IKEA czyli zakończenie definitywne

„W odpowiedzi na pismo z dnia 12 sierpnia 2011 roku dotyczące sofy BEDDINGE, proponujemy zwrot towaru. Prosimy o kontakt celem umówienia terminu odbioru sofy BEDDINGE. Pieniądze za zwracany towar możemy przekazać na Pana konto (wówczas prosimy o podanie numeru rachunku bankowego), lub możemy wypłacić w sklepie IKEA Poznań. Prosimy o kontakt ze sklepem IKEA w celu omówienia szczegółów.”

Tak oto, zakończyła się nasza przygoda, ze składaną sofą, a właściwie z trzema składanymi sofami BEDDINGE, które zgrzytały, zapadały się i pękały, a które IKEA wymieniała nam bezproblemowo i to bez paragonu!*

Z jednej strony szkoda, bo owe łóżko to całkiem udany mebel, którego próżno szukać w zwykłych salonach meblowych, gdzie wciąż króluje płyta pilśniowa i wiejski sznyt obić, a z drugiej dobrze, bo perspektywa spania, w niezmiennej pozycji do samego rana, była źródłem wielkich stresów dla naszego małżeństwa.

Obecnie zrezygnowaliśmy całkowicie z (nazwijmy to) „wynalazku o nazwie łóżko”, śpiąc na dwóch, sprężynowych materacach, wprost na podłodze. Teraz jest cicho, a ja dodatkowo, mam poczucie bezpieczeństwa, odsuwając w niepamięć traumę z dzieciństwa – wtedy to, będąc u cioci na wakacjach, spadłem, a właściwie „skulnąłem” się z łóżka na podłogę, łamiąc sobie obojczyk! Wystarczył upadek z trzydziestu centymetrów, by przez następny miesiąc chodzić z gipsem. A że gipsu wtedy, „był ci dostatek”, w przeciwieństwie do najzwyklejszych produktów codziennego użytku, więc ogipsowali mnie solidnie. – Co chłopczyku? Chciałbyś czekoladę, pomarańczko, szyneczkę, nowe buty? Nic z tego… tu masz dwa kilo gipsu gratis! – z takiego pewnie założenia wyszedł chirurg, w zabiegowym. Pół biedy, gdyby była zima. Wtedy po prostu wdziewałbym sam sweter bez podkoszulki, a na to kurtkę. Ale było lato. Dodam, że bardzo ciepłe lato i ten miesiąc wspominam, jakbym chodził z baranią skórą na plecach.

Zresztą wakacje „u cioci” to była prawdziwa sztuka przetrwania. Prawdziwa selekcja naturalna. Tam topiłem się, tam łamałem obojczyk, tam najadłem się do syta maku, wprost z makówek i zasnąłem w przydrożnym rowie, tam wbiłem sobie w dłoń drzazgę wielkości połowy zapałki, którą de facto, mam w dłoni do dziś i tam też nadepnąłem bosą stopą, na zbite denko od butelki, że aż „wyszła górą”. Na szczęście ciocia, zaradna kobieta, siostra mojej mamy, miała na wszystko proste, wiejski rady. Złamany obojczyk próbowała nastawić i nie powiem trochę bolało. Denko od butelki wyciągnęła własnoręcznie, po czym udaliśmy się do… nie nie nie – nie do szpitala, a do „mądrej” we wsi. Po co do szpitala? Przecież to tylko pół butelki wbite w stopę. „Mądra” przepisała okłady z ziół i kilka dni gorączkowałem.

Ale najlepsza rada była na wbitą drzazgę. Były to kąpiele we wrzątku, z mydłem, żeby drzazga zmiękła! Rękę, ciocia z „mądrą”, wkładały mi na siłę, do garnka z ukropem, a kiedy już wyłem wniebogłosy, wyciągały. Chyba pomogło bo drzazga tkwi w palcu do teraz, a komplikacji żadnych nie miałem. Właściwie to od pewnego czasu mam pewne podejrzenie, że drzazga przemieściła się z kciuka lewej ręki, do ramienia ręki prawej, bo tam ją ostatnio wymacałem, co zresztą ponoć jest możliwe.

Ale wracając do tematu.

Teraz już nie muszę umartwiać się upadkiem z wysokości trzydziestu centymetrów (z perspektywą złamania obojczyka) bo śpię ledwie na wysokości dziesięciu centymetrów, ani serenadą skrzypiącej, metalowej konstrukcji łóżka, bo materace są prawie bezgłośne. Młodsza córka, która w środku nocy przeprowadza się pomiędzy mnie, a żonę, w celu wypłacenia kilku kopniaków, za dzienne zakazy i przykrości, jakich (w jej mniemaniu) doświadcza, z naszej strony, też ma ułatwione zadanie i nie musi się wydzierać w środku nocy, że nie może nań wejść. Słowem: brak łóżka, nie oznacza wcale braku komfortu, a patrzenie na Indian z Amazonii z politowaniem, bo śpią pokotem, gdzie bądź, nie do końca jest słuszne.

* Dla niewtajemniczonych podlinkowuję całą, kilkuletnią historię, pękającej, rozjeżdżającej i trzeszczącej ramy sofy BEDDINGE.

 

IKEA

IKEA czyli sprawa rozpatrzona pozytywnie

IKEA kam bek

IKEA czyli kolejna reklamacja

 

Ja, człek doświadczalny

 

 

 

Wczoraj zostałem królikiem, a właściwie, odwracając kota, ogonem, człowiekiem doświadczalnym, testując na sobie, krem na krowie wymiona. Mazidło przyniosła do domu moja żona i oświadczyła „Że to krem dla krów, żeby im skóra na cyckach nie pękała!”. „To teściowej go zapodaj, bo raz widziałem i o mało nie oślepłem” – już chciałem powiedzieć, ale na szczęście, myśl szybsza była, niźli język.

Krem jest bezwonny, biały i dość gęsty. Zwiera same naturalne składniki i po przetestowaniu, z pozytywnym skutkiem, na rękach, przyszła pora na całe ciało – słowem wysmarowałem się nim „od stóp, do głów”. Z początku było normalnie, no pomijając fakt, że posklejały mi się brwi i „zrobiłem się” jakiś takiś, jedwabny, ale później zaczęły dziać się rzeczy straszne… W kuchni, z okrzykiem na ustach „Na pohybel udojniom!”, wylałem do zlewu pięć litrów mleka UHT, które dopiero co zakupiłem w Tesco. Później, pędząc jak oszalały po schodach i wykorzystując do tego wszystkie cztery członki, a przednie, czyli górne, zaciśnięte w piąstki, wybiegłem na taras i głośno zamuczałem. Była to godzina szesnasta, czyli godzina udoju krów w oborach. Przechodząca akurat przygłucha sąsiadka, odpowiedziała na moje muczenie „Dzień dobry”, myśląc zapewne, że i powiedziałem, do niej „Dzień dobry”. Pobiegłem dalej, na pokoje. Ubodłem tam delikatnie żonę w miednicę, a będącą akurat z wizytą teściową dotkliwie kopnąłem, dwa razy, w łydkę. Zbiegając po schodach, znalazłem się w ogrodzie, a właściwie ogródeczku. Począłem parskać i sapać na widok trawy, a ślina leciała mi obficie po brodzie. Dopadłem do niej i z największą rozkoszą, na oczach skonsternowanego (co za słowo!), sąsiada zza płota, zacząłem konsumować! W dość krótkim czasie ogołociłem całą połać i z wyrzutem spojrzałem na niego, bo właśnie wytaszczył na zewnątrz kosiarkę. Zrobił takie jakby przyzwolenie, dygając głową i wskazując swoją posesję. Jednym susem przeskoczyłem przez ogrodzenie i ogołociłem także jego trawnik. Później spaliliśmy po fajce, wypijając przy tym po browarku.

W przeciągu tygodnia przestawiłem się na dietę, wysoko – trawną. Stałem się bardziej jurny, ale i zadziorny, co bardzo spodobało się mojej żonie. Żywię się właściwie za darmo, konsumując na około trawę i jednocześnie pobierając niewielką opłatę, jeśli jest to na przykład trawnik na czyjejś posesji. Mam wszędzie kumpli, bo okazało się, że nikomu nie chciało się, z własnej i nieprzymuszonej woli, strzyc trawnika, a na dodatek jak pociągnę „z baniaka” to „mucha nie siada” i „klient” pada jak „mucha”. Trzeba mnie tylko wtedy w odpowiedni czas powstrzymać, bo leżącego już delikwenta, próbuję na dokładkę jeszcze stratować.

 

 

W Żabce wierzą we mnie jak (własna) żona

 

 

 

W drodze do pracy wszedłem do Żabki. Spotkałem tam mojego znajomego z pracy. Gość jest artystą – plastykiem i jako jedyny może oficjalnie, w naszym „zakładowym” bufecie, pić z rana piwo, o godzinie dziewiątej trzydzieści. Wymieniliśmy kilka zdawkowych zdań, po czym dokonałem zakupów – paczka Cameli i kefir to niedużo, a jakże odmiennie. Fajki na zgubę moich płuc, a kefir, ku uciesze jelit. I kiedy przyszło mi do płacenia, pani podała mi taką tyciunią naklejkę z misiem.

– A to co? – zapytałem.

– A to takie coś, co pan sobie naklei, na to tutaj – i podała mi kolorową ulotkę, gdzie były puste miejsca, na bardzo dużo miśków. – Kiedy dokona pan u nas zakupów, za minimum dwanaście złotych, dostanie pan jedną naklejkę, a kiedy wszystkie pola będą pełne, dostanie pan miśka maskotkę!

Spojrzałem na ogrom pustych miejsc i szybko wykalkulowałem, że za wydanego, ponad tysiaka, dostanę miska – maskotkę, za dziesięć złotych.

– Nie dam rady – odpowiedziałem z uśmiechem.

– Da pan radę – odpowiedziała ona.

– Raczej nie dam rady – odpowiedziałem znowu.

– Da pan radę – nie ustępowała i wtedy stała się rzecz niesamowita, bo dziwnym zrządzeniem losu, ani ona, ani ja ustąpić nie zamierzaliśmy.

– Chyba jednak nie dam rady.

– Da pan radę.

– Ale chyba jednak nie dam rady.

– Da pan radę.

– Ale widzi pani ile tu jest tych pół? Nie dam rady…

– Da pan radę… W sklepie zaległa cisza, a inni klienci, w liczbie trzech, w tym mój znajomy z pracy, co to ma dożywotnią dyspensę na browary, zaczęli się z zaciekawieniem przyglądać, zaistniałej sytuacji.

– Ale jednak nie dam rady – kontynuowałem.

– Da pan radę – pani odeszła od kasy i krzątając się po sklepie, odpowiadała mimochodem, pod nosem.

– Nie wydaje mi się. Na pewno nie dam rady.

– Da pan radę.

– A co jak nie dam rady? Nie robię tutaj zbyt często zakupów.

– Da pan radę.

– A wie pani, że żona, czasami też mi mówi: „Kochanie dasz radę! Dasz radę!”, a ja jednak, „czasami” nie daję rady… myślałem, że już nic nie powie, ale wychodząc, usłyszałem stłumioną odpowiedź, zza regału.

– Da pan radę…

Kiedy byłem na zewnątrz pomyślałem, że nie tylko żona wierzy we mnie bezgranicznie. Są także inni ludzie, dla których mogę stanowić przykład niezłomności i niezmordowanego parcia do wyznaczonego celu. W tym przypadku gratisowego miśka za dychę, ale w cenie wydanego tysiaka.

 

 

Facet w prochowcu

Siedziałem, a właściwie stałem w pociągu, a konkretniej, to stałem w pociągowym WC, bo tylko tam było jeszcze miejsce dla mnie i kilku innych osób. Co prawda z początku staliśmy na korytarzu, ale napierający, z wrogimi okrzykami, tłum pasażerów – Proszę zrobić dla nas miejsce! – spowodował nasze przemieszczenie właśnie do pociągowej toalety. Ludzie stali nawet w łącznikach między wagonami, a jeden facet stał tylko na jednej nodze, bo w miejsce drugiej ktoś wpakował mu walizkę i miał ją teraz podkuloną. Był szczupły, z dłuższymi szpakowatymi włosami i wystającym, haczykowatym nosem i wyglądał teraz jak czapla siwa. My, osadnicy pociągowego WC, nie mieliśmy aż tak źle, no może za wyjątkiem zapachu, bo w zapachu zawarte było całe poprzednie sześć godzin jazdy, zanim pociąg dojechał na stację, na której wsiedliśmy. Szczęśliwcy, a wśród nich moja osoba, którzy stali przy oknie, trzymali głowy na zewnątrz, a reszta z braku innej opcji, przyjmowała zapach twardo „na klatę”. Młoda dziewczyna ze łzami w oczach, miała widocznie próg zapachowej wytrzymałości dość niski i próbowała wyjść. Nie bardzo jednak było jak i gdzie, bo ludzie stali wszędzie, a wciąż napierali nowi. W oknie zmieściły się trzy głowy, a ja miałem jeszcze to szczęście, że wysiadałem na pierwszej stacji. Byłem, jak to określał pewien mój znajomy policjant luzak, któremu na służbie ukradli z policyjnej motorówki silnik, pasażerem krótkodystansowym. I kiedy tak wyglądałem przez okno, w poszukiwaniu innych, znajomych „krótkodystansowców” z mojego miasteczka, zobaczyłem jego – faceta w prochowcu.
Facet w prochowcu odziany był elegancko. Jasny, popielaty płaszcz, ciemniejsze spodnie, biała koszula pod krawatem, do tego brązowe i wypastowane buty, które odróżniają sznyt wiejski, od miejskiego i całe mnóstwo bagaży. Dwie porządne walizki, torba na ramię i neseser w zębach dopełniały całości. Aha! Facet w prochowcu miał jeszcze żonę. Żona szła na samym przedzie z tyciunią damską torebeczką, w której mieściła się zapewne tylko chusteczka, klucze, szminka i lustereczko i pana poganiała, a pan już ledwo zipał. – Mówiłam, że peron trzeci, nie jest za peronem czwartym, a po drugiej stronie dworca! Przez ciebie nie zdążymy! – wykrzykiwała, a ja zauważyłem w jego spojrzeniu, jakieś cierpienie. Pociąg był całkowicie wypełniony pasażerami, oni jednak jakimś cudem wpakowali się do środka i zagłębili z mozołem w tę zbitą i zdawałoby się nierozerwalną, ludzką ciżbę. Z odgłosów, które wydawała pani, wywnioskowałem, że mają miejscówkę. Szczęściarze!
Pociąg ruszył, a po dziesięciu minutach, w drzwiach od toalety, pojawił się pan w prochowcu i oświadczył, że „On musi!”. Znam to spojrzenie, tę rozpacz, bo sam to kiedyś przeżyłem, więc od razu wiedziałem, że sprawa jest poważna i facet się za chwilę albo zleje, albo zesra. Zanim przemieściliśmy się z toalety na korytarz, minęło z dziesięć minut, a poruszaliśmy się kroczkami o długości centymetra. Pan w tym czasie przestał się odzywać, dostał szczękościsku, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu. W końcu jednak WC zostało opróżnione i zamykając drzwi, został w niej sam. Mając do nich przyciśniętą głowę, usłyszałem tylko krótkie pierdnięcie, a później zaległa cisza. Złowroga cisza. Po dłuższej chwili, drzwi wolno uchyliły się i przez wąską szparkę ujrzałem go w samej koszuli, krawacie, skarpetkach i butach. Nie miał na sobie już ani prochowca, spodni, a nawet gaci, za to w oczach miał wstyd. Zostałem jego powiernikiem i facet zdradził mi pewien sekret – Zesrałem się do prochowca… – wyszeptał do mnie – pomóż mi pan.
– Słucham? – odpowiedziałem. – Bo niedosłyszałem – a dosłyszałem przecież dobrze, jednak mój mózg nie dopuścił takiej informacji. Wiecie, jak ktoś powie rzecz niewiarygodną, w stylu, „Jestem ufoludkiem”, albo „Mam wrażenie, że przedmioty się jakoś tak dziwnie na mnie patrzą”, to pomimo, że człowiek usłyszy dobrze, i tak odpowie „Że co?”, „Że jak?”. Tak było i w tym przypadku, bo makabryczność tej sytuacji wydawała mi się nieprawdopodobna.
– No normalnie… zesrałem się do prochowca. Jak siadłem na kibel, to go nie podkasałem. Walnąłem kupala i zorientowawszy się co zrobiłem, zerwałem się na równe nogi i wtedy stało się to najgorsze, bo zawartość spłynęła mi do spodni. Miałem rozwolnienie, a wstrzymywałem już od samego wyjścia z domu. Pomóż mi pan, bo się ze wstydu spalę albo wysiądę w biegu.
– A jak mam panu pomóc?
– Wiesz pan, prochowiec, spodnie i gacie wyrzuciłem przez okno. Nie było innego wyjścia. Nie mogę teraz tak przejść przez cały pociąg. Daj pan znać mojej żonie, żeby mi wyciągnęła spodnie z walizki. Ona wie gdzie są. Siedzi w czwartym przedziale.
– Dobra, zobaczę co da się zrobić. Zamknij pan drzwi i czekaj pan. Zapukam za chwilę. Stwierdziłem, że zamiast przeciskać się przez tłum, puszczę wiadomość, głuchy telefon i wtedy będzie szybciej. Powiedziałem więc do sąsiada, żeby podał dalej, żeby powiedzieć pani w czwartym przedziale, żeby wyciągnęła z walizki spodnie i podała, bo mąż potrzebuje. O dziwo poszło szybko, jednak zamiast spodni, dotarła do mnie wiadomość zwrotna.
– Pani w czwartym przedziale pyta się „Po co?” – powiedział do mnie sąsiad.
– Powiedz jej pan, że „Pilnie potrzeba!” – odparłem.
– Dobra – rzekł sąsiad i wiadomość powędrowała dalej. Nie minęło dużo czasu, a ktoś zaczął przeciskać się w kierunku WC. Była to żona pana w prochowcu. Przyszła oczywiście bez jego spodni, ale za to z pretensjami.
– Co się tutaj dzieje? Gdzie jest mój mąż? To już nie można sobie spokojnie w przedziale posiedzieć? – szepnąłem do niej, że mąż jest w środku i miał pewien, nieprzyjemny incydent. Drzwi powolutku uchyliły się, a w szparce pojawiła się sama przestraszona twarz.
– Cicho kochanie, wejdź do środka. Masz spodnie? – drzwi zamknęły się i po chwili już cały pociąg wiedział o zdarzeniu pana w toalecie.
– A gdzie ty masz spodnie?! – wykrzykiwała. – Co? Wyrzuciłeś przez okno spodnie, które ci sama wybrałam i kupiłam? A gdzie masz płaszcz?! Też wyrzuciłeś przez okno? Co?! Zesrałeś się do prochowca?!! Zwariowałeś chyba! Jak ja wytrzymałam z takim człowiekiem?! Co? Że ci moja zupa od wczoraj zaszkodziła? Oj czekaj! Idę po te twoje zasrane, o przepraszam, czyste spodnie, a ty mi się na oczy lepiej nie pokazuj przez resztę drogi! Jak się mama dowie to dopiero będzie…
Pani cała wzburzona wyszła z toalety i energicznie zaczęła przepychać się w kierunku swojego przedziału. Po chwili dotarły do mnie spodnie, podawane z rąk do rąk. Zapukałem. Przez lufcik wyjechała ze środka dłoń, w którą wsunąłem zwitek. Pociąg zbliżał się do pierwszej stacji i zaczął powoli zwalniać. Zatrzymaliśmy się, otwarłem drzwi. W tej samej chwili, wylazł z toalety facet w prochowcu, ale już bez prochowca i w innych spodniach, przebił się do wyjścia i stanął po chwili, ze mną na peronie.
– Nie jedzie pan dalej? – spytałem.
– Nie. Wcale zresztą nie chciałem. Mam w tym mieście starego kumpla z woja. Dzwoni czasami do mnie i zaprasza, żebyśmy razem na ryby pojechali. Zawsze chciałem, ale wie pan, żona nie pozwalała. Teraz jest właśnie ta chwila, ten moment, „albo teraz albo nigdy”. Mieszka tu, niedaleko. Wysiadam, a co będzie dalej, nieważne. Pociąg ruszył. Szliśmy jeszcze przez chwilę razem, by po kilkudziesięciu metrach rozejść się.
– To taaaakich połowów! – rzekłem na pożegnanie.
– Dziękuję, ale tu nie tylko o ryby chodzi. Chodzi o wolność, wie pan, żeby robić to co się chce, a nie co się musi… Dziękuję za pomoc… no z tymi spodniami. Jakby pan czegoś potrzebował, to dzwoń pan śmiało. Tu jest moja wizytówka – chciał mi podać też rękę, ale szybko cofnął. – Lepiej nie – i uśmiechnął się.
Przeczytałem wizytówkę „mecenas Jan Maria Kościelski – adwokat”. Kto wie – pomyślałem – nie wiadomo na jaką połówkę trafię, może kiedyś się przyda?

Dlaczego facet drapie się po jajach?

 

Facet, jaja i drapanie

dlaczego facet dapie się po jajachOdpowiem krótko i zwięźle – bo myśli! A przynajmniej tak mu się zdaje. Faceci drapali się po jajach w czasach, gdy ganiali za mamutem (choć wtedy jeszcze nie byli facetami), drapią się dzisiaj w łazience i będą się drapać w przyszłości, wchodząc do teleportera. Tak to już widocznie jest, że co najmniej połowa inteligencji faceta, jest w „główce” i facet myśląc, czy zastanawiając się, drapie się po prostu po jajach, albo po głowie.
– Walnąć tego mamuta z kamlota, czy też podciąć mu tętnicę włócznią? – zastanawiał się człowiek pierwotny, drapiąc się po jajach.
– Co mam jej odpowiedzieć, jak zapyta, co ma włożyć na te chrzciny w przyszłą niedzielę? – zastanawiasz się z rana, drapiąc się po jajach i w końcu.
– Jak „wysiądę” z tego teleportera w Miami, to będę w stu procentach istotą ludzką, czy też napatoczy się jakaś zabłąkana mucha i przed konsumpcją, będę puszczał pawia na jedzenie? – będzie drapał się zafrasowany facet po jajach, w przyszłym stuleciu.
Bo oto żona zadaje ci niby proste pytanie pytanie – Kochanie! W czym lepiej wyglądam? – Ha! Niby proste? Wcale nie, bo to pytanie podchwytliwe i jakbyś nie odpowiedział, będzie źle. Powiesz jej „Lepiej w tym” to od razu będzie – A co w tamtym źle?!! – a jak odpowiesz, że „W tamtym lepiej”, to spodziewaj się – A dlaczego w tamtym lepiej, a w tym gorzej? – Stoisz wtedy, drapiąc się na zmianę, a to po głowie, a to po jajach, a to po jajach, a to po głowie, pobudzając tym samym dwa ośrodki myślowe (w przeciwieństwie do kobiet, który mają tylko jeden) w twoim organizmie. Głowa komentuje krótko – O ku*wa nie wiem! – ale za to główka pracuje, podszeptując cichuteńko – Stary, jak powiesz, że „nic nie wiesz”, to z wieczornego seksu nici. A skórkę na moim łebku, przydałoby się i wymasować i nawilżyć. – Koniec, końców wiesz już co powiedzieć i odpowiadasz – Kochanie! W obu kreacjach wyglądasz zajebiście! – i wtedy masz już spokój przez resztę dnia, a wieczorem smaczny torcik, pod kołderką do schrupania. Słowem – i główka syta i głowa cała…

Występuje jeszcze bezmyślne drapanie po jajach

Jest to drapanie, które nie ma na celu pobudzenie czegokolwiek i facet z równym powodzeniem wykonuje je z rana, przed lustrem w toalecie, jak i w centrum handlowym, na oczach innych. Ot, drapie się i koniec. Robi tak, odruchowo, bo przypomniał sobie, że kiedyś go zaswędziało, albo że kiedyś się nad czymś zastanawiał. Czynność ta wtedy, jest czynnością równie mechaniczną i bezwarunkową, jak wydłubywanie baboli z nosa, na czerwonym świetle, czy w korku, bo choćby dłubał wcześniej i przez całą godzinę, to na „czerwonym” zawsze coś tam znajdzie, ukula i wyrzuci przez okno, czy na dywanik.

Pomijam oczywiście sytuację, gdy ktoś drapie się po jajach, bo ma mendy. To już jest wyższa konieczność i wtedy, obojętnie czy myśli, czy udaje, że myśli, lub po prostu, nie myśli (co z reguły ma w zwyczaju), drapać się musi.

Jedyną z form „bezmyślnego” drapania, jest „mizianie” po jajach

Nie jest ono równie energiczne, jak powyższe drapanie, a raczej powolne, robione tak od niechcenia. Facet wykonuje je w pozycji półleżącej na kanapie, oglądając w telewizji na przykład Ala Bundy’ego, który w tym samym czasie, również może siedzieć na kanapie i miziać się po jajach.
Tak więc drogie czytelniczki, jeśli przyłapiecie swojego faceta z zanurzoną ręką w portkach, nawet między regałami w markecie, to miejcie wyrozumiałość, bo oznacza to, że „on wtedy myśli” i dokonując strategicznych decyzji (Vizir, czy Persil, Łaciate, czy Łowickie, a raczej obstawiałbym – Jack Daniels zero siedem za sześćdziesiąt trzy, dziewięćdziesiąt, czy Ballantine’s, litr za osiem dych), wybierze oferty najbardziej korzystne dla waszego gospodarstwa domowego!