Kiedy byłem małym chłopcem 12

Szkoła podstawowa – ciąg dalszy.

 

W naszej szkole, w przerwach między lekcjami, kiedy padał deszcz, urządzano nam spacery po korytarzach. Spacerowało się parami, dookoła, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, przez cały czas trwania przerwy. Niby jakaś potężna larwa bez początku i końca, ten ludzki stwór nieustannie przemieszczał się do przodu, wił i poruszał, prężył i pęczniał, wzbudzany do coraz to nowych zgrubień, wybuchającymi w nim bójkami chłopaków i podmacywaniami dziewczyn.

Bójka, nawet jeśli była na serio, musiała odbywać się w ciągłym, powolnym marszu dookoła korytarza. Pod żadnym pozorem nie wolno było się zatrzymać! Jeśli zwarcie przeszło już do parteru, to przeciwnicy starali się w jakiś przedziwny sposób dotrzymać kroku pozostałym, turlając się w zgodnym tempie zresztą. Nad tym wszystkim piecze sprawowali nauczyciele dyżurni, dbając o niezmącony i nieustanny spacer całej szkoły w te deszczowe dni.

 

 

 

Miało to zapewne na celu, rozładowanie drzemiących w nas pokładów energii, która znajdowała naturalne ujście w czasie biegania po boisku w czasie ładnej pogody. Jednak deszczowe dni na równi nie podobały się i nam, i nauczycielom. Monotonny spacer nie mógł dorównać ani biegom przez „płoty” do szpitalnego śmietnika z odpadami medycznymi, po strzykawki, ani nad rzeczkę w celu „dodmuchania” jeszcze kilku żab, czy wrzucenia do niej, młodszych napotkanych kolegów i energia w końcu znajdowała ujście na lekcjach. Co bardziej pobudliwi rzucali się na nauczycielki z pięściami, nie mogąc dłużej znieść zadawanych im psychicznych tortur.

W siódmej klasie na nauczycielkę od „Wiedzy o społeczeństwie” rzucił się Piciu, wyśmiewany i wyszydzany przez nią przy odpowiedzi. Był krzepki i zadziorny, dlatego po dłuższej bezowocnej szamotaninie krzyknęła w końcu zrozpaczona w naszym kierunku widząc, że nie podoła; „Klasa na pomoc!”. Nie wstał nikt.

Stachu, później wieloletni rezydent zakładów penitencjarnych, w czasie lekcji języka niemieckiego (jak jeszcze nań uczęszczaliśmy), dopadł do torby instalatora, który akurat wtedy odpowietrzał kaloryfery, wyrwał z niej klucz „żabkę” i zamachnął się na panią, bo robiła mu uwagi, że nie prowadzi zeszytu. Instalator wyrwał klucz Stachowi, pani zażyła tabletkę, a Stachu już nie musiał prowadzić zeszytu.

Wszystko to ustępowało, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy w końcu pojawiała się ładna, słoneczna pogoda i mogliśmy hasać sobie po boisku.

Było to w czasach, kiedy przemoc fizyczna wobec niepokornych, nie była niczym zdrożnym, więc co rusz spadały na nasze głowy wielkie tomy encyklopedii, półkilogramowe pęki kluczy, czy nawet pięści nauczyciela od muzyki, którego nerwy miały chyba wytrzymałość babiego lata. Szarpanie za włosy, ciągnięcie za pejsy, czy zwykłe nakręcanie ucha były, rzekłbym, delikatnymi pieszczotami.

Zresztą „Panu od muzyki” nie sposób było odmówić pewnego obiektywizmu, bo z równą zaciętością tłukł i nas i własnych synów, bliźniaków, którzy byli w mojej klasie. Scenariusz zawsze przedstawiał się podobnie; pan siadał do fortepianu… tak tak – do fortepianu, nie pianina, tylko fortepianu bo lekcje odbywały się w auli gdzie ów wiekowy fortepian był i zaczynał grać wstęp do piosenki, po którym my śpiewaliśmy. Raz lepiej, raz gorzej, a właściwie to raz gorzej, a raz bardzo źle wydzierając się pod niebiosa jak stado zarzynanych baranów. „Pan od muzyki” przerywał nagle, podskakiwał na równe nogi i rzucał się z pięściami na tego, którego akuratnie udało mu się namierzyć jak to „nadziera ryja na całego”. Następowała dość długa, za racji dużego metrażu pomieszczenia, pogoń po całej auli, zapędzenie w końcu delikwenta w kozi róg i okładanie obiema rękoma gdzie popadnie.

Strach przed jego furią w czasie pościgu był tak ogromny, że razu pewnego Wojtas, kiedy znalazł się w potrzasku, to znaczy w potężnej stercie krzeseł i stołów, między którymi schronił się w samym kącie, a pan z pianą na ustach, niby lodołamacz wolno i z mozołem przedzierał się w jego kierunku, nie wytrzymał i otwierając jedną z części wielkiego, aż pod sam sufit okna, wszedł na parapet i krzyknął, że: „Jeśli mnie pan tknie to wyskoczę przez okno!”. Aula mieściła się na „wysokim” drugim piętrze, a jej okna wychodziły na brukowany dziedziniec. Nie wyskoczył, a pan poprzestał…

W ogóle to „Pan od muzyki” pojawił się krótko po tym, jak wykończyliśmy „Panią od muzyki”, której zdało się, że jest w stanie zrobić z nas melomanów! Ubzdurała sobie ona mianowicie, że nauczy nas nut, solfeża i grania na szkolnych instrumentach będących na wyposażeniu sali. Na samym początku lekcji z nieodłącznym uśmiechem przepełnionym wiarą w powodzenie przedsięwzięcia, rozdawała nam róże instrumenty: flety proste, cymbałki, trójkąty, grzechotki, kołatki i tamburyny, które z racji swojej hałaśliwości cieszyły się wśród chłopaków największym wzięciem. Następnie na tablicy w pięciolinie, rysowała nam przedziwne symbole, o których nie mieliśmy zielonego pojęcia. Równie dobrze mogłaby nam napisać coś po chińsku, czy arabsku. Po czym podając z niewiadomych przyczyn na jakiejś dziwnej piszczałce dźwięk „la”, który brzmiał jak nawoływanie godowe kaczora w sadzawce w miejskim parku, do której zresztą całe lata później Futek skakał z drzewa, po pijaku na główkę, mawiała: „uwaga klasa! raz, dwa, trzy… zaczynamy!

To co działo się później trudno wprost opisać. Myślę, że ktoś przechodzący ulicą pomyślałby, że oto w pracowni technicznej została uruchomiona tokarka, a dziatwa zbija właśnie przy pomocy młotków karmniki dla ptaków, przekrzykując się nawzajem. Kakofonia dźwięków wypełniała całą klasę, kto żyw wydobywał ze swojego instrumentu dźwięki najgłośniejsze jak tylko mógł. Flety proste wchodziły na wysokie, piskliwe rejestry starając się dorównać grzechotkom, cymbałkom, tamburynom i trójkątom katowanym przez drewniane i metalowe pałki dzierżone w młodych, niewyżytych dłoniach. Do tego wszystkiego, a i tego byłoby nadto, śpiewaliśmy. Słowa i melodia w ogóle nie wchodziły w rachubę. Nasze, targane mutacyjnymi problemami gardła łagodnie przechodziły od dziewiczych zawodzeń, aż po piekielne ochrypłe niskie tony rodem z horroru. „Pani” w tym czasie dyrygowała, a może po prostu w istnym szaleństwie wymachiwała rękoma, starając się nas poskromić i doprowadzić do porządku ten chaos. W końcu brała do ust ową piszczałkę i dźwiękiem godowym kaczora ze stawku w parku miejskim, w jakiś niewytłumaczalny sposób uciszała nas. Następowała krótka pauza w czasie której wszystkim dzwoniło w uszach, a ona (co za kobieta!) przeświadczona, że doszło do jakiejś przedziwnej pomyłki, na powrót usiłowała nam wytłumaczyć; kto, kiedy, w jakim tempie i jak powinien zagrać i zaśpiewać swoją partię. Następnie, oczywiście po podaniu dźwięku „la” przy pomocy naszej ulubionej piszczałki, odliczała; „uwaga klasa! raz, dwa trzy… zaczynamy! Po czym następowało to samo co powyżej. Tak po trzecim, czwartym razie „Pani od muzyki” w końcu wybiegała z klasy, a po kilku miesiącach wybiegła w niewiadomym kierunku i już nie powróciła.

Od tej pory zastąpił ją właśnie „Pan od muzyki”, który to wprowadził do lekcji muzyki elementy boksu i biegów przełajowych przez ławki.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *