać na szklarza przelej piwo do kufla według mojego sposobu.

Nie będę tutaj faworyzował kufli, czy pokali. To już twoja sprawa ale doradzę aby do piwa o pojemności pół litra (bo przecież o innych my faceci w ogóle nie rozmawiamy) użyć półlitrowego. Masz już chłodne (ale nie zimne) piwko (rozumie się półlitrowe) i półlitrowy kufel. Otwierasz butelkę i… ha… już pewnie widzisz ten cieniutki strumyczek wolniutko spływający z butelki po ściance kufla, żeby się nie spieniło. Nic z tych rzeczy! To amatorka. Też tak robiłem dopóki pewien piwosz z Bawarii nie nalał mi piwka profesjonalnie, przy ładnie zastawionym stole nie urągając nawet kropelki z pianką stojącą na dwa centymetry powyżej. Zrobił tak odwracając butelkę „centralnie” do góry nogami! I nic się nie wzburzyło, nie nastąpiła eksplozja piany na piękny obrus. Ale miał sposób: na początku pochylił wysoki kufel prawie do poziomu i włożył do niego niemal całą butelkę powolutku wlewając piwo. Gdy szyjka butelki dotknęła już leciutkiej pianki, która utworzyła się na dnie kufla, zaczął stopniowo „pionizować” kufel i butelkę, dbając jednak o to, by szyjka cały czas zanurzona była w miejscu na pograniczu piwa i piany. Kiedy odwrócił już kufel do całkowitego pionu, a butelka sterczała w nim z połową piwa, lekko ją unosząc, wlał resztę. W butelce zostało dość dużo piany, z której uformował piękną „czapeczkę”. Na dwa centymetry powyżej kufla. Piwo było nalane na „miękko”, czyli lekko odgazowane i z gęstą pianą. Sprawa dotyczyła piwa pszenicznego, co nie przeszkadza aby wlać tak każde inne.

Piwko zaserwowane w ten sposób, rzekłbym, wślizguje się do gardła samoczynnie, zostawiając przyjemny posmaczek słodu na języku. Bąbelki nie drażnią, a raczej delikatnie łechtają przełyk i człowiek nie ma problemów z wyrażeniem swoich myśli – jak w przypadku piwa pitego wprost z butelki, w przerwach między upuszczaniem gazów. Możemy tedy w pełni oddać się delektowaniu tego przepysznego napoju oraz biesiadowaniu z przyjaciółmi.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *