Kwas acetylosalicylowy

nos 1Piszę ten tekst ponieważ porę roku mamy taką, że każdy z nas jest już „po”, „w trakcie” (jak ja) lub co gorsza na dzień „przed” dolegliwością zwaną powszechnie „przeziębieniem”.

Zaczyna się na pozór niewinnie. Z reguły dzień wcześniej – tak z wieczora.

Nie mamy ochoty ani na browarka, ani na ćmika… o w mordę „ani na browarka, ani na ćmika”… uuu… coś niedobrego dzieje się w państwie duńskim.

Szkoda tylko, że jutro nie jest wolna sobota lub choćby niedziela, bo reguła jest taka, że przeziębienie dopada nas na początku tygodnia i to w dzień poprzedzający dzień, w którym mamy „milion pięćset” rzeczy do zrobienia.

Nic to. Przypominamy sobie z wieczora o herbatce z cytryną i miodem, którą odstawiliśmy do lamusa od czasu poprzedniego przeziębienia rok temu. No i wygrzebujemy z szuflady Aspirynę Bayer’a… Nie Polopirynę lub cokolwiek co zawiera kwas acetylosalicylowy.

Musi być Aspiryna Bayer’a – bo jest niemiecka! Bo jest najlepsza! I już!

Rozpuszczając ją na łyżeczce, patrzymy nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei. Wiemy, że od niej zależy wręcz nasze życie. Bo musicie Panie wiedzieć, że faceci bardzo źle znoszą wszelkiego typu przeziębienia, o grypie to już nie wspomnę.

Wy potraficie mając trzydzieści osiem i pięć zająć się trójką dzieci, z czego jedno chodzi do szkoły, drugie do przedszkola, trzecie dopiero co zaczęło w ogóle chodzić, a są ferie zimowe, ugotować dwudaniowy obiad i jeszcze nie wiadomo kiedy: odkurzyć, poprasować, pogadać z koleżanką przez telefon robiąc równocześnie pedicure i zabawiając dwójkę pozostałych pociech oraz pofarbować sobie włosy i wydepilować hmm…

My to co innego, u nas stan podgorączkowy to odpowiednik Waszego końca skali termometru, a przy trzydziestu ośmiu to już się prawie słaniamy na nogach i gotowi jesteśmy spisywać testament.

Mamy przy tym wzrok pobitego psa i „nie ma takiego bata” żeby Wam się serce nie łamało na nasz widok. My po prostu naprawdę źle znosimy niby błahe przeziębienia, bo dla nas facetów to może być nawet choroba śmiertelna.

Ale wracając do sprawy.

Rozpuszczamy na łyżeczce wieczorem Aspirynę Bayer’a patrząc nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei – wiemy (z reklam) że nam pomoże na sto procent, oto jest ten lek, nasze wybawienie… łykamy… popijamy gorącą herbatą z cytryną i miodem – „oj to się żołądek zdziwi” – myślimy sobie. Normalnie zimne piwko, a tu gorąca herbata… Cóż za niespodzianka, ale czego to się nie robi dla zdrowia. Już mamy się kłaść spać, właściwie to nawet już się położyliśmy i przypomina nam się jakaś zasłyszana historia o zbawiennym działaniu czosnku… Męczy nas ta myśl niemiłosiernie, bo może akurat to najprawdziwsza prawda jest.

Nic to. Idziemy do kuchni po czosnek. Nie mamy czasu na jakieś tam pierdoły, wkładamy ząbek wprost do ust i gryziemy. Pali i piecze jak cholera. Myślimy sobie „jak mnie tak mocno pali to takiego małego bakcyla wypali na śmierć – trzeba wytrzymać”.

W końcu jednak nie wytrzymujemy i popijając zimnym mlekiem wprost z lodówki połykamy wszystko.

Kładziemy się spać i wzdychamy, a owe westchnienie jest kwintesencją naszego złego samopoczucia . Po chwili żona odwraca się na drugi bok, coś tam złośliwie mamrocząc pod nosem.

Noc upływa pod znakiem dziwnych erotycznych koszmarów przeplatanych snem o jakiejś dziwnej lewatywie wprost do naszego czoła oraz problemów związanych z dostarczeniem tlenu naszemu organizmowi. Lewą dziurkę w nosie zatkało nam na amen, a prawa jest drożna tak w trzydziestu procentach. A i tak jeśli już jest drożna, to coś w niej bezustannie furczy, rzęzi i chlupie.

Mamy wrażenie, że jakaś część ciała (nazwijmy ją „zynzelek”) wisi nam w nochalu na jakiejś niby żyłce i nie może się zdecydować, czy wylecieć przez nos na poduszkę, czy też dostać się do tchawicy i skrócić nasze cierpienia. W efekcie czego oddychamy czasami przez tę rzężącą dziurkę z falującym wewnątrz „zynzelkiem”, a czasami (jak „zynzelek” utknie w „pozycji szczelnej”) to przez usta.

Budzi nas rano suchość ust, bo prawie całą noc oddychaliśmy jednak przez usta („pozycja szczelna”) staramy się wykonać czynność przełykania – nie da rady – nie ma czym – nie wiemy czy ślinianka wyschła nam na dobre i jest do odratowania.

Dochodzi do tego mocny, przetrawiony aromat ząbka czosnku, który to schrupaliśmy w bólach przed snem i jakaś klucha w gardle. Przechodzi nam przez myśl, że w nocy weszła nam do gardła żaba i usadowiła się tam na dobre.

Nie wiemy czy to upiorny sen, czy jawa. Mamy nadzieję, że upiorny sen… Niestety, okazuje się, że to upiorna jawa. Staramy się podnieść powieki, z których każda waży jakiś kilogram, a następnie głowę – o kurde, nie da rady, waży jakieś pięćdziesiąt kilogramów i mamy wrażenie, że ktoś w nocy wykonał nam lewatywę wprost do czoła.

„Zynzelek” wykonał przeprowadzkę w nocy i teraz furczy, rzęzi i chlupie w najlepsze w lewej dziurce, a dla odmiany prawa jest zatkana na amen.

Idziemy do łazienki, spoglądamy w lustro… O Boże… Mogliśmy zrobić tyle mądrzejszych rzeczy: pośpiewać o godzinie szóstej zero pięć rosyjskie pieśni akompaniując sobie na bałałajce, wziąć młoto – wiertarkę i „pobawić” się troszkę ze stropem, albo wejść na dach i poprawić antenę. Ale nie – spojrzeliśmy w lustro i to był błąd, bo choć to niemożliwe, okazuje się jednak, że jesteśmy w stanie gorzej wyglądać niż się czuć.

Próbujemy pozbyć się tej kluchy w gardle, połknąć nie da rady – próbujemy zassać i wypluć. Pierwsze podejście – nic. Drugie… mocniejsze… coś jakby drgnęło. Trzecie podejście – idziemy na całość i zasysamy na maksa, mamy nawet wrażenie, że nam na chwilę wessało „małego”… spluwamy do umywalki – patrząc z przerażeniem stwierdzamy, że teoria o żabie może być prawdziwa…

Bierzemy szałer. Łykamy, rozpuszczając wcześniej na łyżeczce, dla odmiany dwie Aspiryny Bayer’a patrząc nań wzrokiem ufnym i pełnym nadziei. Z czosnku rezygnujemy.

„Zynzelek” w nosie, lewatywa do czoła i pozostałe pół żaby w gardle.

Ale nic to. Wychodzimy do roboty. Mamy przecież dzisiaj tylko „milion pięćset” rzeczy do zrobienia… nie czas na umieranie…

Ojciec Czarnego Józka

Stary Czarnego Józka Plecownika – Stary Józek, był wielkim koneserem wszelkich napojów mających w swoim składzie alkohol etylowy (począwszy od wódek gatunkowych, poprzez wszelakiego rodzaj wina i nalewki, a na piwach i Opal Kace alias Opal Gęsi kończąc) oraz na nieszczęście dla jego nerwu wzrokowego – metylowy. Opal Kaka była jednak z racji swojej ceny najmocniejszym punktem każdej degustacji, trzeba ją było jednak przez chleb przefiltrować, aby zatraciła swój naturalny fioletowy kolorek, co akurat Staremu Józkowi nie przeszkadzało, ba, nawet po głębi fioletu był w stanie dociec w jakiej wytwórni była rozlewana.

Po któryś imieninach suto zakrapianych Opal Kaką oraz spirytusem niewiadomego pochodzenia Stary Józek oślepł był w końcu. Radził sobie jeszcze przez jakiś czas bawiąc się w rybaczkę z Wędkarzem i zakładając „pupy” w wodach stojących.

Kiedyś jednak będąc na łódce uraczyli się miksturą sporządzoną przez Wędkarza – Opal Kaka, Jugosłowiański spirytus przemysłowy do mycia maszyn w przemyśle spożywczym, napój gazowany Hellena grejpfrutowa oraz dla złamania smaku Woda Toaletowa „Przemysławka” – po której Stary Józek dostał „kukły” i myśląc, że śpi w domu na przypiecku wysiadł z niej na środku jeziora w listopadową mglistą noc. Poszedł jak kamień w wodę, że się nawet Wędkarz nie zorientował i rano se spokojnie do brzegu przyfalował, nie zauważając braku Józka.

Czarny Józek Plecownik – wtedy jeszcze zwykły, najzwyklejszy Józek – został sam… znaczy się ze starą i ósemką rodzeństwa, z czego dwójka najmłodszych była jednocześnie i rodzeństwem, i przychówkiem, bo w arkana alkowy to Józka mama wprowadzała…

Już za młodu lubił, jak to się mówi: „Kobity, wino i śpiew” co w jego przypadku znaczyło bardziej: ku*wy, ćwiara i gitara, a de facto przekładało się to na: Szybką Zochę, Opal Kakę i darcie ryja na całego…

No i właśnie po którejś z takich imprez ten zwykły, najzwyklejszy Józek, idąc poboczem drogi i potrącony przez BMW serii 7 na niemieckich tablicach rejestracyjnych szybując z prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę w kierunku przydrożnych krzaków, przeistoczył się w Czarnego Józka Plecownika. Może za sprawą zaklęcia, które zdążył jeszcze wypowiedzieć w locie na krótko przed kolizją z jabłonką i utratą przytomności:„o w ku*we, jeb*na twa mać!!!”

Obudził się z rana tak jak go rzuciło przy uderzeniu – w krzakach pod drzewem za rowem melioracyjnym, ze złamaną ręką, dwoma żebrami oraz bez jedynej jedynki i gumofilców, z których wyskoczył w trakcie kolizji – ale za to z banknotem stu markowym w kieszeni i kupą w porach – posiadania dewiz nie był jeszcze świadom, kupę zaś wyczuły nawet jego mało wysublimowane nozdrza.

Dowlókł się do domu i wlazł na przypiecek. Tak minęły trzy dni i trzy noce.

Z letargu wyrwało go ciągnienie druta przez Szybką Zochę oraz krzyki braci, sióstr i najmłodszych „braciosynów” Józka wesoło baraszkujących po kuchni. Nie było w tym nic dziwnego ponieważ Szybka Zocha uważała się za profesjonalistkę w tej materii i zawsze zwykła mawiać, że jest w stanie postawić „pytonga” nawet umarlakowi.

Było w tej historii ziarenko prawdy, ponieważ dorabiając sobie kiedyś na krajówce pod lasem i biorąc za dewizy „niemca w chełm” pewnemu Niemcowi z RFN-u ten nagle dostał zawału i zszedł był śmiertelnie pod młodnikiem. Wystraszyło to niemiłosiernie Szybką Zochę ale jednocześnie dało powód do dumy i późniejszych opowieści.

Tak więc Józka wyrwało z letargu wesołe baraszkowanie dziatek oraz ciągnienie druta. Kiedy Zocha skończyła zwlekli się z przypiecka i wyszli na zewnątrz. Ususzony „bobel” wykulnął się z nogawki Józka, ten pociągnął mu z papcia i lekko utykając podreptał w samych skarpetach z wybranką na metę do Stacha, gdzie zawsze raczyli się spirytualiami.

