Bez pyr nie ma obiadu czyli…

Instrukcja przetrwania długoterminowego wyjazdu dla muzyka orkiestrowego w krajach Europy Zachodniej w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych.

Na zupkach „zalewajkach” długo nie pociągniesz, ba nawet na gołąbkach, pulpetach i flakach ze słoików. Niby to syte i dobre, ale jak po tygodniu takiej diety puścisz bąka to cię zemdli. Twój własny bąk!!! Żołądka nie oszukasz, szczególnie naszego, rodowicie polskiego. „Bez pyr nie ma obiadu” – ta stara ludowa mądrość powinna być na „dewizowym” wyjeździe twoim mottem. Pyry kupisz sobie na miejscu, w jakimś markecie. Worek dziesięciokilogramowy będzie w sam raz. I tak nie będziesz go targał w walizce. Włożysz do luku w autobusie i tam se będzie leżakował, a po przyjeździe do nowego hotelu wyciągniesz te pięć, sześć pyreczek i pasuje. Mam nadzieję, że kupiłeś specjalne „wyjazdowe” żelazko od Ruskich na bazarze. Te żelazko to kwintesencja rosyjskiej myśli technicznej. Wyprodukowane specjalnie pod wyjazdy rosyjskich orkiestr na zagraniczne tourne. Jego genialność polega na budowie: rączka jest jednocześnie stojakiem tak, że po odwróceniu część do prasowania staje się maszynką do gotowania obiadu, w tym pyreczek, a brak termostatu zwiększa szybkość przygotowania posiłku oraz pozwala na smażenie np. gotowych kotletów kupionych w „guter Tipp” w markecie. No i przede wszystkim żelazko możesz mieć w pokoju na legalu, bo maszynki elektrycznej, grzałki lub broń Bóg maszynki turystycznej gazowej raczej nie. Raz, że w Mariocie nie wypada, a dwa, że nie wolno i to bardzo! Poza tym możesz przez nieuwagę spalić np. zasłonkę (jak moi wspaniali koledzy podgrzewający po pijoku na gazie Glühwein), pokój, a nawet cały hotel. Oni na szczęście ugasili pożar w czas, a zasłonki wynieśli z hotelu w myśl zasady „nie ma trupa, nie ma zbrodni”. Ale jeśli nie masz żelazka, to pozostaje tylko ugotowanie pyreczek w umywalce przy pomocy grzałki. Bo zakładam, że grzałkę wziąłeś? Może co prawda pęknąć (jak w przypadku moich wspaniałych kolegów), a umywalkę trudniej niepostrzeżenie wynieść, ale warto zaryzykować, bo co pyrka, to pyrka, a „bez pyr nie ma obiadu”. Zresztą nie takie rzeczy się z hotelu wynosiło. Kiedyś moi wspaniali koledzy rozwalili po pijoku kabinę prysznicową zabudowaną na wannie. Wiecie takie plastikowe drzwiczki i ścianka. Naprawić nie szło bo się za mocno połamała, więc poszli do Baumarktu, zakupili dwa brzeszczoty i wycieli całą, jakby jej nigdy nie było. Następnie pocięli na drobne kawałki i wynieśli z hotelu w reklamówkach – „nie ma trupa nie ma zbrodni”. Ale, ale… po co ja to wszystko piszę? Przecież muzycy na wyjazdach dostają diety. Można przecież zjeść sobie obiad i kolację w restauracji hotelowej, lub na mieście. No tak tylko, że taka dieta to zarobek. Czyli im więcej przejesz tym mniej zarobisz, a jeszcze trzeba wypić! Wychodzi na to, że jednak opcja z domowymi obiadkami z żelazka, to jedyny sposób żeby wyjść na swoje. Bo oczywiście śniadanko masz za friko w hotelu, a i kolację, bo na kolację zjesz to, co wyniesiesz ze śniadania. No wiem… niby nie wolno, ale jak usiądziesz za jakimś filarem, w głębi sali, to co drugą bułkę możesz wrzucić do np. torby od kamery, czy od aparatu… wiesz niby, że jakiś film idziesz kręcić albo żeś jakiś turysta, a bułek wejdzie ho, ho… Gorzej, jak śniadanie jest wydzielone – może nie dla wszystkich „styknąć”. Nie oni pierwsi wiedzą, że Polak za granicą zjeść może za dwóch, trzech, a nawet czterech. Bo niektórzy na takim hotelowym śniadanku mogą „bazować” i cały dzień. Przyjdą odpowiednio wcześnie tzn. o 6.00, nic nie piją – po co miejsce w żołądku zajmować – i jedzą wieloetapowo same konkrety: buła, buła nr 2 z szyną – ciach do etui od aparatu, boczek, jajeczniczka, smażony wurst. Przerwa: mały łyczek kawusi, ino żeby usta zwilżyć i jakiś owoc. Koniec przerwy: buła, buła nr 4 z szyną – ciach do etui, boczek, jajeczniczka, smażony wurst. Przerwa: mały łyczek kawusi, jogurcik, bajerka z kumplem. Koniec przerwy: buła, buła nr 6 z szyną – ciach „sfotografowana”, boczek, jajeczniczka, smażony wurst. Przerwa: jakiś soczek, ale ino mały łyczek – po co miejsce w żołądku zajmować, ćmik – jako zasłona dymna. Koniec przerwy: buła, buła nr 8 z szyną – ciach do etui od aparatu (zasłona dymna jeszcze działa), boczek, jajeczniczka, smażony wurst. Pakują aż do samego końca śniadania np. do 10.00, żeby głód nie przyszedł za wcześnie, bo do kolacji trzeba wytrzymać, a na kolację buły nr 2, 4, 6 ,8 z szyną! Jedyny minus takiej diety to wypróżnianie, a właściwie jego brak, bo jak ci się te wszystkie buły ubiją podczas wielogodzinnych przerzutów autokarem, to możesz mieć nielichy problem. Ale opłacalność jest stu procentowa, bo siano ino na alkohol wydajesz. To znaczy, w sumie i na to nie musisz, bo możesz „bazować” na pokojowym mini barze – jak moi wspaniali koledzy. Opracowali oni technologię bez śladowego otwierania i zamykania mini – łiskaczy, oraz innych wysokoprocentowych trunków, a następnie uzupełniania pustych buteleczek odpowiednio kolorystycznie dobraną herbatą. Ale daję ci głowę, że fama o tych niecnych wyczynach pójdzie szybciej niż Porsche na autobahnie i w następnym hotelu mini bar będzie już zamknięty. Kiedyś padło na nas podejrzenie, że nasz wspaniały zespół rozlał czerwone wino na szarą wykładzinę w holu na piętrze. My i czerwone wino?!! Polacy piją wódę albo piwo, a plama była made in Czech Republic, bo to oni feralnej nocy tam siedzieli i degustowali. Gdzie tam my. Graliśmy w brydża i chlaliśmy „rozmowną” co duszy nie plami. Ale poszło na nas, bo jeszcze musieliśmy się z rana na pokój dla jakiegoś Helmuta złożyć, bo niby usnąć przez całą noc nie mógł. No dobra może były kobiety, wóda i śpiew ale mógł przecież się dołączyć? No i wiadomo. My całą noc chlaliśmy, to i my tę plamę wyprodukowaliśmy. Made in Poland… znaczy. To już w następnych hotelach, czy to z przezorności, czy to przypadkiem, zespół kwaterowano raczej w skrzydłach gdzie jest linoleum. A plama jak była, tak została. Codziennie inne ekipy sprzątaczek, bo mieszkaliśmy tam trzy dni, próbowały się z nią coraz to bardziej wyszukanymi środkami chemicznymi. Efekt był taki, że plama kolor trzymała, a wykładzina na około nie. Słowem: szara wykładzina przechodziła w bardzo jasny pierścień okalający ciemnoczerwoną nieregularną plamę. Normalnie Picasso!!! Powinni nam jeszcze zapłacić za tę awangardowy collage.

