Poradnik dyrygenta

Poradnik dyrygenta, czyli jak zostać dobrym (!) dyrygentem.

V Symfonia BeethovenaNo dobra. Dostałeś się już na tę Akademią Muzyczną. Na dyrygenturę. Chciałeś co prawda na instrument ale granie ci zbytnio nie szło i egzamin oblałeś. Przy okazji dowiedziałeś się, że ludzie w Polsce grają… oj grają. Spróbowałeś na dyrygenturę i się udało! A w odwodzie miałeś IV wydział – Wychowanie Muzyczne – O Jezu dobrze, że się udało z tą dyrygenturą! Łaził byś teraz z „grotołazami” – ni to gro, ni to łazi. Ale się udało. Dyrygent, też dobra fucha. Może zostaniesz drugim Abbado?

Studia, jak to studia na AM – trudno się dostać, ale jeszcze trudniej wylecieć. Piją i grają, grają i piją, a instrumentalny rządzi.

Kończysz AM z dyplomem magistra sztuki, dyrygenta. Cóż masz począć? Powiem ci. Wyjedź w Bieszczady, albo nawet w mongolskie stepy i zadekuj się tam, na jakieś dwadzieścia lat… bo jak nie daj Boże staniesz o godzinie 9.30, przed profesjonalną orkiestrą, to zjedzą cię jak ciepłą bułkę na śniadanie.

Dlaczego? Też mi pytanie? A co masz im przekazać? Jak grać V Symfonię Beethovena? Ty? Oni to grali po sto razy, wiedzą kiedy kto ma wejście i nawet od jakiego dźwięku zaczyna, i nawet gdzie będzie ciut za wysoko.

Zjedli ją już, przetrawili i wyrzygali po stokroć. A ty? Hm. Raz. Na studiach. Z profesorem i fortepianem. Przed lustrem… bez jaj! Polegniesz na pierwszym przedtakcie. Wyczują cię od razu, jak pies zapach strachu. Grali ją już z dobrymi dyrygentami, bardzo dobrymi dyrygentami, bardzo bardzo dobrymi dyrygentami i ze złymi i początkującymi – jak ty. Zjedli ich i popili kawką w przerwie o 11.30. Nie jeden nie wytrzymał nerwowo i po przerwie poszedł do chaty, albo se popłakał do „jaśka” z wieczora.

Siedzi też tam twój były profesor z liceum, gnoił cię jak tylko mógł. Miał w sumie rację, bo talentu do gry to ty nie miałeś, a i ćwiczyć się nie chciało. Nawet teraz czujesz przed nim respekt i gdyby zagrał całą symfonię o pól tonu za wysoko, to i tak byś mu nie zwrócił uwagi.

Ale w sumie lepsza dobra profesjonalna orkiestra, niż zła amatorska orkiestra dęta. Dlaczego? Pierwsza skonsumuje cię z kulturą… „ą”, „ę”… kulturalnie, zapijając czerwonym wytrawnym. Będzie „niby” wesoło, ale „szpile” będą kąśliwe jak ratlerki. W przypadku drugiej możesz nawet dostać po ryju, za jakiś głupi tekst w stylu: „co pan mi tu gra!!!”.

Kiedyś taki jeden dyrygent miał okazję dyrygować u wiedeńczyków jakąś symfonią Brahmsa. Grali… wiadomo erste klasse i nie było się do czego przyczepić, ale zauważył, że pierwszy fagocista – facet w podeszłym wieku – gra w jednym miejscu mezzoforte, a powinno być piano. Zwrócił więc mu uwagę, żeby grał ciszej. Na to on, ze stoickim spokojem odpowiedział, że jak grał tą symfonię kiedyś z Brahmsem, to Brahms mu powiedział, żeby grał w tym miejscu mezzoforte, bo on się pomylił przepisując na czysto partyturę… i na takie odpowiedzi musisz być przygotowany. Lepiej dyryguj, uśmiechaj się do nich – co by się nie działo – to może w końcu cię chociaż polubią.

A wracając do Bieszczad lub Mongolii. Popijesz sobie tam troszeczkę, przez te dwadzieścia lat, grzeczna twarzyczka studencika zamieni się w przepity ryj penera i już wzbudzisz szacunek w orkiestrze. Bo stare, muzyczne przysłowie mówi: „najpierw trzeba się nauczyć pić, a reszta grania (dyrygowania) sama przyjdzie”… ot i wszystko. Jak cię zobaczą to pomyślą: „o ten to musiał dopiero w życiu przejść”, a to połowa sukcesu, bo przeżycia dla dyrygenta, to jak technika i muzykalność dla instrumentalisty. Gdy będziesz zaczynał V Symfonię Beethovena to pomyślisz sobie o walce na nóż i siekierę z pijanym drwalem albo jak cię niedźwiedź zagonił na sam czubek brzózki i będzie dobrze. Gorzej z techniką… dyrygowania oczywiście, bo z trunkowej będziesz wirtuozem.

Ale tym się nie przejmuj, bo wszelkie potknięcia i niejasności zrzucą na karb alkoholowych luk w pamięci, a to ci wybaczą w przeciwieństwie do braku doświadczenia, umiejętności i talentu.

 

Jabłko

Wsiadam do przedziału. Pociąg stoi, a do odjazdu jakieś 5 – 10 minut. Po jakimś czasie gościu naprzeciwko wyciąga jabłko i zaczyna je jeść.

Chrup… chrup… chrup… chrup… i na dodatek głośno dyszy przy gryzieniu tego co ma w ustach, bo gryzie mając je rozchylone…

Na początku jakoś tego nie zauważam, ale wiecie – to tak jak z tykaniem zegarka, niby nie przeszkadza, ale jak przytrafi ci się bezsenność, to o drugiej trzydzieści w nocy jesteś w stanie wstać, wziąć młotek i roztrzaskać w drobny mak nawet stuletni, naścienny antyk.

Tak było i w moim przypadku. Się wsłuchałem w to dyszenie i „chrup, chrup” i zaczęło mnie to normalnie powolutku wku*wiać. Co gorsza pociąg wciąż stał, nikt nie rozmawiał – złowroga cisza, z wybijającym się koncertem na jabłko solo, zdominowała całą ciasną przestrzeń przedziału. Ale wiecie, myślę sobie: mam miejsce, pociąg za chwilę ruszy, stukot kół zagłuszy „chrup, chrup”… a poza tym ile można jeść jabłko?

Słowem siedzę. A tu chrup, chrup, chrup… i dyszenie, mlaskanie, dyszenie… i znowu chrup, chrup, chrup… a jabłko duże, z tych zielonych i twardych, chyba z Izraela… chrup, chrup, chrup… „Nie, no ku*wa chyba wymięknę” – myślę sobie.

Ale jest nadzieja – facet jest już za połową, a do odjazdu zostały ze dwie minuty. Wytrzymam. Mam miejsce, jeszcze z trzydzieści razy chrup, chrup i z sześćdziesiąt mlaskań, dysznięć i postękiwań… Dam radę! Powinienem przez te ostatnie minuty się jakoś wyalienować, zamyślić, ale nie, nie mogę i choć to wbrew logice zaczynam się coraz częściej przyglądać gościowi z jabłkiem. Jest to jakiś masochizm z mojej strony, bo denerwuje mnie to niemiłosiernie i jestem bliski jakiejś wewnętrznej eksplozji. Widzę jak zatapia zęby w miąższu biorąc jednocześnie oddech. Widzę w rozchylonych ustach jak rozdrabnia kęsy na coraz mniejsze kawałki, przełyka je i na powrót zatapia zęby w jabłku cały czas głośno dysząc. Przyglądam mu się coraz bardziej dokładnie, obserwuję jego brwi i oczy, język, który co rusz oblizuje wargi. Zaczynam go nienawidzić. Wyobrażam sobie, że wstaję i zaczynam go dusić obiema rękami, a inny pasażer wciska mu w otwarte usta całe, duże jabłka upychając kolejne pięścią. Albo po prostu, że biorę siekierę i walę go nią z całych sił w łeb.

Czas jednak pracuje na korzyść moich starganych nerwów, bo oto następuje ostatni kęs, który prawie spożywam oczyma z gościem, a godzina odjazdu wybija! Złość ulatuje jak para z czajnika po zdjęciu gwizdka, zaczynam dochodzić do siebie, napięte mięśnie się rozluźniają – czekam na odjazd. Gościu wyrzuca wreszcie dokładnie obgryziony ogryzek i przełyka po raz ostatni zawartość swojego otworu gębowego. Zaczyna coś majstrować w swojej brązowej teczce. Czegoś szuka. Obserwuję go z coraz większym niepokojem. Nie, nie wierzę! Wyciąga drugie jabłko! W tym czasie pani przez megafon zapowiada, że pociąg odjedzie z piętnastominutowym opóźnieniem! Wychodzę z przedziału, a łza wku*wienia rosi me lico.

 

Bez pyr nie ma obiadu czyli…

Instrukcja przetrwania długoterminowego wyjazdu dla muzyka orkiestrowego w krajach Europy Zachodniej w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych.

Na zupkach „zalewajkach” długo nie pociągniesz, ba nawet na gołąbkach, pulpetach i flakach ze słoików. Niby to syte i dobre, ale jak po tygodniu takiej diety puścisz bąka to cię zemdli. Twój własny bąk!!! Żołądka nie oszukasz, szczególnie naszego, rodowicie polskiego. „Bez pyr nie ma obiadu” – ta stara ludowa mądrość powinna być na „dewizowym” wyjeździe twoim mottem. Pyry kupisz sobie na miejscu, w jakimś markecie. Worek dziesięciokilogramowy będzie w sam raz. I tak nie będziesz go targał w walizce. Włożysz do luku w autobusie i tam se będzie leżakował, a po przyjeździe do nowego hotelu wyciągniesz te pięć, sześć pyreczek i pasuje. Mam nadzieję, że kupiłeś specjalne „wyjazdowe” żelazko od Ruskich na bazarze. Te żelazko to kwintesencja rosyjskiej myśli technicznej. Wyprodukowane specjalnie pod wyjazdy rosyjskich orkiestr na zagraniczne tourne. Jego genialność polega na budowie: rączka jest jednocześnie stojakiem tak, że po odwróceniu część do prasowania staje się maszynką do gotowania obiadu, w tym pyreczek, a brak termostatu zwiększa szybkość przygotowania posiłku oraz pozwala na smażenie np. gotowych kotletów kupionych w „guter Tipp” w markecie. No i przede wszystkim żelazko możesz mieć w pokoju na legalu, bo maszynki elektrycznej, grzałki lub broń Bóg maszynki turystycznej gazowej raczej nie. Raz, że w Mariocie nie wypada, a dwa, że nie wolno i to bardzo! Poza tym możesz przez nieuwagę spalić np. zasłonkę (jak moi wspaniali koledzy podgrzewający po pijoku na gazie Glühwein), pokój, a nawet cały hotel. Oni na szczęście ugasili pożar w czas, a zasłonki wynieśli z hotelu w myśl zasady „nie ma trupa, nie ma zbrodni”. Ale jeśli nie masz żelazka, to pozostaje tylko ugotowanie pyreczek w umywalce przy pomocy grzałki. Bo zakładam, że grzałkę wziąłeś? Może co prawda pęknąć (jak w przypadku moich wspaniałych kolegów), a umywalkę trudniej niepostrzeżenie wynieść, ale warto zaryzykować, bo co pyrka, to pyrka, a „bez pyr nie ma obiadu”. Zresztą nie takie rzeczy się z hotelu wynosiło. Kiedyś moi wspaniali koledzy rozwalili po pijoku kabinę prysznicową zabudowaną na wannie. Wiecie takie plastikowe drzwiczki i ścianka. Naprawić nie szło bo się za mocno połamała, więc poszli do Baumarktu, zakupili dwa brzeszczoty i wycieli całą, jakby jej nigdy nie było. Następnie pocięli na drobne kawałki i wynieśli z hotelu w reklamówkach – „nie ma trupa nie ma zbrodni”. Ale, ale… po co ja to wszystko piszę? Przecież muzycy na wyjazdach dostają diety. Można przecież zjeść sobie obiad i kolację w restauracji hotelowej, lub na mieście. No tak tylko, że taka dieta to zarobek. Czyli im więcej przejesz tym mniej zarobisz, a jeszcze trzeba wypić! Wychodzi na to, że jednak opcja z domowymi obiadkami z żelazka, to jedyny sposób żeby wyjść na swoje. Bo oczywiście śniadanko masz za friko w hotelu, a i kolację, bo na kolację zjesz to, co wyniesiesz ze śniadania. No wiem… niby nie wolno, ale jak usiądziesz za jakimś filarem, w głębi sali, to co drugą bułkę możesz wrzucić do np. torby od kamery, czy od aparatu… wiesz niby, że jakiś film idziesz kręcić albo żeś jakiś turysta, a bułek wejdzie ho, ho… Gorzej, jak śniadanie jest wydzielone – może nie dla wszystkich „styknąć”. Nie oni pierwsi wiedzą, że Polak za granicą zjeść może za dwóch, trzech, a nawet czterech. Bo niektórzy na takim hotelowym śniadanku mogą „bazować” i cały dzień. Przyjdą odpowiednio wcześnie tzn. o 6.00, nic nie piją – po co miejsce w żołądku zajmować – i jedzą wieloetapowo same konkrety: buła, buła nr 2 z szyną – ciach do etui od aparatu, boczek, jajeczniczka, smażony wurst. Przerwa: mały łyczek kawusi, ino żeby usta zwilżyć i jakiś owoc. Koniec przerwy: buła, buła nr 4 z szyną – ciach do etui, boczek, jajeczniczka, smażony wurst. Przerwa: mały łyczek kawusi, jogurcik, bajerka z kumplem. Koniec przerwy: buła, buła nr 6 z szyną – ciach „sfotografowana”, boczek, jajeczniczka, smażony wurst. Przerwa: jakiś soczek, ale ino mały łyczek – po co miejsce w żołądku zajmować, ćmik – jako zasłona dymna. Koniec przerwy: buła, buła nr 8 z szyną – ciach do etui od aparatu (zasłona dymna jeszcze działa), boczek, jajeczniczka, smażony wurst. Pakują aż do samego końca śniadania np. do 10.00, żeby głód nie przyszedł za wcześnie, bo do kolacji trzeba wytrzymać, a na kolację buły nr 2, 4, 6 ,8 z szyną! Jedyny minus takiej diety to wypróżnianie, a właściwie jego brak, bo jak ci się te wszystkie buły ubiją podczas wielogodzinnych przerzutów autokarem, to możesz mieć nielichy problem. Ale opłacalność jest stu procentowa, bo siano ino na alkohol wydajesz. To znaczy, w sumie i na to nie musisz, bo możesz „bazować” na pokojowym mini barze – jak moi wspaniali koledzy. Opracowali oni technologię bez śladowego otwierania i zamykania mini – łiskaczy, oraz innych wysokoprocentowych trunków, a następnie uzupełniania pustych buteleczek odpowiednio kolorystycznie dobraną herbatą. Ale daję ci głowę, że fama o tych niecnych wyczynach pójdzie szybciej niż Porsche na autobahnie i w następnym hotelu mini bar będzie już zamknięty. Kiedyś padło na nas podejrzenie, że nasz wspaniały zespół rozlał czerwone wino na szarą wykładzinę w holu na piętrze. My i czerwone wino?!! Polacy piją wódę albo piwo, a plama była made in Czech Republic, bo to oni feralnej nocy tam siedzieli i degustowali. Gdzie tam my. Graliśmy w brydża i chlaliśmy „rozmowną” co duszy nie plami. Ale poszło na nas, bo jeszcze musieliśmy się z rana na pokój dla jakiegoś Helmuta złożyć, bo niby usnąć przez całą noc nie mógł. No dobra może były kobiety, wóda i śpiew ale mógł przecież się dołączyć? No i wiadomo. My całą noc chlaliśmy, to i my tę plamę wyprodukowaliśmy. Made in Poland… znaczy. To już w następnych hotelach, czy to z przezorności, czy to przypadkiem, zespół kwaterowano raczej w skrzydłach gdzie jest linoleum. A plama jak była, tak została. Codziennie inne ekipy sprzątaczek, bo mieszkaliśmy tam trzy dni, próbowały się z nią coraz to bardziej wyszukanymi środkami chemicznymi. Efekt był taki, że plama kolor trzymała, a wykładzina na około nie. Słowem: szara wykładzina przechodziła w bardzo jasny pierścień okalający ciemnoczerwoną nieregularną plamę. Normalnie Picasso!!! Powinni nam jeszcze zapłacić za tę awangardowy collage.