Stachu był emerytowanym traktorzystą z PGR – u. Był głupi jak but i kulawy na jedną „girę”, którą po pijaku wciągnął mu za nogawkę od spodni i owinął wokół siebie niezabezpieczony WOM, czyli wałek odbioru mocy w traktorze. Poszedł przez to na wcześniejszą „emę” dorabiając sobie od tego czasu przy destylacji.

Kiedy weszli, Stachu leżał spity w kącie izby razem ze swoim bracholem Ślypkiem, który to stracił lewe oko z czasie partii pokera. „Tulipan” skonstruowany na bazie butelki prostego wina okazał, przy pomocy kanta od stołu okazał się mocniejszy od jego karety asów. Na stole stała kana z bimbrem, słoik ogórków oraz dwie szklany i paka Mocnych bez filtra.

Usiedli z Zochą do stołu i kiedy Józek zaczął szukać po kieszeniach zapałek natrafił na banknot stu marek… zachodnich!!! No tak, Józek sobie wszystko przypomniał: biesiadę u Szybkiej Zochy, degustację Opal Kaki, wpierdol spuszczony szwagrowi i nieszczęsny, acz opłacalny, powrót do domu poboczem drogi. Józek „zatrybił” w swoich czterech na krzyż zwojach mózgowych, że ktoś go potrącił samochodem i chcąc zachować anonimowość (tego słowa Józek nie znał) wcisnął mu w kufaję sto marasów. Jego radość nie miała końca. Cieszyła się i Zocha, licząc na jakiś suwenir z bazaru pod postacią wymarzonych białych kozaczków za kolana.

Józek wraz ze swoją prawie konkubiną, wypalili po fajce, walnęli po szklaneczce i zaczęli snuć wspólne marzenia o przyszłoniedzielnym szaleństwie na bazarze. Józek myślał o zakupie eleganckiego garnituru w komplecie z zelówkami „wskocz – wyskocz”. Ich bazarowe plany zostały na krótko zmącone przez powrót do stanu świadomości najpierw Stacha, zaś chwilę później jego brata – Ślypka.

Tego wieczoru wszyscy bez wyjątku – wspomagani przez budżet Józka – uraczyli się Stasinej produkcji spirytualiami, doszedł również i szwagier, i sąsiad z naprzeciwka. Było bardzo wesoło, że nawet sam Józek nie sprał nikogo po mordzie. Poprzestał ino na zerżnięciu Szybkiej Zochy i sąsiada.

Wtedy właśnie najzwyklejszy Józek odnalazł swoją życiową drogę i został Czarnym Józkiem Plecownikiem – pierwszym w historii ludzkim crash testowcem – phantomem, który na własnej dupie sprawdził, że uderzenie BMW serii 5 mniej boli niż pierd*lnięcie Stara.

 

 

Józka Szwagier

Józka Szwagier

Józka szwagier tyra w gorzelni… wiadomo plombka lubi się czasami poluzować. Biorą w tedy Fiaciora kombicę, podjeżdżają w nocy i załadowują do pełna kanami od mleka, do których wcześniej szwagier spiryt zlewał.

Stąd wraz z sąsiadem są wielkimi koneserami spirytusu gorzelnianego, który to spożywają codziennie w ilościach powalających konia, a i ich z czasem dobrze po północy.

Po zmroku Józek zawsze idzie do roboty – na drogę znaczy, gdzie jak dobrze idzie ktoś go w przeciągu godziny potrąci i pasuje. Wtedy Czarny Józek rzucony uderzeniem na pobocze, leżąc gdzieś na rowie, dogaduje się na miejscu z kierowcą na określoną sumkę.

Stęka przy tym i jęczy w wniebogłosy, że nawet najwięksi twardziele wymiękają.
Najlepiej jak jest krew, albo nawet jakieś otwarte złamanie – wtedy Czarny Józek Plecownik jest w stanie wynegocjować całkiem sporą sumkę leżąc tak rzucony gdzieś w krzoki i pojękując…o ile nie straci wcześniej przytomności.

Ale jak już pisałem Józek to twardziel i z rzadka mu się to przytrafia. Czasami tylko dla większego dramatyzmu, raz to wybałusza ślepia, raz to niby pokazuje same białka, że niby umiera. Gada wtedy, że mu się zimno robi i że nóg nie czuje, i żeby mu coś dać bo ma dziesięcioro dzieci na utrzymaniu ( co akurat jest prawdą, z tym, że dwójka jest szwagra o czym Józek nie wie).

Najlepsze jest to, że się na nim rany jak na psie goją i z reguły po takim lekkim potrąceniu otrzepuje się i idzie do domu gdzie jest jeszcze w stanie po uprzedniej degustacji spirytu gorzelnianego spuścić wpie*dol konkubinie, szwagrowi i sąsiadowi oraz całą trójkę zerżnąć bez kozery.

„Ubrany był na czarno i szedł plecami do nadjeżdżających”…

Hmm… to był na pewno Czarny Józek, zwany inaczej Józek Plecownik albo całościowo – Czarny Józek Plecownik.

Chodzi tak od lat nieoświetlonymi poboczami dróg. Wielokrotnie potrącany przez różne pojazdy zarabia tak na chleb, dostając odszkodowania z PZU, bądź dogadując się na miejscu z winowajcą jeśli jest jeszcze przytomny.

Józek Plecownik miał połamane prawie wszystkie kości, włącznie z miednicą i kością ogonową, a na podstawie czaszki kończąc. Ale zawsze dochodzi do siebie.

Z niegroźnymi złamaniami typu: ręka, obojczyk czy noga Czarny Józek wraca spokojnie do domu. Oczywiście po uiszczeniu opłaty przez z reguły przerażonego winowajcę.

Kiedyś na to same otwarte złamanie podudzia Józek ocyganił siedmiu kierowców: czterech pierwszego dnia – po czym wrócił spokojnie na noc do domu, zdążył się jeszcze nachlać ze szwagrem, pobić konkubinę i pobić i zerżnąć szwagra – i trzech drugiego.

Czytaj dalej

Chłopcy BOR – owcy

Jeśli mieszkasz w wielkopłytowcu, gdzie do snu utula Cię miarowe trzeszczenie sprężyn w kanapo – tapczanie u sąsiadki piętro wyżej, a razu pewnego wyskoczysz z wyra jak z katapulty o godzinie szóstej zero zero za sprawą odgłosów z piekła rodem, znak to, że gdzieś nieopodal działają „oni”. Nie wygrasz z nimi, nawet nie próbuj. Wyjdź z domu natychmiast, udaj się na dworzec kolejowy, wykup bilet w jedną stronę do Krynicy i nie wracaj przez tydzień.

Chłopcy BOR – owcy…

młotowiertarka 1Ech ku*wa dobry udar. To jest to. Coś by się poborowało. Jakiś kawał betonowej ściany w wielkopłytowcu. Ale tak żeby w ku*we głośno było, dużo kurzu w ch*j i żeby łapy z wysiłku mdlały, a plomby w knapach wpadały w rezonans.

I żeby jakieś dziadki za ścianą mieszkały albo małżeństwo z małym dzieckiem. I jeszcze, żeby dużo zbrojeń w ścianie było, co by jeszcze troszkę dla relaksu „gumówką” popracować. Ech ku*wa… dobry udar i dobra „gumówka” to jest to…

No… pasi… całą noc ze ścianką powalczyłem i nad ranem podjechałem do kumpla z tą jego młoto – wiertarką, mieszka w wielkopłytowcu i tak ciut po szóstej odpaliliśmy sprzęt, żeby się troszkę ze stropem „pobawić”… on młoto -wiertarkę, a jak udar z nowym szwedzkim wiertłem, pięknie, ten sound, te ku*wa wibracje… ach… malina… jeszcze jak blisko siebie byliśmy, to taki fajny rezonans się robił, że aż mi sztuczna szczena latała… miodzio… a ile kurzu… ku*wa pierwsza klasa…

Tak po godzinie sąsiadka z dołu wymiękła i zaczęła stukać laską w sufit – obłożnie chora w łóżku leży – ale i tak po pół godzinie się dowlokła do nas… dzwonić do drzwi zaczęła i walić tą laską, udaliśmy z kumplem, że nic nie słyszymy… ino ciut obroty podkręciliśmy, żeby nas ten dzwonek i stukanie nie wku*wiało… ale pięknie się „pobawiliśmy”… ten sound… ach ku*wa miodzio… po piętnastu minutach dzwonienia i stukania, dokładnie ku*wa nie wiem, bo jak z kumplem w trans wpadniemy to i pół dnia nam zleci na borowaniu… no to tak plus – minus po piętnastu minutach poszła sobie… zaś patrzymy przez okno, a ona na spacer śmiga… he, he… ku*wa… he, he… nie dalej jak wczoraj ją na noszach ze szpitala przywieźli, a ta już z balkonikiem na spacer ku*wa he, he…

Ch*j nas to zresztą obchodziło bo kumpel trafił na pierwszorzędne zbrojenie… miodzio… ku*wa ten sound i te iskry… ale jazda… pierwsza klasa, ale ja ku*wa „gumówki” nie wziąłem, nic tylko zadzwoniliśmy do kumpla, żeby ze swoją „gumówką” przyjechał… był po dziesięciu minutach… jak odpaliliśmy cały sprzęcior… o ku*wa… ale sound… miodzio… iskry, kurz i te wibracje… o w ku*we… pierwsza liga…

No… w przyszłym tygodniu mamy nową fuchę – wielkopłytowiec… malina… i jeszcze ma nowy kumpel dołączyć, nowy jest w tej branży, świerzuśki , dopiero co się uczy… ale za to czwórka nas będzie: dwa udary, młoto – wiertarka i gumówka… o ku*wa, ale będzie jazda, ten sound, te wibracje, czuję, że się ładnie pobawimy, bo jest cała łazienka z kuchnią do skucia, a sąsiedzi to same staruszki na emie, tak że, cały dzionek w chałupie siedzą, a my sprzęcior punk szósta odpalamy… he, he, ku*wa, he, he… do tego otwieramy wszystkie okna, bo to kurz panie jak sto piorunów, już się cieszę… dziadki pewnie też… he, he…

Zobaczymy jak ten nowy się sprawdzi, czy czasami nie wymięknie po kilku godzinach borowania… maszynki mają swoją moc he, he ku*wa he, he… bo do tej pory to się wędkarstwem parał i do ciszy przywykły, stąd pewnie ksywka ”Wędkarz”.

Całe lato działał na różnych akwenach śródlądowych, a jak się dzionek skracał, i ziąb nad wodą się robił, wtedy zwijał sprzęcior i przenosił się na nocny relacji Szczecin – Terespol, żeby połowić „grubsze sztuki” – łaził panie po nocy, po tej banie, i tylko niuchczył, gdzie woń alkoholu intensywniejsza. W końcu jak znalazł jakiś trunkowy przedział, a z tym panie problemu żadnego nie było, bo to wie pan, albo to szweje na przepustkę, albo hadziaje zza Buga, to se ino czekał, aż przykimają. Jak już przykimali wszyscy, to se najsamprzód pierwszego z brzegu upatrzył, otwierał delikatnie drzwi do przedziału i na nóżkę panie, taką pętelkę samo zaciskającą ze stalowej linki mu zakładał, linka miała ze dwadzieścia metrów, a na końcu była taka dość spora, kuta kotwica, no panie i ten cały zestawik ładnie przez okno na korytarzu wyrzucał, zapalał se bolka panie i czekał – jak to na „rybaczce”… z reguły tak przy trzecim machu, kotwica łapała się za słup od trakcji i gościu panie, jak z katapulty wylatywał z przedziału przez okno na korytarzu… Wędkarz panie to z pasją robił, bo kiedyś to nawet trzech rezerwistów z przedziału wyekspediował, dwóch panie „czyściutko” przez korytarz, a jednego centralnie przez okno w przedziale, ino się ch*j przebudził, jak mu pętelkę na girę założył, ale na całe szczęście, zestawik już za oknem wylądował, tak, że zanim wstał to już poleciał… piękne ku*wa, he, he… nie ma co z pasją to robił…

No, ale się zobaczy, jak się przy udarach sprawdzi, chłop panie do ciszy przywykły i do tego spokojny to może nie wyrobić… wędkarz panie, po prostu…

Punkt szósta rano, odpaliliśmy wszystkie maszynki: ja z Wędkarzem udary, jeden kumpel młoto – wiertarkę, a drugi gumówkę. Pełna synchronizacja, jak w szwajcarskim zegarku, bo panie, w tym fachu pełna synchronizacja to podstawa. Od razu za ścianą jakiś bachor się rozbeczał, a po chwili jakieś dziadki z dołu i z góry zaczęli stukać laskami, czy kulami… ch*j ich wie, a zresztą gówno mnie to obchodzi panie… no to my jak zwykle – procedura standardowa… he, he – obrociki na maxa i jechane panie… he, he, ku*wa, he,he…

Obserwowałem dyskretnie Wędkarza… przez pierwsze dwie, trzy godziny chłop jakiś nieswój był… wiadomo panie, ta rybaczka go wykończyła, te je*ane stresy, po prostu chłop miał nerwy zszargane… rybaczka to nie przelewki, bo panie pociągnąć wysokie napięcie od słupa do jeziora żeby nie „popieściło”, to nie takie proste jest… a i w banach zaczęło się niebezpiecznie robić, bo jak panie znaleźli kilku delikwentów na trasie, tych co to ich Wędkarz złowił na ten swój zestawik, to SOK – iści zaczęli w składach jeździć… jeb*ni… a i hadziaje ze wschodu, jak fama się rozeszła, się ostrożniejsi zrobili… słowem panie, grunt zaczął mu się pod girami palić, nerwy już powolutku puszczały, no to chłop przystał do nas, co by się troszkę przy borowaniu odstresować… no wie pan – „Pozytywne Wibracje”… he, he ku*wa, he, he…

No więc panie, tak po trzech, czterech godzinkach, jak se przerwę zrobiliśmy na szluga, to tak spojrzałem w jego lekko zmętniałe oczy… i już panie wiedziałem, że dochodzi chłop do siebie, pogadać, to se nie pogadaliśmy, bo u nas panie sprzętu to się z sieci nie wyłącza i jest hałas jak ch*j, chodzi na okrągło, na betonik ino się go ładnie położy i se chodzi… a i popatrzeć i posłuchać jest na przerwie czego, tak ładnie trajkoce, no może udar to tak sobie, ale już młoto – wiertarka to piękny sound ma, i nawet tak se fajnie po podłodze lata, godzinami można się gapić, czysta ku*wa poezja go mać!!!

Tak se nawet myślałem, żeby w młoto – wiertarkę zainwestować, wie pan, pięknie brzmi jak się beton wgryza, ten ku*wa sound, pierwsza klasa, udar też jest dobry, bo taki bardziej miejscowy, młoto – wiertara bardziej rozproszona, a gumówka to w ogóle w ch*j rozproszona, ale za to pięknie niesie, bo my panie to przy otwartych oknach pracujemy, a ona panie wysoki sound ma, to się ładnie, za okno przebija. Jak w orkiestrze panie, wszystkie są jednakowo ważne, ale jednak dobry udar i do tego szwedzkie wiertło to erste klasse jest po prostu, jak pan wjedziesz głębko w beton i jeszcze na zbrojenie trafisz i to tak ciut po szóstej z rana, no to ku*wa ni ma bata… dziadki wymiękają… he, he… jeb*ni…

Kiedyś panie, w piwiarni se z kumplami piwko pijemy i jeden taki się przyczepił, i gada coś na temat borowania panie… on ku*wa będzie mi tu o borowaniu gadał… mi o borowaniu… ale jakoś panie wytrzymałem… ale ku*wa jak na temat szwedzkich wierteł wjechał… ”że wcale nie takie dobre”… to panie, nie wytrzymałem i tak jak stałem, znaczy siedziałem, jak mu kuflem nie przyk*rwiłem… tak panie padł od razu… bo panie szwedzkie wiertła to jest temat tabu, są najlepsze i co do tego nie ma żadnych wątpliwości… się nie dyskutuje i ch*j!!!

Bo panie „rybka lubi pływać”, a „udar lubi beton” wtedy idzie jak po maśle… znaczy się, nie idzie jak po maśle, bo ciężko idzie, ale o to chodzi, czym ciężej tym lepiej… wiadomo… wibracje muszą być, bo jak się w gazobetonie wierci to tego nie ma, porażka panie totalna, zero wibracji, cichutko… katastrofa na całej linii, no może ciut kurzu jest, ale beton to jest beton, dlatego my ino w wielkopłytowcach działamy…

Aaa… jeszcze bunkry zostają, o ku*wa tam to jest jazda, czasami bierzemy sprzęcior i jedziemy się troszeczkę w bunkrach pobawić z chłopakami jak roboty w wielkopłytowcach nie ma. Jest nieźle… wpadamy w siedmiu, ośmiu z udarami, a jak jeszcze na małe pomieszczenie trafimy, i ku*wa wef te ściany wjedziemy, wef ten niemiecki beton! to taki sound jest, że szkoda ku*wa gadać, te wibracje i ten kurz… miód – malina… no ale żadnych dziadków ani bachorów za ścianą nie ma… słowem wielkopłytowce zostają i tego się należy trzymać.

Ale o czym to ja… aha… o Wędkarzu… no to już mówię… po robocie, a borowaliśmy do punkt dwudziesta druga, idziemy do domu z Wędkarzem… no i ku*wa chłop się normalnie rozkleił, zaczął mi beczeć do ramienia, że tego mu ku*wa było trzeba i teraz to dopiero doszedł do siebie, po tej całej nagonce na niego. Powiedziałem mu, że może z nami zostać i troszkę w wielkopłytowcach podziałać…

Przystał do nas beznogi karzeł – Biniu. Bawił się kiedyś z Wędkarzem w rybaczkę, ale coś tam niby źle kabelek z trakcji pociągnął i mu się giery spoliły.

My wiedzieliśmy jednak, że prawda jest zgoła inna – Wędkarz się nam po pijoku przyznał.

Biniu pracował kiedyś jako klaun w cyrku i pewnego razu, po przedstawieniu pomylił na wielkiej bani swój barakowóz z klatką Oskara – tygrysa bengalskiego. Ten wprawnym, instynktownym ruchem ściągnął mu skórę z mięśniami z obu nóg, że ino same gnaty zostały.
Stawiamy go pod ścianą z udarem w łapach i zapieramy dechą o ścianę – co by się nie obalił.

Musi się chłop troszkę odstresować, bo jest lekko podłamany po szpitalnej pobudce bez nóg i z deklasacją wzrostu z metra do pięćdziesięciu centymetrów. Już i tak kompleksy miał przed wypadkiem, a po tym jak mu Oskarek kulasy wy filetował to już w ogóle…

Raz ino jak go Wędkarz po schodach wnosił pod pachą, a Biniu sobie jeszcze w najlepsze kimał – przed szóstą było – wiadomo… robotę punkt szósta zaczynamy… he, he ku*wa he, he…, to się jakiś dzieciak poryczał, bo myślał, że to figurka trolla jest, czy jak….. no i go jakoś tak pogłaskał, czy klepnął po twarzy na co Biniu: „ co jest ku*wa twoja mać?!!”, a głos ma niski i chrapliwy – no i się bachor poryczał ze strachu.

A żonę to ma niewyżytą… włazi na niego swoim nieumytym kroczem non stoper. Szuka przez to ucieczki w borowaniu, bo po chałupie to nijak bez kulasów uciec nie może.

Kiedyś… jak chciała go dopaść, to się po samych ręcach do pawlacza wgramolił i schował ze strachu, czy nawet bardziej z obrzydzenia… a w cyrku to się śmierdzącymi lamami zajmował… czaisz pan???
Ech… biedny Biniu… ale sprzętowo to nienaganny jest, kiedyś to miał do kolan, a teraz to… no ku*wa do samej ku*wa ziemi… he, he ku*wa he, he… ale jaja!

No i tak se panie ku*wa borujemy. Każde stworzenie na naszej ukochanej Matce Ziemi musi mieć swoje miejsce – tak jak Pan Bóg przykazał – nasze jest w wielkopłytowcach od szóstej z rana do dwudziestej drugiej. Tak panie musi być i ch*j! Ament…

Młotowiertarka czyli część II