Archiwum autora: bassooner

Zażalenie

berbela dnia 07-11-2012

Prezydent Miasta Poznania Ryszard Grobelny.

Zażalenie W związku z otwarciem, nieopodal budującego się Poznań City Center, nowego, darmowego, buforowego miejskiego parkingu, pragnę wyrazić swoje niezadowolenie z warunków na nim panujących. Ponieważ zdarza mi się z niego korzystać, od czasu, do czasu, z przykrością zauważam, że został urządzony na terenie zupełnie nieprzystosowanym, a wręcz pokusiłbym się o stwierdzenie, że „na chybcika“ i „na dziko“ zaadoptowanym.

Teren jest nieutwardzony, a parkowanie odbywa się wprost na gołej ziemi, pomiędzy kępami traw i gruzem. W efekcie czego, nawet po niewielkich opadach deszczu, w nieckach i zagłębieniach, tworzą się potężne kałuże, że w powodzeniem można by tam nasadzić „kroczek“ karpia i na święta Bożego Narodzenia, byłoby jak znalazł. Jednak osoby o mikrym wzroście i nieumiejące pływać, wpadłwszy do takowej, mogłyby przypłacić to życiem . Parking nie posiada żadnego oświetlenia. Ja na szczęście, jestem w tej dogodnej sytuacji, że korzystam z parkingu za dnia, ale przechodząc czasami, późnym wieczorem w drodze na pociąg, ze smutkiem zauważam, że panujące tam ciemności egipskie, wręcz uniemożliwiają odnalezienie swojego samochodu. Nie raz widziałem ludzi z latarkami, którzy bezskutecznie błąkali się po tym potężnym areale, w poszukiwaniu swojego, pozostawionego za dnia, środka transportu. Nie ma wyrysowanych miejsc postojowych i na parkngu panuje prawo dżungli. Każdy stawia samochód, gdzie mu się żywnie podoba – wzdłuż, a poprzek i na skos, blokując się nawzajem.

Ale najgorsze są drzewa. Drzewa rosnące w wielkiej ilości i potężnych rozmiarów. Przecież jakaś kobieta, może przywalić w któreś swoim samochodem! Bo o ile sytuacja z tonącym w kałuży karłem, jest mało realna, o tyle wizja białogłowy wjeżdżającej w drzewo już całkiem, całkiem. Wiem, bo żona kolegi przyfasoliła w jedyny słup, stojący na dużym i pustym parkingu, pod marketem.

Zostawiam Panu owo zażalenie pod rozwagę, mając nadzieję, że znajdą się odpowiednie fundusze, na poprawę warunków panujących, na nowym, buforowym parkingu miejskim. Wszak dbałość o jakość i ilość miejsc parkingowych w centrum, skutkować będzie zachętą do korzystania z własnego środka transportu, co przełoży się wprost, na większą ilośc samochodów stojących w korkach, co uczyni nasze miasto bardziej europejskim i metropolitalnym, a do czego tak bardzo aspirujemy. bassooner

P.S. Teks dedykowany Poznaniakom, kto nie widział, ten nie zrozumie…

Sport to mord

Skręciłem sobie nogę w kostce grając w piłkę z kumplami na Orliku. Spotykamy się w każdy poniedziałek o godzinie dwudziestej i gramy, co jest rzeczą u nas niespotykaną, całkowicie na trzeźwo! Zjawiamy się ze dwie minuty przed, gramy godzinkę, po czym rozstajemy się i każdy jedzie do swojego domu, jakbyśmy się w ogóle nie znali. Sytuacja ta całkowicie odmienna jest, od wtorkowych i czwartkowych spotkań na hali sportowej, gdzie gramy w siatkówkę. Tam mecz rozpoczyna się od krótkiej rozgrzewki jeszcze w szatni, a polegającej na wypiciu piwa i wypaleniu w kibelku po papierosku. Pijemy też w trakcie, z reguły po trzecim, a nawet po drugim secie i pijemy też po. Piwo pełni dla nas funkcję płynów izotonicznych i napojów energetyzujących. No chyba, że jest jakaś okazja, bo wtedy dochodzi jeszcze wódeczka. Piłka to całkiem inna para kaloszy i może właśnie dlatego skręciłem sobie nogę, bo na trzeźwo. Zrobiłem zwód w prawo, stopa poszła w lewo, coś chrupnęło i już wiedziałem, że jest po meczu. Zawsze jednak mogę liczyć na swoich wspaniałych kolegów – „Biegaj! Rozchodź! Rozbiegaj!“ – krzyczeli. Posłuchałem, wszedłem na boisko i jeszcze strzeliłem dwie bramki! Gorzej było, gdy przyszedłem, a właściwie doczłapałem się do domu, a jeszcze gorzej jak obudziłem się rano. Kostka spuchnięta, że aż ponaciągało mi linie papilarne, na wewnętrznej stronie stopy, ból jak cholera, a najgorsze w tym wszystkim było to, że przed żoną musiałem udawać, że nic się nie stało, bo nie daj Boże, jak facet przyzna się, że doznał jakiejś kontuzji, uprawiając jakikolwiek sport. „A nie mówiłam“, „Taki stary, a taki głupi“, „A ty myślisz, że wciąż masz dwadzieścia lat?!“ – słyszy od razu, to lepiej mu zagryźć zęby i udawać, że faktycznie nic się nie stało. Okazało się jednak, że było to ponad moje siły i schodząc po schodach stęknąłem sobie żałośnie. Wiedziałem, że usłyszała, ale niby udała, że nie usłyszała. Wyczekała i kiedy zeszliśmy do kuchni powiedziała.

– Co? Skręciłeś sobie nogę na piłce? – zadała retoryczne pytanie. – Aha! Wiedziałam, że tak „to“ się skończy – celowo podkreśliła słowo „to“, które symbolizuje całe podejście rodu kobiecego do wyjść żonatych mężczyzn na piłkę, siatkówkę, czy koszykówkę. – A ty myślisz sobie, że wciąż masz dwadzieścia lat? Dobrze ci tak! – dodała na zakończenie, wyrażając tym samym jedność ze mną oraz pocieszając.

– Kochanie… przecież wiesz, że te wszystkie sporty uprawiam dla ciebie – zastosowałem starą śpiewkę – żeby byś zdrowszym i dłużej sprawnym – tutaj strzeliłem do niej oczko. – Przecież facet może być bez nogi, czy ręki, ale najważniejsze, żeby nie był kaleką…

– Tak, tak! Znam ja tę śpiewkę i pewnie dla mnie też pijesz z kolegami piwo po siatkówce? – żona wciąż myśli, że piję piwo tylko po.

– A piwo, to żeby się odstresować, żeby ochłonąć i dla nerek też. Pamiętasz przecież kochanie, co lekarz zalecił Wiesiowi, jak mu kamienie porozkruszali? Piwo, piwo i jeszcze raz piwo!!!

– Tak, tak! A dokładniej powiedział, że jak już musi, to ewentualnie małe piwko, bo chłop chlał gorzałę jak smok! Ale wy wszyscy jesteście tacy sami, zawsze znajdziecie jakąś okazję, jakiś powód, żeby się nawalić.

– Och kochanie, a kiedy to niby wróciłem po siatkówce pijany do domu? – powiedziałem z miną niewiniątka.

– Jak to kiedy? W zeszły czwartek! – tu mnie miała, nie przemyślałem, bo Jacek stawiał i opijaliśmy zaległe urodziny jego czteroletniej córeczki.

– No, ale to była sytuacja wyjątkowa – próbowałem wybrnąć – za zdrowie dziecka trzeba!

– Znam ja te wasze „sytuacje wyjątkowe“. Piętnastu chłopa, a miesięcy w roku dwanaście. Do tego opijacie i urodziny i imieniny, i nawet urodziny dzieci. Jak ktoś zmieni samochód „żeby się nie psuł“, też opijacie, dochodzi jeszcze „pępkowe“, dochodzą mecze w telewizji. A czasami pijecie bez okazji, bo któryś przechodził koło monopolu i niespodziewanie flaszka się na niego rzuciła!

– No i widzisz, z siatkówki przychodzę bez kontuzji, a po piłce, całkowicie na trzeźwo popatrz, skręcona noga. A jedyny z nas Janusz, co to jest, a właściwie był zmuszony do gry na trzeźwo, bo nijak nie mógł sobie transportu zorganizować i sam musiał samochodem z daleka dojeżdżać, kontuzja jak „sie masz“. Że nawet pogotowie go z sali ściągało prosto do szpitala! A stopa wystawiona tak, że tworzyła z łydką kąt dziewięćdziesięciu stopni! Chłop nie mógł się napić i stąd te problemy.

– No proszę jak mi to ładnie wytłumaczyłeś. Wszyscyście razem to wykombinowali?

– Nie, sam wymyśliłem – odparłem zadowolony z siebie.

Telefon bezprzewodowy – historia pewnej reklamacji

Telefon bezprzewodowy – historia pewnej reklamacji…

gigaset telefon bezprzewodowyPrzesyłam z powrotem Państwu, ten oto telefon, ponieważ doszło z mojej strony (i ową przyjmuję solidnie na klatę) do poważnej pomyłki!

Grozi mi przez to prawdopodobna eksmisja z domu, gdzie egzekutorem będzie żona, a jest to możliwe, ponieważ wniosła go ona w nasz związek, jak to mawiają „w wianie“.

Ale od początku

Zakupiłem poprzez internet telefon Siemens Gigaset AS200, przesyłka doszła w try miga, czyli w przeciągu dwudziestu czterech godzin, od wykonania przelewu. Telefon zakupiliśmy, ponieważ poprzedni nadawał się już tylko do stania na bazie, a i tam nie wyglądał za dobrze. Prowadzenie jakiejkolwiek rozmowy, trwającej więcej niż dwadzieścia sekund, było nie lada ryzykiem. Nie powiem, czasami, jak w przypadku telefonicznych komiwojażerów, zaproszenia na pokaz, czy mamy mojej żony, nagłe urwanie połączenia, w pół zdania, przydawało się, jednak kiedy zadzwonił mój serdeczny przyjaciel i umawialiśmy się na wódkę, nie było to już tak przyjemne. Tak więc, dostawszy odpowiednie dyrektywy od współmałżonki (kiedy kupisz ten cholerny telefon?!!), pogooglałem i wybrałem ofertę najkorzystniejszą, czyli Państwa.

Przesyłkę otrzymałem na następny dzień i kiedy, wraz z żoną rozpakowałem ją, zadała ona bardzo rzeczowe, a jak dalej się okazało, całkowicie pogrążające mnie, pytanie, patrząc na słuchawkę – Gdzie, kochanie, włącza się w tym telefonie tryb głośnomówiący, bo nie widzę tej charakterystycznej słuchaweczki???“.
– Kochanie, na pewno gdzieś tu musi być… przecież niemożliwym jest, aby produkowali obecnie telefon, bez trybu głośnomówiącego? Mamy dwudziesty pierwszy wiek, umarł już nawet pierwszy człowiek, który stanął na księżycu – odpowiedziałem i zabrałem się za wertowanie instrukcji obsługi. Kątem oka zauważyłem jednak zniecierpliwienie i te charakterystyczne groźne zmarszczenie, nad linią brwi u kobiety. Długo szukać nie musiałem, gdyż już na pierwszej stronie dowiedziałem się, że tryb głośnomówiący dostępny jest, ale w modelu AS300.

Najbardziej spolegliwym tonem poinformowałem żonę, co wyczytałem w instrukcji

– Kochanie, hmm… on chyba nie posiada tej funkcji…
– Co? Pięknie! Pięknie! To jak ja będę teraz rozmawiała z Anią (jej serdeczna przyjaciółka, razem „za panny“ robiły pół litra i jeszcze szły na piwo) i gotowała obiad bez głośnika?! – bo musicie Państwo wiedzieć, że żona gotuje dobrze, używając do tego dwóch rąk! Ciężko przecież kroić marchewkę, czy obierać ziemniaki ręką jedną. Przekonała mnie. Fakt, jedną ręką można sobie, co najwyżej, podłubać w nosie, albo rzucić kamieniem. Nie zaogniając sytuacji, powiedziałem bez przekonania, że na pewno można telefon wymienić na inny, z trybem głośnomówiącym.

nocne wilkiPozostawiam w Państwa gestii, przyszłość mojego pożycia małżeńskiego, mojej rodziny, dzieci, mając nadzieję, że pomimo, że paczkę rozpakowałem, zgodzicie się na wymianę tego telefonu, na inny z trybem głośnomówiącym.

P.S. Po tym liście telefon został wymieniony przywódcy Dziennych Wilczurów (to ten miszczu po prawej), jak to mówią, w try miga.

Tłuszczak to nie ganglion

Wyrosło mi „coś“ nad linią majtek. Po lewej stronie. Właściwie to można powiedzieć, że od pewnego czasu, zaczęło mi „to“ rosnąć, bo lekkie wybrzuszenie miałem odkąd pamiętam. Zawsze myślałem, że to żyła. Kolega miał coś podobnego na ręce, na nadgarstku. Było dość twarde, przesuwało się pod skórą i miało bardzo ekstrawagancką nazwę – ganglion. Kiedy wreszcie zdecydował się na usunięcie, lekarz, jeszcze przed nacięciem i wydłubaniem owej chrząstki, próbował mu ją zgnieść rękoma pod skórą, żeby niby rozkruszyć. Nie poszło, jednak ślady paznokci, na nadgarstku miał jeszcze z tydzień po zabiegu.

– Usuń to! – mówi do mnie żona, już któryś raz z rzędu zresztą.

– A ty w kółko, to samo… „usun to i usuń to“…

– Bo jakbyś usunął, to już bym ci nie marudziła.

– A mi to nie przeszkadza. Dermatolog zresztą powiedział, że to pewnie tłuszczak jest…

– A skierowanie do chirurga onkologa ci dał?

– No… dał…

– No widzisz. Czyli powinieneś iść…

– No dobra, pójdę…

– I co zarejestrowałeś się?

– No… jeszcze nie…

– To na co czekasz? Aż ci urośnie taki wielki, że sobie będziesz mógł go w kieszeń od portek schować?

– Dobra, dobra… zadzwonię jutro…

Zadzwoniłem i zarejestrowałem się. Nadszedł w końcu dzień upragnionej, oczywiście ze strony mojej żony, wizyty. Wchodzę do szpitala, a później do poczekalni. Ludzi w bród, że nawet ledwie jest gdzie stanąć po ścianą. Mam numerek dwudziesty dziewiąty, z sugerowaną godziną przyjęcia jedenastą trzydzieści, a jest dziesiąta. Lepiej być za wcześnie, niż za późno, bo przeoczenie swojego numerka, zawsze skutkuje ogólną dezaprobatą i zdaniem się na czyjąś łaskę. Zadaję „w powietrze“ to sakramentalne pytanie

– Przepraszam! Który wszedł numerek? – część ludzi patrzy na boki odwracając wzrok, część ani drgnęła, jakby w ogóle nic nie usłyszeli. Standard. W końcu jednak „pęka“ jakaś fajna, zresztą babka i odpowiada, że „piętnasty“. Brnę więc dalej, bo najważniejszą rzeczą w kolejce u doktora, żeby kontrolować sytuację, jest wiedzieć, kto ma numerek przed nami.

– A kto z Państwa ma numerek dwudziesty ósmy? Bo ja mam dwudziesty dziewiąty.

– Ja – wyrywa się pani siedząca na krześle, pod ścianą na przeciwko.

– To ja po pani – dodaję. Wiadomo, że wejdę po niej – przecież nie ma numerka dwudziestego ósmego i pół – ale taka deklaracja, wygłoszona na forum publicznym, daje innym do zrozumienia, że, jak już wspomniałem, kontroluję sytuację i mam baczenie, na wszyskich ewentualnych „wślizgiwaczy kolejkowych“ z wyższymi numerkami. Stanie taki pod ścianą i przy pomocy mikro – ruchów stopami, przemieści się pod drzwi, ża nawet nie zauważysz!Patrzy przy tym gdzieś w dal, rozgląda się na boki, jakby w ogóle nie był zainteresowany wejściem do gabinetu, a wsliźnie się jak mgiełka wyparowując, ni stąd ni zowąd poczekalni. Staję pod ścianą i czekam. Na dworze dziś gorąco, więc ubrany jestem jedynie w krótkie spodenki, sandały i koszulkę, a klimka w poczeklani działa, że hej! Wylot skierowany jest wprost na mnie i po chwili czuję, że robi mi się chłodno. Zresztą stres prezed wizytą potęguje to uczucie. Z gabinetu obok wychodzi starsza pani, ledwo trzymając się na nogach. Za rękę przytrzymuje ją młoda kobieta. Widać, że coś jej wypalali na twarzy, bo przytrzymuje sobie opatrunek. Wygląda nietęgo i na pytanie, jak się okazuje wnuczki

– Babciu, może chcesz sobie tutaj na chwilę usiąść – odpowiada zdecydowanie.

– Nie! Idźmy stąd jak najprędzej…

– Następny proszę! – w półotwartych drzwiach staje lekarz w gumowym fartuchu, wyglądający na rzeźnika – z krzesła podnosi się facet w średnim wieku i idzie pokornie, ze spuszczoną głową. Uuu – pomyślałem sobie – dobrze, że nie idę tam gdzie wypalają, a tutaj, gdzie wycinają, bo z mojego gabinetu ludzie wychodzą raczej uśmiechnięci i zadowoleni. Minęła godzinka i zrobiło mi się naprawdę zimno. Zorientowałem się, że do gabinetu można wejść poprzez dwa przedsionki, które są po lewej i prawej stronie. Przez ten czas, kiedy tylko drzwi, otwierają się choćby na moment, pielęgniarka atakowana jest tysiącami pytań, przez pacjentów. A to: „czy do zdjęcia szwów bez kolejki?“, a to: „do których drzwi, do zdjęcia szwów?“, „czy z wynikami, tylko na chwileczkę, żeby tylko pokazać, też trzeba czekać?”, i czy: „czy dziś przyjmuje doktor X czy doktor Y, bo ja byłam u doktora Y, a ponoć dziś jest doktor X?”. Próbowałem nawet poczytać książkę, ale rozgardiasz był taki, że nie mogłem się skupić, poza tym, z tego chłodu, zaczęły mi się trząść ręce. W trakcie zdawkowych rozmów w poczekalni, udało nam się ustalić, że czas przeznaczony na jednego pacjenta, wynosi dwanaście minut. Pani z numerkiem trzydziestym, miała napisaną, sugerowaną godzinę przyjęcia, jedenastą czterdzieści dwie, a pani przedemną jedenastą osiemnaście. W końcu jednak, nadeszła moja kolej i wszedłem do przedsionka, gdzie na przestrzeni metra kwadratowego oczekiwałem wezwania, do gabinetu głównego. Po minucie, drzwi otworzyła wyczerpana pielęgniarka, każąc mi wejść do środka.

– Dzień dobry! – przywitałem się. – Na obrotowym zydelku, siedział młody, rosły i łysy doktor i odwracając się w moją stronę zapytał

– Słucham pana?

– Tu mi coś wyszło – podniosłem koszulkę. Doktor chwilkę popatrzył, po czym ścisnął „to“ dość silnie, pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym i pociągnął tak mocno, że aż mi się skóra na pośladku napięła.

– Był pan może ostatnio w jakiś egzotycznych krajach? – zaprzeczyłem głową. – To pewnie tłuszczak… ciachnę go panu od razu – odpowiedział zupełnie naturalnie, bez emocji, jakby mowa była, o wyrwaniu włosa.

– Zgadza się pan?

– Ale tak od razu? Z marszu? W sumie nie byłem przygotowany? No dobra… – odparłem bez przekonania.

– To poproszę do zabiegowego, na kozetkę. Zabiegowy znajdował się za moimi plecami. Położyłem się na kozetce, podciągając wysoko tiszert.

– Zimno macie w tej poczekalni jak w prosektorium – powiedziałem.

– A nie mówiłam panie doktorze, że za mocno klima „chodzi“ – przytaknęła pielęgniarka. – Mi jest tutaj zimno.

– Niech pan się nie martwi, za chwilę zrobi się panu gorąco! – „pocieszył“ mnie lekarz stając nademną jak posąg.

– Siostro! Skalpel, nić dwójeczkę albo nie!… trójeczkę, gaziki, igłę i rękawice. Doktor stał po mojej lewej stronie, pielęgniarka po prawej, a ja leżąc na wznak czułem się nieswojo.

– Ale tę koszulkę i spodenki, niech pan lepiej ściągnie, bo możemy panu to wszystko krwią zachlapać – wtrąciła pielęgnirka. Wtedy już przestałem odczuwać chłód, a zrobiło mi się tak w sam raz. Podciągnąłem koszulkę, aż po samą szyję, krótkie spodenki spuściłem do kostek, a bokserki postanowiłem poświęcić, nie obnażając się przed pielęgniarką. Lekarz ubrał gumowe rękawiczki, popsikał skórę Oktaniseptem, przetarł wacikiem, wziął skalpel do rąk i kiedy się pochylił, a ręka przed cięciem, na chwilę zawisła w powietrzu, z drugiej strony odezwała się pielęgniarka, trzymając w rękach strzykawkę i robiąc wielki oczy.

– Panie doktorze! A znieczulenie?

– A faktycznie… byłbym zapomniał… zresztą przereklamowana sprawa z tym znaieczuleniem… Cholera! Za dużo tych zabiegów dzisiaj! Dziesięć minut na pacjenta to za mało. Zobaczy siostra, że kiedyś wytnę delikwentowi nie to, co trzeba! Boże uchowaj – i spojrzał wymownie w sufit. – Uff… no dobra, pani da tą strzykawkę – zrobiło mi się gorąco, a krople potu wystąpiły na czoło. Poczułem ukłucie i po chwili dziwne otępienie w tym miejscu. Lekarz wziął skalpel do ręki i „ciachnął“. Trochę zabolało więc zmarszczyłem brwi. Ścisnął mocno i naciągając skórę, wycisnął tłuszczaka, który wyskoczył, jak fasolka.

– Co? Trochę zabolało? – przytaknąłem głową. – Mówiłem, że znieczulenie to przereklamowana sprawa. Zresztą tak na dobre, zacznie działać za pół godziny, jak pan do domu zajedzie. Ale wie pan… dwanaście minut na osobę – pokazał na zegar wiszący na ścianie – dwanaście minut. Chce pan go zobaczyć? – zapytał zadowolony z siebie.

– Może za chwilkę, jak się spionizuję, bo jeszcze wam tu zemdleję – odparłem. Lekarz wziął w ręce igłę i nić i wprawnymi i zamaszystymi ruchami, zabrał się za szycie. Po chwili szarpiąc mocno, zakończył pętelką. Pielęgniarka popsikała jeszcze raz Octaniseptem, osuszyła i zalepiła solidnym kawałkiem plastra. Wstałem z kozetki.

– O widzi pan! Tak to wygląda – w małym szklanym pojemniczku, było coś, co wyglądało jak biało – czerwony glut wielkości pędraka. – Damy to teraz do analizy, a jak pan przyjdzie za dwa tygodnie, do wyjęcia szwów, to wyniki już powinny być. Przeszliśmy z powrotem do gabinetu. Lekarz patrząc w ekran komputera, zaczął dyktować drugiej pielęgniarce, też siedzącej przez komputerem, jakieś fachowe określenia, zabiegu usunięcia tłuszczaka. Pomyśłałem sobie, że wspiera się mediami, ale kiedy kuknąłem mu przez ramię, zauważyłem, że był na stronie, jakiegoś biura podróży i przeglądał wycieczki do Indii. To pewnie stąd to podejrzenie o podskórną larwę, jakiegoś pasożyta. – No to, jak już wspomniałem, widzimy się za dwa tygodnie. Niech pan idzie się już teraz zarejestrować, a jak pan przyjdzie do wyjęcia szwów, to „wchodzimy bez kolejki“ – wyszedłem zadowolony, że następnym razem, nie spędzę w zimnej poczekalni prawie dwóch godzin. W miejscu nacięcia czułem lekki ból, ale w czasie drogi przez miasto, zaczął powoli ustępować. Aha! Znieczulenie zaczęło działać… Minęły dwa tygodnie. Pierwszy, założony przez pielęgniarkę opatrunek, okazał się tak wspaniale przymocowany, że nawet mocząc go pod prysznicem, oderwałem wraz z kawałkami naskórka. Przez ten czas, młodsza córka, codziennie i z poważną miną, oglądała moje szwy i pokazując paluszkiem mówiła – ałka. Starsza wtedy uciekała i krzycząc – ble – zamykała oczy. Udałem się do lekarza. W poczekalni jak zwykle tłumy i prawo dżungli, bo obowiązują niby numerki, ale jak nie przypilnujesz, to nadwyraz żwawo, wkręci ci się w kolejkę jakaś babcinka. Idę na pewniaka, bo do wyjęcia szwów numerki nie obowiązują. Przeciskam się do samego przodu, aż po same drzwi. Wrogie spojrzenia już mnie bacznie lustrują „co to za gość?“, „jak on śmie?“. Aha! Już jakiś emeryt, wyglądający na byłego działacza ORMO, nie wytrzymuje i zadaje pytanie

– A pan co się tak do przodu rozpycha? Kolejność obowiązuje i numerki! – ha! Tylko na to czekałem! Tu cię mam! Odpowiadam więc spokojnie, tak od niechcenia.

– Ja do wyjęcia szwów – robię małą pauzę, żeby przetrawił. – A do wyjęcia szwów bez kolejki… – okazuje się, że takich do wyjęcia szwów jest więcej, ale stłamszeni przez tłum, czekali pokornie jak baranki w normalnej kolejce. „Ja też do wyjęcia“, „ I ja też“, „I ja“ – zdaje się słyszeć z najdalszych kątów poczekalni, gdzie ów biedacy, niczego nieświadomi, siedzieli sobie grzecznie. Wszyscy teraz przeciskają się w moją stronę, a kolejkowa ciżba zazdrośnie łypie na nich oczami.

– Ja też mogę powiedzieć, że do wyjęcia szwów – marudzi pod nosem ormowiec.

– Powiedzieć pan może, ale ja mogę pokazać – zadzieram w górę tiszert, pokazując publicznie, wystające z ciała, zielonkawe kawałki żyłki. – O widzi pan! – prezentacja zrobiła należyte wrażenie i zakończyła całą sprawę. Jednak osób do wyjęcia szwów, też okazało się całkiem sporo i w poczekalni wytworzyła się alternatywna kolejka, do lewego przedsionka gabinetu. Ja, z racji nieswiadomości innych uprzywilejowanych, byłem w niej na pierwszym miejscu i oczekiwałem wezwania przez pielęgniarkę. Z gabinetu obok, wyszła jakaś młoda, wymęczona dziewczyna, a lekarz wyglądający na oprawcę, rzucił od niechcenia: „Następna osoba proszę“. Facet stojący obok mnie zapytał.

– A może my też tam?

– Nie, nie – odparłem ze spokojem – tam wypalają… żywym ogniem! – dodałem po któtkiej pauzie robiąc poważną minę. Facet wziął głęboki oddech i wybałuszył oczy.

– To może lepiej tutaj – pokazał głową na nasz lewy przedsionek.

– Tak, zdecydowanie tak – potwierdziłem.

Ta moja wrodzona nieśmiałość

Oczywiście kupiłem nie ten żel. Wiem wiem – mówię do żony – nie ten czerwony, rozgrzewający po którym poleciałaś szybciutko do łazienki, biorąc zimny prysznic, choć z natury jesteś zmarzluchem, ani ten zielony, mentolowy, po którym ja zacząłem kichać, a ty prawie popłakałaś się ze śmiechu, a ten niebieski, neutralny, bezwonny i bez żadnych ulepszających dodatków, tylko nawilżający czyli. Idę „na póły“ i widzę: czerwony, zielony i niebieski, a że rasowy facet (a jestem przecież rasowym facetem) nie odróżni niebieskiego, od turkusowego, szczególnie w zestawieniu tylko z czerwonym i zielonym, bo niebieskiego w ogóle nie było, to nabyłem ten turkusowy. Sprawdzam w domu i już widzę, że to nie zwykły żel „Nawilżający“, a żel „Uwalniający dreszczyk emocji“. O psia krew – myślę sobie. Czytam, a tam, że „jednocześnie rozgrzewa i chłodzi“. Słowem – ja kicham w sypialni, a żona podmywa się lodowatą wodą w łazience. Mówi więc do mnie – Idź wymień, bo to prawie dwadzieścia złotych jest, a dwadzieścia złotych to cztery piwa Ciechany Wyborne (co za kobieta!) i to mnie najbardziej przekonało, bo przecież z natury wstydliwy jestem i podobne rzeczy jak prezerwatywy, żele intymne, Posterisan, Clotrimazol czy podpaski i tampony, kupowałbym najchętniej w ciemnych okularach, kapeluszu i prochowcu z podniesionym do góry kołnierzem. Incognito znaczy się.

Jednak, przezwyciężając tę moją naturalną wstydliwość, poszedłem. W aptece, sieciowej, połączonej z drogerią, była na szczęście ta sama pani co wczoraj – starsza, wyrozumiała i myśląca. Nie jakaś młoda siksa z cyklu „w aptece przecież zwrotów nie ma“. I pewnie mnie zapamiętała, bo kupiłem w promocji, razem z tym, a właściwie „nie tym“, żelem dwa opakowania bakterii jelitowych. Łykamy je w domu jak cukierki, bo to albo sraczkę ktoś miał, albo ma, albo mieć będzie, a one osłonowo przecież. Poza tym robiąc owe intymne zakupy, zawsze biorę coś dla niepoznaki, dla odwrócenia uwagi. I tak. Gdy kupuję żel intymny, to zaczynam od bakterii jelitowych, by po chwili, jakby od niechcenia poprosić o Durex Play. Gdy kupuję prezerwatywy, to wpierw proszę o Polopirynę (Polopiryna w domu zawsze się przyda), by po chwili dodać „Acha… i jeszcze paczkę prezerwatyw“, a gdy kupuję Posterisan (wiadomo po co) to zaczynam od Pyralginy. Tym sposobem, nasza domowa apteczka jest zawsze dobrze zaopatrzona, a żona nie ma wykrętów, „że ją głowa boli“. No to podchodzę i mówię.

– A wie pani, ja robiłem wczoraj, tutaj, u pani zakupy, pamięta mnie pani? – i już widzę, że mnie nie pamięta. Kurde. To jednak nie zwykła apteka, gdzie cię zapamiętają, doradzą, a sieciówka i to w dużym centrum handlowym. Babka stoi przy kasie od wczoraj, to jest, od dwudziestu czterech godzin, obsłużyła z trzy tysiące klientów to i może nie pamiętać. Ale kontynuuję. – Kupiłem u pani taki żelik intymny i wie pani co? Co za pech – i pochylając się nad ladą, ściszyłem głos, dodając. – Mój partner ma na niego uczulenie – powiedziałem tak specjalnie, bo babka gejowi nie może odmówić, bo to dyskryminacja i takie nienowoczesne, a na dodatek chciałem zobaczyć jej reakcję. Zrobiła wielkie, jak stare pięć złotych, oczy.

– Słucham pana?!! – kątem oka, zauważyłem za sobą już trzy osoby, w tym jednego, napakowanego faceta, w koszulce Pit Bull i wyglądał na takiego, co to na pewno gejów nie lubi. Więc skłamałem.

– Wie pani, my z żoną! – tutaj zaakcentowałem – używamy tego żelu także, w stosunku dla naszych dzieci! – tutaj jeszcze bardziej zaakcentowałem, bo dziecko zawsze wzbudza sympatię. – Jak trzeba użyć czopika, gdy są chore! – i tutaj najbardziej zaakcentowałem, bo choroba wzbudza litość. – A ten tutaj, z „formułą rozgrzewająco – chłodzącą“ może im nie przypaść do gustu – babka wzięła go do ręki, drugą przytrzymała okulary i na głos przeczytała.

– „Uwalniający dreszczyk emocji“, faktycznie, dla dzieci raczej nie.

– No widzi pani. Wiem, że w aptece raczej nie wymienia się towaru, ale przecież to artykuł raczej drogeryjny. Poza tym, jest jeszcze ta foliowa plombka na aplikatorze, więc chyba nie będzie problemu. Mam też paragon – pani „poszła w półki“, wracając po chwili.

– Zostały tylko rozgrzewające, chłodzące oraz ten, ale wie pan, poszukam w magazynie – i zostawiła mnie tak, samego, przy kasie z poczuciem winy blokowania kolejki. Na dodatek, na ladzie, wciąż stał mój nieodpowiedni lubrykant z napisem „Uwalniający dreszczyk emocji“, a ludziska za mną i z kasy obok, co rusz łypali wzrokiem, a to na mnie, a to na ten żelik, a to na ten żelik, a to na mnie. Wróciła, może po dwóch minutach i oświadczyła, że poszuka innego, innej firmy. – Poszukam tam, na dziale drogeryjnym (apteka posiadała samoobsługową drogerię), niech pan jeszcze chwilkę poczeka – na te słowa, kilka osób stojących za mną, wyczuwając sprawę i łypiąc na mnie wymownie „żelików się ku*wa zachciało“, wyemigrowało do sąsiedniej kolejki. Stałem ja. Na ladzie stał mój felerny, żelik intymny, a za mną stało wciąż kilka osób. Choć w aptece panował chłód, ja poczułem, to nieprzyjemne uczucie zawilgocenia pod pachami, a na czole kilka kropli potu. – Mam! Mam! – usłyszałem z boku. Prawie w podskokach biegła, moja starsza pani aptekarka, dzierżąc w wyciągniętej dłoni, niby znicz z ogniem olimpijskim, żel intymny. – Mam, ale innej firmy! Unimil! – wykrzyknęła radośnie. – Bezwonny, bezzapachowy,nawilżający, bez żadnej „rozgrzewająco – chłodzącej“ formuły, „uwalniającej dreszczyk emocji“, a na dodatek tańszy! – zrobiło mi się miękko w kolanach.

– Może być – ledwie wyszeptałem.

– Ale trzeba będzie zrobić zwrot. Niech pan poczeka, zadzwonię po kierowniczkę. Jak nic chcieli mnie tam dobić. Zadzwoniła, a ja poczułem na sobie, wrogość spojrzeń ludzi za mną i z sąsiedniej kolejki. Pojawiła się kierowniczka. Młoda, tęższa kobieta.

– O co chodzi? – zapytała.

– Trzeba zrobić zwrot towaru, pan kupił nie ten żel intymny. Chciał normalny, a wziął z półki „rozgrzewająco – chłodzący, uwalniający dreszczyk emocji“ – oczywiście musiała wypaplać wszystko, ze szczegółami.

– Dobra – odparła. – Trzeba wydrukować formularze zwrotu – kliknęła w klawiaturę i z drukarki wyszły dwa dokumenty. – Tutaj musi się pan podpisać – i zrobiła na kartce takie trzy „ptaszki“ – podpisałem się. Spojrzała. – Jak? Mirosław Piechocki? Eee… niewyraźnie, musi być czytelniej. Niech pan poprawi. Aha! I jeszcze dokładny adres – teraz już wszyscy w aptece wiedzieli, że Mirosławowi Piechockiemu nie pasuje żelik intymny z formułą „rozgrzewająco – chłodzącą, uwalniającą dreszczyk emocji“, a panie z apteki, to nawet wiedziały gdzie mieszkam.

– A jak będzie teraz z wydaniem reszty, bo Unimil kosztuje trzynaście dwadzieścia, a Durex Play siedemnaście czterdzieści dziewięć? – zapytała kierowniczki.

– Nie chcę żadnej reszty – szybko wtrąciłem – dajcie mi tylko ten żel i wychodzę.

– Tak nie możemy zrobić, ale reszty też nie możemy wydać. Dostanie pan od nas bon! Oczywiście do zrealizowania w naszej aptece lub drogerii – odpowiedziała kierowniczka.

– To ja dobiorę jeszcze coś. Niech mi pani dorzuci szybciutko jakieś bakterie. Dopłacę i idę sobie – starsza sięgnęła je z półki. Jednym zamaszystym ruchem, zgarnąłem z lady żel Unimil, bakterie oraz resztę i zebrałem się do wyjścia.

– Jeszcze paragonik – nie wiem dlaczego, ale z niewiadomych mi powodów, nie odwróciłem się na pięcie, a wciąż czekałem na paragon, który był mi do niczego nie potrzebny. Ludziska za mną już nerwowo przedreptywali, z nogi na nogę, a pani z aptecznej kasy obok, u której zrobiła się kilkunastoosobowa kolejka, popatrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym dorzucił jej dwadzieścia kilogramów do plecaka, w czasie pieszej wycieczki. Paragonu wciąż nie było.

– Ewa popatrz no! – zwróciła się starsza do tej, z sąsiedniej kasy. – Nie chce mi paragonu wydrukować… zawiesił się, czy co? – Ewa podeszła, a ja byłem teraz winien zablokowania dwóch kas. Czułem, że gdyby nie prawo, jakieś normy społeczne i ochrona, to doszło by do linczu na mojej osobie.

– Wie pan, mamy problem z tym paragonem, musi pan jeszcze chwilkę poczekać… – powiedziała Ewa.

Tak, to był ten moment. Zrobiłem w tył zwrot i nie patrząc za siebie, energicznym krokiem wyszedłem z apteki na hol. W połowie drogi do automatycznych schodów, usłyszałem za sobą donośny głos – Halo! Proszę pana! Pan, który kupił u nas żel intymny! Pan Mirosław Piechocki! – odwróciłem się i zauważyłem, że starsza biegnie w moją stronę, a całe centrum handlowe zamarło i patrzy się na mnie. – Udało się wydrukować, proszę… – oniemiały wziąłem paragon do ręki i wtedy coś we mnie pękło, w środku, ta wrodzona nieśmiałość. Wzniosłem go wysoko, nad głowę i wymachując jak sztandarem wykrzyczałem z całych sił.

– Ludzie! Ludzie!!! Idę ruchać!!!