Wieczory. Co robić wieczorami, oprócz picia oczywiście, a właściwie po piciu. Możesz sobie przygruchać jakąś dziewoję. Dobre. Ale ma też minusy. Pierwszy najważniejszy to ten, że po dwóch, trzech dniach będzie ci marudziła, że chlasz z kumplami – jak to baba. Będzie chciała się przytulać, łazić na spacery itd… A nie daj Boże jak się zakocha! A ty przecież chcesz tylko chlać, grać w brydża i chlać. Bardziej niż „spuścić z krzyża”. Oto kwintesencja szczęścia na wyjeździe: kumple, ćmiki, alkohol i karty. Miód, malina. To lepiej zostaw sobie baby i zainwestuj w Pay TV. To znaczy, w sumie, nie do końca musisz za ten Pay TV płacić. Bo można to obejść. Co najmniej na dwa sposoby, których nauczyli mnie moi wspaniali koledzy.

Metoda pierwsza: „na mercedesa”. Musisz mieć w pokoju telewizor marki Nokia, gdzie na pilocie masz znaczek podobny do logo Mercedesa. Kiedy go wciśniesz , telewizor zacznie szukać innych kanałów – znaczy jesteś w domu… tzn. jesteś w hotelu, ale na dobrej drodze i w końcu znajduje Pay TV, a właściwie Free Pay TV!!!

Metoda druga: „na ogłupienie”. Działa, albo nie na wszystkie typy telewizorów. Polega na jak najszybszym przyciskaniu wszystkich możliwych przycisków. Można nawet próbować na cztery ręce. Po pewnym czasie telewizor powinien zacząć wyszukiwać dostępne kanały… Free Pay TV…

Problem następny to zdrowie. Czego na pewno zabraknie w twoim organizmie, to magnezu oraz witamin. Magnezu ponieważ będzie systematycznie wypłukiwany przez duże ilości wypijanych trunków, a witamin ponieważ ich nie będziesz dostarczał. Musisz przeto zakupić w markecie jakieś suplementy diety zawierające magnez i witaminy, i zażywać prawie tak regularnie jak alkohol. Nie banalizuj tego, bo gra toczy się o twoje życie. Magnez odpowiedzialny jest za krzepliwość krwi i w przypadku jakiegoś zacięcia przy goleniu, bójki z kolegą w pokoju, czy skoku po pijoku z hotelowego wysokiego piętra mógłbyś się wykrwawić jak hemofilista na amen. Magnez zawierają też pyrki, a „bez pyr nie ma obiadu”.

Co tu dużo gadać. Wyjazd na tourne zagraniczne, to ciężki kawałek chleba, a właściwie pyrki. Rozłąka, duże ilości wypijanych trunków, stresy związane z podbieraniem bułek ze śniadania i dalekie przerzuty autokarem wpływają negatywnie na organy wewnętrzne oraz psychikę. Nie jeden po takich rocznych wojażach wrócił ze zszarganymi nerwami, problemem alkoholowym, czy zastając obcą maszynkę do golenia w łazience „po wujku”.
Spustoszenia dokonywane przez muzyków, czasami w bardzo dobrych, markowych hotelach wywołują coraz to większe poczucie winy. Zaplamione wykładziny, spalone zasłonki, zbite lustra, zdemolowane kabiny prysznicowe, wszechobecny zapach pieczystego na piętrach w porze obiadowej, towarzyszą podróżującym ekipom od hotelu, do hotelu jak wieść o udanych występach. Standing ovation, po udanym szole z wieczora ściera się z piorunami, z oczu recepcji z rana, a ty oddając klucz z garkuchnią w walizce lotniczej i workiem pyrek w luku bagażowym wychodzisz z holu i zastanawiasz się, czy po przyjeździe do następnego hotelu zdążysz jeszcze ugotować ziemniaki, ugotować i podsmażyć kapustkę kiszoną, i usmażyć kotlety na jednym żelazku od „Ruskich” kupionym na bazarze.

Instrukcja wskakiwania do pociągu

Instrukcja wskakiwania do, bądź wyskakiwania z bany, czyli pociągu, w długim płaszczu z flauszu i wielkim, ciężkim futerałem zawierającym fagot, słowem poradnik wiarusa kolejowego.

Instrukcja wskakiwania, historia pierwsza: idę na banę, dajmy na to o 13,28 (dokładnie nie pamiętam, nie męczcie mnie), wchodzę na dworzec i co widzę? Mam szansę zdążyć na ten pośpiech (pociąg pospieszny… to dla ortodoksyjnych kierowców, przyrośniętych dupą do siedzenia i patrzących na „wiarusów kolejowych”, jak na ludzi z Marsa) o 13,17… bo jest dokładnie 13,17. No to biegnę, poprzez gęsto zaludnione perony i schody, w ubraniu, które jest wprost stworzone do takich eskapad: długi (przed kostki) płaszcz z flauszu w kolorze grafitowym i na dokładkę futerał zawierający fagot. Dla wyjaśnienia dodam, że futerał z fagotem jest tak poręczny jak garb u garbatego, słowem niby poręczny, ale swoje waży, szczególnie jak się biegnie na pociąg.
Wybiegam zziajany z przejścia podziemnego na peron, będąc dokładnie na środku wagonu, pociąg rusza, staję przed alternatywą: gonić drzwi od wagonu, które się oddalają, czy poczekać na „następne”. Zmęczenie wybrało za mnie… poczekałem, niestety, bo zanim się doczekałem, bana nabrała prędkości.
Ale nic to, puściłem się biegiem przez peron i zrównawszy się z nimi, jedną ręką otwierałem tę baaardzo poręczną klamkę – swoją drogą projektantem tej klamki był chyba gościu, który bardzo nie lubił pociągów oraz ludzi podróżujących pociągami, a w drugiej – lewej – dzierżyłem mocno i pewnie mój „garb”, czyli fagot.
Pociąg wciąż przyśpieszał, ja jednak po chwili manipulacji, poprzedzonej wieloletnią praktyką, otworzyłem drzwi. Co znaczy 20 lat doświadczenia w otwieraniu wagonowych drzwi… Właśnie przyszło mi do głowy, że gdybym zliczył czas, który poświęciłem na codzienne, dwu- lub czterokrotne otwieranie wagonowych drzwi to wyszłaby zapewne niezła „czasowa” sumka – ciekawe czy więcej czasu poświęciłem na „bzykanie”…? Tego nie wiem, ale wiem, że zapewne dłużej będę mógł otwierać wagonowe drzwi, niźli z równą wprawą i gracją wciąż pozostawać sprawny.

Nic to… Wracając do tematu:

Wciąż biegłem, a płaszcz z flauszu powiewał na boki i wyglądałem zapewne jak Neo w Matrixie, w scenach walki. Osiągnąwszy pełną prędkość, jaką jest w stanie osiągnąć osobnik w długim płaszczu i z ciężkim futerałem (zawierającym fagot), wrzuciłem energicznie instrument do pociągu, samemu starając się go dogonić. Stawało się to coraz trudniejsze ponieważ, nogi zaczynały mi mdleć, a bana wciąż przyśpieszała i przyśpieszała, nie bacząc na moje heroiczne wyczyny.
Kiedy wciąż biegnąc samotnie poprzez peron, dałem prawie za wygraną, a oczami wyobraźni widziałem już odjeżdżający samotnie, bez biletu, fagot, nadludzkim wysiłkiem dopadłem „otworu drzwiowego” i niby kozica, wskoczyłem do wagonu. W tym samym momencie, czy to z litości na widok mojej bladej twarzy, czy to z poczucia jakiegoś zagrożenia, pani w czerwonej czapeczce, która zapewne przyglądała się moim zmaganiom, podniosła lizak i dmąc w kolejowy gwizdek, zatrzymała pociąg.
Podbiegła do drzwi, z którego wyglądało me przerażone i białe lico, sypnęła kolejarską wiąchą, godną raczej panów kolejarzy, opukujących długimi młotkami koła pociągów, po czym jeszcze raz zadęła w kolejowy gwizdek, podniosła lizak i pociąg ruszył. Zatrzasnąłem drzwi, odwróciłem się, w korytarzu stały trzy, przypatrujące mi się intensywnie osoby, na ich twarzach malował się podziw dla mojej desperacji. Chciałem swoje zdenerwowanie ukryć pod jakimś luźnym tekstem w stylu – „o ku*wa”, albo „o ja pierd*lę”, otwarłem usta, coś zacharczało: hrrrrrr…. dałem se spokój i poszedłem szukać miejsca w przedziale, żeby ze spokojem usiąść i stracić przytomność.

Pool bar

Józek z Mietasem odkryli pool bar w termach pod Monachium. Co najbardziej im się spodobało to to, że nawet po dziesięciu browarach nie muszą wychodzić z wody, żeby iść do kibla i się odlać. Szczali tak jak stali – wprost do wody.

Obsługa z początku nic nie zauważyła, ale w końcu barmanka zwróciła uwagę na dwóch gości, którzy chlają jedno piwo za drugim i wcale nie opuszczają basenu. A Józek z Mietasem byli pierwszymi po otwarciu i ostatnimi klientami pool baru, czyli okupywali kontuar od dziesiątej rano do dwudziestej trzeciej przed północą, z godzinną przerwą na bratwurst mit pommes i „postawienie klocka” już na legalu w klopie. Mietas co prawda próbował raz po siódmym weissie „stawiać klocka” wprost do basenu, ale ciśnienie wody było mocniejsze niż parcie Mietka. Barmanka spoglądając na jego czerwień oraz wybałuszone oczy, chciała już wzywać Krankenwagen myśląc, że klientowi z nadmiaru alkoholu wysiadła omega, ale dał on w końcu za wygraną i z bólem serca opuścił basem, uznając wyższość prawa Archimedesa.

Jak udowodnić gościom, że leją do basenu? Nie lada zagwozdkę miało kierownictwo term, jak doszły ich słuchy o stałych klientach pool baru. Dyrektor wezwał na zebranie zarządu kierownika odpowiedzialnego za czystość wody. Objaśnił sytuację i zadał pytanie:

– Kann man irgendwie nachweisen, dass jemand ins Schwimmbecken pisst, z.B. mit Hilfe von Verfärbungen des Wassers oder der Badehose?
– Hm… vielleicht kann man das, aber die sind doch nicht die Einzigen, die ins Wasser pinkeln…

Eee… coś mi się z lekka poje*ało, to może raczej po naszemu…

– Czy można jakoś udowodnić, że gość sika do basenu np. zabarwienie się wody, lub kąpielówek?
– Hm… może i można, ale przecież nie oni jedni sikają do basenu…
– Jak to? – zdziwił się dyrektor – to kto jeszcze?
– Sikają dzieci, sikają starsi co nie trzymają moczu i faceci z prostatą, sikają leniwi, co to nie chce im się do toalety z ciepłej wody wychodzić, sikają w końcu Żydzi, Turcy, masoni i geje – te cztery ostatnie grupy kierownik dodał, ponieważ był nacjonalistą i homofobem.
– To co mamy zrobić z tymi panami? Siedzą ponad dwanaście godzin w wodzie, przy pool barze i wypijają ogromne ilości piwa – muszą sikać do basenu!
– No tak ale nie oni jedni… zaraz, zaraz… a ile kasy zostawiają w tym pool barze i w ogóle?
– A jakie to ma znaczenie?
– Ano ma bo oczyszczenie litra wody z basenu – łącznie z sikami – kosztuje plus minus, trzydzieści centów, to jak ci panowie zostawiają dużo kasy, to może lepiej, żeby wciąż sikali. Bilans wyjdzie na plus.
– Jak to? Jaki bilans? Goście okupują kontuar, wychlewają po dziesięć browarów i nie wychodzą z basenu! Już barmanka się śmieje, że woda wokół pool baru jest cieplejsza i ma inny odcień!
– Dziesięć browarów?
– Dziesięć… albo nawet i więcej, barmanka mówi, że ten grubszy wypija nawet i z piętnaście!
– Hm… to przekalkulujmy. Średnio dziesięć piw, to dziesięć litrów sików, czyli dwadzieścia litrów sików na dwie osoby… czyli sześć euro, a jedno piwo w barze kosztuje cztery euro, czyli wydają czterdzieści euro na osobę na piwo, plus dwadzieścia dwa za wstęp na cały dzień, plus jakieś żarcie… to wyjdzie razem… hm… per saldo… około sto czterdzieści euro razem, na dwóch, minus sześć za oczyszczenie, to wychodzi sto trzydzieści cztery euro. Czyli bez sikania będziemy sześć euro do przodu, a z sikaniem sto trzydzieści cztery euro do przodu. Do tego dochodzi to, że w basenie są straty wody, a tu w sumie mamy jeszcze zysk, bo siki po oczyszczeniu stają się pełnowartościową wodą i kupujemy o te dwadzieścia litrów dziennie mniej… właściwie wychodzi na to, że czym ci panowie więcej piw wypiją i wysikają, tym nam to się będzie bardziej opłacać… no to jak robimy???
– Scheiße!!! Verfluchter Kapitalismus!!! Dać tym panom kartę stałego klienta, zniżkę w pool barze i zmienić barmankę, bo tej przeszkadza żółtawy odcień wody!!!

Józek i Mietas moczą się teraz w pool barze w termach pod München, jak będziesz w pobliżu, to wleć do nich z wizytą, bo to fajni goście są, a i woda w pobliżu cieplejsza.