Wieczory. Co robić wieczorami, oprócz picia oczywiście, a właściwie po piciu. Możesz sobie przygruchać jakąś dziewoję. Dobre. Ale ma też minusy. Pierwszy najważniejszy to ten, że po dwóch, trzech dniach będzie ci marudziła, że chlasz z kumplami – jak to baba. Będzie chciała się przytulać, łazić na spacery itd… A nie daj Boże jak się zakocha! A ty przecież chcesz tylko chlać, grać w brydża i chlać. Bardziej niż „spuścić z krzyża”. Oto kwintesencja szczęścia na wyjeździe: kumple, ćmiki, alkohol i karty. Miód, malina. To lepiej zostaw sobie baby i zainwestuj w Pay TV. To znaczy, w sumie, nie do końca musisz za ten Pay TV płacić. Bo można to obejść. Co najmniej na dwa sposoby, których nauczyli mnie moi wspaniali koledzy.

Metoda pierwsza: „na mercedesa”. Musisz mieć w pokoju telewizor marki Nokia, gdzie na pilocie masz znaczek podobny do logo Mercedesa. Kiedy go wciśniesz , telewizor zacznie szukać innych kanałów – znaczy jesteś w domu… tzn. jesteś w hotelu, ale na dobrej drodze i w końcu znajduje Pay TV, a właściwie Free Pay TV!!!

Metoda druga: „na ogłupienie”. Działa, albo nie na wszystkie typy telewizorów. Polega na jak najszybszym przyciskaniu wszystkich możliwych przycisków. Można nawet próbować na cztery ręce. Po pewnym czasie telewizor powinien zacząć wyszukiwać dostępne kanały… Free Pay TV…

Problem następny to zdrowie. Czego na pewno zabraknie w twoim organizmie, to magnezu oraz witamin. Magnezu ponieważ będzie systematycznie wypłukiwany przez duże ilości wypijanych trunków, a witamin ponieważ ich nie będziesz dostarczał. Musisz przeto zakupić w markecie jakieś suplementy diety zawierające magnez i witaminy, i zażywać prawie tak regularnie jak alkohol. Nie banalizuj tego, bo gra toczy się o twoje życie. Magnez odpowiedzialny jest za krzepliwość krwi i w przypadku jakiegoś zacięcia przy goleniu, bójki z kolegą w pokoju, czy skoku po pijoku z hotelowego wysokiego piętra mógłbyś się wykrwawić jak hemofilista na amen. Magnez zawierają też pyrki, a „bez pyr nie ma obiadu”.

Co tu dużo gadać. Wyjazd na tourne zagraniczne, to ciężki kawałek chleba, a właściwie pyrki. Rozłąka, duże ilości wypijanych trunków, stresy związane z podbieraniem bułek ze śniadania i dalekie przerzuty autokarem wpływają negatywnie na organy wewnętrzne oraz psychikę. Nie jeden po takich rocznych wojażach wrócił ze zszarganymi nerwami, problemem alkoholowym, czy zastając obcą maszynkę do golenia w łazience „po wujku”.
Spustoszenia dokonywane przez muzyków, czasami w bardzo dobrych, markowych hotelach wywołują coraz to większe poczucie winy. Zaplamione wykładziny, spalone zasłonki, zbite lustra, zdemolowane kabiny prysznicowe, wszechobecny zapach pieczystego na piętrach w porze obiadowej, towarzyszą podróżującym ekipom od hotelu, do hotelu jak wieść o udanych występach. Standing ovation, po udanym szole z wieczora ściera się z piorunami, z oczu recepcji z rana, a ty oddając klucz z garkuchnią w walizce lotniczej i workiem pyrek w luku bagażowym wychodzisz z holu i zastanawiasz się, czy po przyjeździe do następnego hotelu zdążysz jeszcze ugotować ziemniaki, ugotować i podsmażyć kapustkę kiszoną, i usmażyć kotlety na jednym żelazku od „Ruskich” kupionym na bazarze.

2 komentarze do “Bez pyr nie ma obiadu czyli…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *