Wielkie żarcie po polsku, czyli pierwsza komunia oraz dieta wysokokurczakowa

komunia 2

Przygotowania.

Komunia, a właściwie po komunijne przyjęcie. Oto co mnie czeka w najbliższą niedzielę. W zasadzie nie mam nic do tego rodzaju imprez, pod warunkiem, że jestem tam zwykłym, najzwyklejszym gościem. Takim, co to przyjdzie, posiedzi, nażre się do syta i wyjdzie. To, to rozumiem, ale w moim przypadku sytuacja jest bardziej skomplikowana, bo idę na komunię do swojego chrześniaka, a to niedobrze, bo trzeba kupić prezent, albo dać w kopertę, albo i jedno i drugie. Cholera! Jestem aktualnie „pod kreską” i w ogóle nie lubię rozdawać kasy, na lewo i prawo. Też mnie Pan Bóg pokarał z tymi chrześniakami. Na chrzciny „daj”, na komunię „daj”, na bierzmowanie „daj”, na osiemnastkę „daj” i na wesele „daj”. Do tego, co roku na urodziny „daj”, na imieniny „daj”, na zająca „daj”, na gwiazdkę i na Mikołaja „daj”!
Policzmy. Załóżmy, że trzymając się grafiku powyższych zobowiązań, będę dawał do osiemnastego roku życia, by ostatnie, niejako pożegnalne „daj”, odfajkować na weselu chrześniaka, gdzie skończy się moja wspaniała rola, ojca chrzestnego. A więc: osiemnaście lat to trzydzieści sześć prezentów (imieniny i urodziny) do tego chrzciny, komunia, bierzmowanie, osiemnastka i wesele. Dojdzie do tego tzw. „nie wiadomo co”, a więc jakaś matura i wychodzi, lekko czterdzieści jeden razy „daj”. A ja mam dwóch chrześniaków! Czyli wszystko razy dwa, czyli osiemdziesiąt dwa razy skubną mnie na kasę! O w mordę! Nie wiedziałem, że aż tyle tego jest. A niech to – może lepiej nie myśleć i zastanowić się jak zminimalizować straty? A mam pewien chytry plan. Polega on na przejedzeniu tych pięciu stów, które dam w kopercie na komunię. Plan wymyśliłem sobie wcześniej. Podczas długich, bezsennych nocy, kiedy to rzucając się w pościeli, myślałem o tych straconych pięciu stówach.
Ale jak obliczyć, za ile się zjadło? Zasada jest prosta. Ceny biorę rynkowe, jak za obiad, czy kawę „na mieście” i tyle ile zeżrę i wypiję, odejmę sobie od straty, czyli tych pięciu stów. Klucz do ostatecznego rozrachunku powziąłem następujący: danie obiadowe, to dwadzieścia złotych. Wiadomo, w barze mlecznym dostanie się taniej, ale kalkuluję realnie, bo będę nakładał sobie dużo. Kiedy wezmę dokładkę z kotleta, będę liczył obiad po trzydzieści złotych, a w zasadzie powziąłem zamiar zjadania np. trzech schabowych, bez ziemniaków, czy frytek, a jedynie z surówką. I wtedy będę liczył po czterdzieści złotych. „Pyry i chleb masz w domu – jedz same konkrety” – tę życiową radę, przekazał mi pewnie znajomy na jakimś weselu i tego będę się trzymał!
Kawę i herbatę będę liczył jak w knajpie, czyli po pięć złotych, podobnież kawałek placka, czy torta, a garmażerkę po dziesięć. Dla równego rachunku, bo po dziesięć złotych, policzę też kiełbasę, czyli „giętą z wody”, porcję sałatki warzywnej, czy bigosu.
Ceny są zapewne lekko zawyżone, ale raz, że łatwiej będzie mi to wszystko skonsumować, a dwa, prościej obliczyć.
Wezmę ze sobą też długopis i małą karteczkę papieru, na której dyskretnie, pod stołem będę w uproszczony sposób zapisywał, co i za ile zjadłem. Dla przykładu: 1+ to będzie obiad, czyli zjedzone dwadzieścia złotych, 1++ to obiad z dokładką np. kotleta, czyli zjedzone trzydzieści złotych, a 1+++ to danie obiadowe składające się z trzech schabowych i surówki, czyli, że przejadłem czterdzieści złotych! 2 – to wszystko po dziesięć złotych, czyli „gięta z wody”, garmażerka, porcja bigosu i sałatki, a 3 – to kawa, herbata i „słodkie”.
Od soboty nic nie jadłem, zakładam więc, że lekko wciągnę ze trzy dania obiadowe o symbolu 1+++, czyli potrójna porcja mięsna, a to już na wstępie, da mi sto dwadzieścia złotych, czyli będę miał do przejedzenia już tylko trzysta osiemdziesiąt złotych. Do tego dojdą ze trzy trójeczki (kawka, herbatka, kawka) i ze trzy kawałki ciasta i będę już sto pięćdziesiąt złotych do przodu. Hm… to znaczy będę wciąż trzysta pięćdziesiąt złotych do tyłu, ale trzysta pięćdziesiąt, to nie pięćset! Po każdym posiłku będę też zażywał po jednej tabletce Raphacholinu, Sylimarolu i Espumisanu – Raphacholin i Sylimarol osłonowo na wątrobę oraz wspomagająco na trawienie, a Espumisan, aby lepiej odprowadzać gazy.

Msza.

Jest niedzielny poranek. Budzę się i pierwsze uczucie, jakie dociera, wprost z mojego pustego, puściuteńkiego żołądka, to głód. Niewyobrażalny głód. Wszak ostatni posiłek, jaki zjadłem, to była piątkowa kolacja, a właściwie obiad, bo na kolację wypiłem trzy piwa. W sobotę cały dzień, jak już wspomniałem, pościłem i umartwiałem się, kiedy wkładałem pięć, stuzłotowych banknotów do koperty i wypisywałem życzenia, które ściągnąłem z netu. Wypiję tylko szklaneczkę wody, ogolę się, wykąpię i pojadę do kościoła. Jakoś wytrzymam. Muszę wytrzymać!
Po kwadransie jeżdżenia, wokół przyległych do kościoła ulic, udało mi się w końcu zaparkować. Skąd tyle ludzi dzisiaj? Wściekli się, czy co? Ano tak: osiemdziesiąt dzieciaków, to osiemdziesiąt mam, osiemdziesięciu tatusiów, osiemdziesiąt mam chrzestnych i osiemdziesięciu tatusiów chrzestnych. Makabra. Do tego dojdzie pewno jakieś rodzeństwo, no i oczywiście ciotki i wujkowie, co to przyjechali z drugiego krańca Polski na ten jeden dzień, swoimi samochodami segmentu „A” i „B”, prosto z salonu, ale za to z szybami na korbki i darmowymi dywanikami zamiast klimy. Być sobie mogą – jak chce im się stać przez półtorej godziny, pod filarem? Mnie nie przeszkadzają, bo ja mam miejsce zarezerwowane! Proboszcz obiecał – Dla rodziców oraz rodziców chrzestnych, będą miejsca zarezerwowane tuż za dziećmi – tak powiedział. No i oczywiście dochodzą zwykli ludzie. Tacy, co to chodzą do kościoła na jedenastą trzydzieści już od trzydziestu lat, to i przyszli dzisiaj. Nieistotne, że jest I Komunia Święta, że ludziska zjechali się z całego miasta, ba z całego kraju, i że przyszli nawet ci, którzy ostatni raz w kościele byli na swojej I Komunii Świętej. Oni musieli przyjść na jedenastą trzydzieści, bo tak! A jeszcze, jacy niezadowoleni, a że to ścisk, a że to nie ma gdzie usiąść, a że to nie ma gdzie zaparkować. Zobaczycie, jak wybuchnie kiedyś III wojna światowa i zabłąkana atomówka zmiecie z powierzchni ziemi moje miasto, że tylko metrowe kikuty zostaną po wysokich kamienicach, i ujrzycie wśród ruin korowód ludzi, którzy otrzepując się z pyłu radioaktywnego, przedzierają się mozolnie, poprzez zgliszcza wciąż do przodu, to będą oni! Pójdą jak co niedziela do kościoła, na mszę o jedenastej trzydzieści! Opuścili swoje bunkry, by zasiąść w ławach i oddać się modlitwie.
Wchodzę do kościoła, bo odszukać i pobłogosławić chrześniaka już nie zdążyłem. Ciżba jak na targu. Przepycham się dynamicznie, główną nawą, w kierunku ołtarza. Od tych wszystkich tanich perfum, pomieszanych z zapachem starej szafy i kulek na mole, aż szczypie w oczy i kręci się w głowie. Tutaj rzondzi molina – chciałoby się napisać przed wejściem. O! Widzę nasze VIP – owskie ławy. Niestety. Choć jestem z kwadrans przed czasem, wszystkie są już tak upchane, że szpileczki byś nie wcisnął. Normalnie mieszczą się cztery osoby, a jak szczuplejsze to i pięć, a tutaj po sześciu luda, że skrajni, ledwo co na półdupkach siedzą. Niektóre półdupki, co poniektórych cioć, robią kolosalne wrażenie.
Postanowiłem postać pod filarem. Nie czuję się zbyt komfortowo, bo ścisk taki, że ktoś chucha mi na kark, a i ja chucham komuś na kark. Stoję. Stoję. Stoję. W końcu dzwonki obwieszczają rozpoczęcie mszy. Wszyscy wstają. Ja nie muszę, bo przecież już stoję, to tylko prężę się lekko. Organista zapodaje melodię, ciżba nieudolnie naśladuje, a mi z głodu kiszki grają marsza. Wchodzą księża, proboszcz i ministranci. Rozpoczyna się. Nie będę wam tutaj opisywał całego obrządku, a powiem tylko, że jak proboszcz na kazaniu, opowiedział historię o szkodliwości palenia papierosów, o czarnych płucach palacza, wydobytych w prosektorium z jego rozciętej klatki piersiowej, to zasłabłem i dwóch facetów, wyprowadziło mnie na zewnątrz. Resztę mszy przesiedziałem na murku z głową nisko spuszczoną między nogi, a jak ludzie zaczęli wychodzić z kościoła, jakimś cudem odzyskałem siły, odnalazłem chrześniaka i pojechaliśmy na imprezę.

Impreza, czyli wielkie żarcie oraz dieta wysokokurczakowa.

Wchodzimy na salę. Wiadomo. Przecież nikt nie robi teraz komunii w domu. Gotować, podawać do stołu, zmywać naczynia. A fe! Komu by się chciało. Imprezę robimy w knajpie, a wspólny mianownik jest taki, że i tak wychodzimy na zero, bo teraz prezenty na komunię dostajemy jak na wesele.
Siadam do stołu. Po chwili przynoszą potrawkę z kurczaka. Nie powiem, po dwudniowym poście i głodowym omdleniu przy filarze, musiałem trzymać cugle na wodzy, żeby nie uciec z całym platerem na zewnątrz. Najpierw nałożyłem sobie ryż i marchewkę z groszkiem, by na koniec dorzucić pałkę. Później dorzuciłem jeszcze jedną pałkę, a jeszcze później, jeszcze jedną. No! Pierwsze danie obiadowe z potrójną, mięsną dokładką zaliczone.
Rozmowy, jak to przy stole, toczą się wokół dwóch zasadniczych tematów – kto umarł i kto się urodził? Wychodzi na to, że bilans wyszedł na minus dla nowo narodzonych. Zaczynam się powoli martwić o ujemny przyrost naturalny, bo kiedy wszyscy już wyproszą, przy pomocy cegłówek, wcześniejsze emerytury, a ja będę musiał pracować do dziewięćdziesiątki, to tylko w dzieciach pozostanie cała nadzieja. One będą wtedy pracowały do ponad stu lat, mając na utrzymaniu po kilku emerytów, z których niektórzy będą młodsi od nich samych! Medycyna zacznie dopiero czynić cuda „koksując” rozmaitymi prochami wiekowych dziadków i babcinki, aby jeszcze ze trzydzieści lat po siedemdziesiątce powykładali chemię w Biedronce, czy pojeździli sobie trochę widlakami po magazynie, miast udać się do wód i sanatoriów.
Teraz czas na schaboszczaki. Nakładam jednego z samą surówką. Na frytki, czy ziemniaki szkoda miejsca w żołądku. Wyglądają na duże, ale jak to w knajpie, wielkość jest odwrotnie proporcjonalna do grubości. Bez trudu zjadam trzy, dbając jednak o to, by dokładki robić dyskretnie i nie afiszować się zbytnio. Mało tego! Kiedy nakładam właśnie tego trzeciego, zupełnie przypadkowo nabiera mi się czwarty, co zauważam dopiero na talerzu – widocznie zbyt mocno rozglądałem się na boki. Na szczęście miałem rozłożoną serwetkę na kolanach, strąciłem go więc lekko, zawinąłem i włożyłem do pustego etui od aparatu fotograficznego, który wziąłem z domu nie wiadomo po co. Staram się też nie pić za dużo – gazowana woda, czy Coca – Cola wzdymają, a tego mi nie potrzeba.
Kolej na zawijane zrazy. Są średniej wielkości, więc jednego wciągam niejako z marszu, prosto z widelca, wkładając całego do ust, jeszcze przed nałożeniem na talerz. Klinuje mi się, co prawda troszeczkę, ale umiejętnie obracam go językiem w poprzek, by pogryźć jednocześnie prawą i lewą stroną. Wcześniej oczywiście upewniam się, że nikt mnie nie obserwuje. Dwa następne biorę już oficjalnie, mówiąc do sąsiadów, że wołowe zrazy to moje ulubione danie, co zresztą jest prawdą. Żeby głupio nie wyglądało, dokładam jednego ziemniaka i mały kleksik podsmażanych, czerwonych buraczków. Wszystko razem konsumuję nad wyraz sprawnie, ale pomimo że podołałbym i czwartemu obiadowi, z potrójną mięsną dokładką, robię małą pauzę. Trzeba markować siły na zamiary, bo przejeść się na samym wstępie, każdy głupi potrafi. Oprócz tego zauważam, że w zasięgu ramion, zrobiłem małe spustoszenie na stole – inne platery obfitują jeszcze w schabowe, czy zrazy, w moim pobliżu została już tylko sama sałata, ziemniaki i frytki.
Na małej karteczce, którą wyciągam z wewnętrznej kieszeni marynarki, zapisuję trzy jedynki, z trzema plusikami. Plan wykonany w stu procentach. Ba! Nawet więcej o jednego schaboszczaka, którego niechcący podwędziłem i zjem jutro na obiad. Udaję się do toalety, trzeba troszkę rozprostować kości i się przewietrzyć. Na zewnątrz, w małym ogródku spotykam palaczy. Od czasu wprowadzenia zakazu, czy to na komunii, na stypie, czy na weselu, można spotkać tę elitarną grupę ludzi, którzy z łezką w oku i rozrzewnieniem, wspominają czasy popielniczek na stołach, petów w sałatce i obrusów przyprószonych popiołem od papierosów. Teraz, niby trędowaci są izolowani, wypraszani na zewnątrz, nawet o północy, po oczepinach w trzydziestostopniowe mrozy, i ganieni po powrocie: „Ale śmierdzicie ćmikami! Okropieństwo! Najlepiej idźcie tam i już nie wracajcie!”. Tak panowie. Teraz kobiety zrobiły się wymagające – kiedyś wystarczyło, by facet nie śmierdział… teraz musi pachnieć.
Wracam do sali. Podano kawę, herbatę i ciasto. Bardzo dobrze, bo nawet przyszła mi ochota na coś słodkiego. Włożyłem sobie na talerzyk, dwa kawałki sernika, bo sernik to najlepsze co może cię (oprócz oczywiście zrazów) przy stole spotkać. Tortów nie lubię i nie jadam. Są z reguły przesłodzone. Cukiernik wychodzi z mylnego założenia, że jak sypnie pół kilograma cukru więcej, to będzie lepiej, bardziej „na bogato”. Hm… co by nie mówić, to przy obecnych jego cenach, faktycznie było „na bogato”, bo tort (co okazało się niebawem) słodki był niemiłosiernie. Nie przewidziałem jednak, że ojciec chrzestny, powinien choć jeden kawałek komunijnego tortu spróbować. Zresztą widniała na nim podobizna mojego chrześniaka uwieczniona w marcepanie, więc wypadało tym bardziej. Nałożono mi „słuszny” klin o dziesięciocentymetrowym boku. Zmęczyłem go w końcu, ale od tej słodyczy zemdliło mnie. Zapiłem to wszystko trzema, gorzkimi, czarnymi kawami i kiedy mi się kwaśno czknęło, już wiedziałem, że kombinacja mięso – węglowodany nie jest najlepsza. Zażyłem po tabletce moich medykamentów, popijając wodą mineralną, niegazowaną, a na karteczce zapisałem sześć trójeczek – trzy kawy i trzy kawałki ciasta, czyli w sumie trzydzieści złotych.
Udaliśmy się na powrót do kościoła. Nie powiem, trochę mnie to zaskoczyło, ale teraz tak jest – idzie się przed południem, by po obiedzie iść jeszcze raz. Ogólnie jednak dobrze mi ta przechadzka zrobiła, żołądek odsapnął, a i gdzie usiąść było. Ławy były bardzo wygodne, że nawet w czasie przemowy proboszcza, udało mi się „przymknąć oko”. Kiedy wróciliśmy na salę, na stoły podano garmażerkę. Wypoczęty i pełen nowych sił zabrałem się za konsumpcję. Zacząłem od szparagów zawijanych w szynkę, zjadając trzy sztuki, później zjadłem dwa schabiki ze śliwką i jedną porcję sałatki warzywnej. Chleba nie jadłem, a zamiast tego zażyłem Raphacholin, Espumisan i Sylimarol, popijając wszystko trzema gorzkimi herbatami, na lepsze trawienie. Na karteczce zapisałem sześć dwójeczek i trzy trójeczki i udałem się za potrzebą do toalety.
W toalecie okazało się, że jednak dopadło mnie wzdęcie. Wiedziałem – jadłem zbyt łapczywie i nałykałem się powietrza. Zupełnie niepotrzebnie. Cholera! Troszkę popierdziałem na muszli klozetowej, ale to nie to samo co w samochodzie, gdzie można to robić bez jakiegokolwiek skrępowania. Oczywiście jadąc samemu! Muszla klozetowa działa jak pudło rezonansowe w instrumencie muzycznym i mały, niewinny bączek brzmi jak tutti orkiestry symfonicznej, a gdzie tutaj myśleć o siarczystym bąku? Zastosowałem wobec tego, mój stary sposób: uklęknąłem, wypinając pupę wysoko w górę, głowę zaś zniżyłem aż do samych płytek. Zacząłem cichuteńko upuszczać spore ilości gazów. Przyniosło to ulgę i przy okazji zauważyłem, jak kiepsko tzw. fachowcy położyli fugi na podłodze.
Powróciłem na salę. Właśnie podano ciasto i kawę. Tort się już na całe szczęście skończył (odetchnąłem z ulgą), więc poprzestałem na dwóch kawałkach sernika, oraz po kawałku murzynka i makowca. Wypiłem do tego trzy kawy, a na koniec, do popicia moich tabletek, poprosiłem o gorzką herbatkę. Obsługa zaczęła jakoś dziwnie na mnie patrzeć, więc żeby nie rzucać się w oczy, zapisałem na karteczce osiem, razy trzy i wyszedłem na zewnątrz – do palaczy. Siedzieli jak zwykle, ale zauważyłem, że musieli mieć „coś” mocniejszego pod stolikiem – wiadomo elita. Ci zawsze wiedzą jak się znaleźć. Poczęstowali mnie fajką i choć rzuciłem palenie, przypaliłem jednego, bo przy fajce rozmowa bardziej się klei i w ogóle. Okazało się, że alternatywna impreza jest właśnie na u nich – na dworze. Na sali zostały same babcie, ciotki i pantoflarze, a tutaj pielęgnuje się starą dobrą tradycję przypieczętowywania procentami, każdej ważnej, rodzinnej uroczystości. Dodatkowo rozmowy toczyły się wokół trzech, zasadniczych i tak bliskich memu sercu tematów: wyższości diesla nad instalacją gazową, na jakich akwenach akuratnie biorą ryby i kto się ostatnio i jaką ilością „nawalił”. Panowie mieli ze sobą turystyczną lodóweczkę w maskujących, zielono – burych barwach, którą to umiejętnie ukryli w krzaczku bukszpanu i jak wyszło w rozmowie, każdy przyniósł ze sobą literka, w dwóch półlitrowych flaszkach, z czego dla niepoznaki, tylko jedna była zawsze na stole. Kiedy przychodziła „pani” któregoś z nich, tłumaczyli się, że „a to na sali za gorąco”, „a to, że zapalić nie wolno”, i że „pół litra na sześciu to w zasadzie dla kurażu”. Koniec, końców przysiadłem się i za ogólną namową, zacząłem spożywać. Walnąłem ze dwie sety i jak przystało na ojca chrzestnego, udałem się na salę.
Kelnerki zaczęły wnosić wędliny na ciepło, z wody oraz bigos. Bardzo lubię bigos, więc nałożyłem sobie, tak na oko, ze trzy porcje, zjadając do tego dwie śląskie i dwie białe z chrzanem. Były niezłe, a przede wszystkim wieprzowe – jak widzę kiełbasy, szynkę, czy kotlety z kurczaka, to przypomina mi się moja poprzednia komunia. Komunia z dietą wysokokurczakową.

Dieta wysokokurczakowa.

Byłem tam wtedy tylko w charakterze najzwyklejszego gościa. Pani domu pracowała w ubojni drobiu, przez cały tydzień filetując kurczaki, więc na stole oprócz tradycyjnego bigosu były też i inne delicje, bo pani domu miała fantazję, a i pomysł: pieczone papryczki z nadzieniem z kurczaka, gyros z kurczaka, zimne nóżki z kurczaka, zrazy zawijane w piersi od kurczaka, mielone z kurczaka (zapewne zostało trochę farszu po papryczkach) leczo z mięsem od kurczaka, oraz zwykłego, najzwyklejszego, nieprzetworzonego, ot tak po prostu i bezczelnie, kurczaka pieczonego, a la kurczak z grilla. O parówkach drobiowych, sporządzonych zapewne z mięsa od kurczaka oddzielonego mechanicznie, wspominać w ogóle nie będę, a powiem tylko, że miały kolor marchewek.
Miała trzech dorastających synów i mimo woli zacząłem ich ukradkiem obserwować, czy jakiemuś nie rosną już przypadkiem piersi? Jeśli nawet nie, to tylko kwestia czasu – dieta wysokokurczakowa zbierze swoje żniwo i chłopcy za kilka lat zalogują się na forum biuściastych. Ja poprzestałem na rozpuszczalnym napoju a la kawa i cieście a la sernik ale kiedy natrafiłem na rodzynkę, w mojej głowie nagle rozkwitła wspaniała myśl, że oto jest kurczak!

Impreza – część dalsza, czyli tracę siły.

Kiedy skończyłem i wstałem od stołu, by udać się do toalety, odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że ktoś włożył mi do brzucha kamień do kiszenia kapusty. Od razu też przypomniała mi się ta okropna historia o „Wilku i siedmiu kózkach” (którą zresztą z niewiadomych przyczyn, opowiadam mojej córce) jak to biednemu, śpiącemu wilkowi, po pożarciu sześciu kózek, jedno wespół z mamą, rozpruło podstępnie brzuch, wyciągnęło sześć przezeń pożartych, zastępując je polnymi kamieniami. Czułem się podobnie. Wielkie ilości białka, przy pomocy kilograma cukru, zlepiły się w moim żołądku, tworząc betonową papkę. Na dodatek do mojej karteczki, gdzie zapisywałem ilość skonsumowanego prowiantu, wkradł się bałagan – ostatni zapis, jakiego dokonałem, to było siedem trójeczek, ale poprzednie nieroztropnie oznaczałem jako 2×3 i już nie pamiętałem, czy zjadłem dwie trójeczki, czy trzy dwójeczki. Wiedziałem, że było tego sporo, ale czy „przejadłem” pięćset złotych, tego nie wiedziałem. Olałem to. Postanowiłem założyć, że jednak „wyszedłem na swoje”. Dodatkowo budowała mnie myśl, że teraz, prawdopodobnie, nie będę musiał nic jeść przez tydzień dni, trawiąc to wszystko, jak anakonda po pożarciu całego wołu. Postanowiłem też, za namową palaczy, spożyć troszkę, co zwiększyłoby mój bilans „in plus”. Przysiadłem się na powrót. Walnęliśmy po lufie, kończąc którąś tam flaszkę i na stół powędrował spirytus gorzelniany w cenie piętnastu złotych za litr, rozrobiony pół, na pół. Miał swój odorek, ale i procenty, czym zresztą właściciel poszczycił się, podpalając go w kieliszku. Pomyślałem, że tak mocny trunek pomoże mi strawić to, co mam w brzuchu, wszak od zawsze ludzie ratowali się alkoholem na niestrawność, jednak dla mnie wypadki potoczyły się już bardzo szybko. Upał na zewnątrz, fajki, których przecież nie paliłem od dłuższego czasu i owa berbela niewiadomego pochodzenia, spowodowały reakcję łańcuchową w moim organizmie. Zrazu coś we mnie zabulgotało, pot wystąpił na czoło, a czknięcie przypomniało wszystkie zjedzone jedyneczki, dwójeczki i trójeczki. Siarczyste beknięcie musiałem zdławić w samy zarodku, przytykając rękę do ust, bo skończyłoby się ani chybi pawiem. Kiedy wstałem na nogi, poczułem, że są jak z waty, a w głowie zawirował cały świat. Aha… samoloty – pomyślałem – trzeba udać się do toalety… zimna woda ducha doda! – no i udałem się.

 

Najpierw przeleciałem przez klomb bukszpanu, ten sam gdzie ukryta była lodóweczka z trunkami – na szczęście lądowanie było dość miękkie, a współbiesiadnicy pomogli mi wstać, a później, pomagając sobie bocznymi ścianami, doszedłem do kibelka. Okazało się, że w sam czas, bo wystrzeliłem jak z armaty – traf chciał, że do zlewozmywaka. Od razu uruchomiła mi się też automatyka – lewa ręka odkręciła kran, a palec wskazujący prawej ręki powędrował do kratki spustowej i wykonując kółeczka zgodne z ruchem wskazówek zegara, rozcierał co większe kawałki.
Kiedy wyszedłem z toalety, czułem się wyśmienicie. Byłem trzeźwy – z pustym żołądkiem, ale trzeźwy! Impreza dobiegała ku końcowi. Zaproponowano mi placki, sałatkę warzywną i jakieś mięsiwo na wynos – odmówiłem i pozostawiając samochód pod knajpą, udałem się spacerkiem do domu, marząc o gorącej herbacie z cytryną i bułce z gzikiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *