W salonie samochodowym

Bo to jest tak:

Wchodzisz do salonu. Widać, żeś porządny klient. Podchodzi sprzedawca:

Sprzedawca: Dzień dobry, w czym mogę pomóc?

Klient: A… dzień dobry, mam jakieś sto, dwieście tysięcy do wydania na samochód i tak sobie chodzę po salonach i sprawdzam…

S: A… sto, dwieście tysięcy hm… o witaj Panie, może kawusię, herbatkę, drinka, lodzika…

K: Słucham…???

S: No kawusię… herbatkę… drinka… albo zrobię Panu laskę, jak kupi Pan ode mnie samochód…

K: No wie Pan!!! Ja chciałem się tylko rozejrzeć!!!

S: Ale ja naprawdę dobrze robię lodzika… nawet może mnie Pan tam posunąć na zapleczu – mam taki żelik intymny, żeby sobie Pan nie obtarł…

K: Ja tylko chciałem się rozejrzeć po salonie!!! A co mi Pan tutaj pokazuje???

S: A… to… to zdjęcie mojej żony… chce ją Pan… na godzinkę, na całą noc, na weekend???

K: Panie!!! Co Pan???

S: Dobrze się rżnie, robi laskę z połykiem, wali się w dupalka, a nawet lubi złoty deszczyk… Weź Pan kup ode mnie samochód!!!

K: Hm… nawet ładna ta Pana żona, a naprawdę dobrze się wali???

S: Erste klasse, mówię Panu, ostatni klient co kupił ode mnie samochód, to chciał się z nią nawet chajtnąć – tak mu Panie niemca w hełm wzięła!!!

K: A co bym musiał kupić od pana?

S: No jak kupi Pan jakiegoś furasia z klasy wyższej, to ma ją Pan na cały weekend – w piątek po pracy ją Panu przywiozę, a w poniedziałek z rana jak pojadę do roboty, to ją od Pana wezmę,

K: A jak coś z klasy średniej ?

S: No to zależy – jak coś dobrze wypasionego to na dzionek, jak golasa to na godzinkę.

K: A jak kupię coś taniego, jakaś podstawowa wersja, klasa B, wie Pan, nie dla mnie – dla syna na osiemnastkę,

S: No to chodź Pan tam, do tego Van-a… wyliżę panu rowa i gratisową kawusię jeszcze zamówię.

K: Kurde… ale jednak ładna ta Pana żona… A wie Pan, kupię od Pana coś wypasionego z górnej póły i dla syna na osiemnachę też kupię, z klasy B… ale czy poszła by ta Pana żona, tak na trzy, cztery baty… Wie Pan kumple na mecz przyłażą, to byśmy ją sobie ruchnęli po pijoku we czterech???

S: O Panie! Jest twoja!!! Jutro przed dwudziestą ją przywiozę, wymytą i wygoloną… A teraz idziemy zrobić przedpłatę i podpisać stosowne papiery.

Mija kilka tygodni od kupna. Coś niedobrego dzieje się z samochodami. Klient pojawia się w wyżej opisanym salonie.
K: Dzień dobry Panu, pamięta mnie Pan???

S: A… to Pan… O co chodzi?

K: Bo wie Pan, ten z wyższej póły, co od Pana kupiłem, to jakiś feralny jest. Połowa rzeczy w nim nie działa, silnik bierze olej na potęgę i jeszcze rdza mi po dwóch tygodniach wyszła.


S: Hm… No nie wiem sam…

K: A ten, co dla syna kupiłem, to mi znajomy blacharz powiedział, że jest z dwóch innych zespawany…

S: Aaa spier*alaj Pan! Ku*wa! Samochodu mu się zachciało! No co Pan się tak patrzysz?!! Wypierd*laj Pan, bo ochronę wezwę i Cię ku*wa skują i wyprowadzą stąd, ćwoku jeb*ny! Tej Zbychu, spuść no psy! Jakiś zbokol się dopierd*la do mnie!

Idź w ch*j zboczku jeb*ny!

Koniec.

Z ostatniej chwili: Johann Zimmler

Austrią wstrząsnęła kolejna tragiczna wiadomość. 89 letni Johann Zimmler z małego podalpejskiego miasteczka więził w swoim domu przez ponad 30 lat 56 osób. Wnuczkę z czwórką dzieci na poddaszu, drugą wnuczkę z piątką dzieci na piętrze, jedną z córek z trojgiem dzieci w piwnicy, zaginioną w 1977 roku w niewyjaśnionych okolicznościach reprezentację Austrii kobiet w siatkówkę wraz z zawodniczkami rezerwowymi, trenerami i masażystami w budynku gospodarczym oraz szwagra z żoną i dwójką dzieci w psiej budzie w ogrodzie. Żona, sąsiedzi oraz pies o niczym nie wiedzieli. Badania DNA ustalą ostatecznie ojcostwo, jednak jest prawie pewne, że ojcem dziewięciorga prawnuków oraz trojga wnucząt jest Zimmler. Zimmler wpadł przypadkowo, kiedy ciężarówka z codzienną dostawą prowiantu uszkodziła znak drogowy przy wjeździe na posesję. Przybyła na miejsce policja usłyszała gromkie głosy więzionych, domagających się porannej kawy i ciepłych rogalików.

Czytaj dalej

Berbela

berbela ekspr. [wódka]: Gdyby nie twardy charakter żony, Wojtek najchętniej zamieniłby zarobione pieniądze na berbelę. Przedtym my sobie po ździebku berbeli draśli. Męska część famuły berbele pociąga, wszyscy sie wygodnie porozpinali. Ja wiem, że za berbelą to byś stojał i trzy dni.

Każda berbela je dobra bo mnie z filcy wymiata…

Bohaterowie

Czarny Józek Plecownik.

Chodzi od lat nieoświetlonymi poboczami dróg. Wielokrotnie potrącany przez różne pojazdy zarabia tak na chleb, dostając odszkodowania z PZU, bądź dogadując się na miejscu z winowajcą jeśli jest jeszcze przytomny.

Józek Plecownik miał połamane prawie wszystkie kości, włącznie z miednicą i kością ogonową, a na podstawie czaszki kończąc. Ale zawsze dochodzi do siebie.

Z niegroźnymi złamaniami typu: ręka, obojczyk czy noga Czarny Józek wraca spokojnie do domu. Oczywiście po uiszczeniu opłaty przez z reguły przerażonego winowajcę.

Kiedyś na to same otwarte złamanie podudzia Józek ocyganił siedmiu kierowców: czterech pierwszego dnia – po czym wrócił spokojnie na noc do domu, zdążył się jeszcze nachlać ze szwagrem, pobić konkubinę i pobić i zerżnąć szwagra… i trzech drugiego.

A było by ich więcej tylko Czarny Józek Plecownik siódmego potrącenia w ciągu dwóch dni już nie wytrzymał i zemdlał na poboczu pod jabłonką.

Józek to twardziel jakich mało, w tutejszych lasach ludzie powiadają „nie daj Boże spotkać w lesie wilkołaka, a co gorsza Czarnego Józka Plecownika…”

Chłop jurny jest i do bitki skory… jak nie pobije to zerżnie co popadnie bez względu na płeć i rasę, a czasami i jedno, i drugie w kolejności dowolnej…

Ale jeśli chodzi o potrącenia to większego speca nad Józka nie ma.

Odziany jest zawsze na czarno i matowo. Po zmroku zlewa się z otoczeniem niczym kameleon. Kierowcy nie są go po prostu w stanie dostrzec jak idzie poboczem drogi. Stąd statystykę potrąceń ma dużą.

Przyuczał już powoli do zawodu swojego najstarszego syna… Czarnego Józka Plecownika Juniora”.

Junior aktualnie liże rany na przypiecku, po tym jak go ojciec ( w ramach szkolenia) zbyt mocno wepchnął pod nadjeżdżający PKS. Chłopak zamiast odbić się od karoserii i normalnie polecieć w krzaki dostał się pod autobus i go troszkę za mocno połamało… ale za to kasę niezłą od kierowcy wydębili.

Baby jeszcze larum w Pekaesie podniosły, że na pewno kierowca „wczorajszy”… i kasa za bilety się sypnęła. Ale za to młody jakoś nie chce z przypiecka złazić.

Czarny Józek będzie pewnikiem musiał drugiego przyuczać. Drugi się na całe szczęście w Józka wrodził, bo Junior to w mamę się wdał i jakiś bojaźliwy jest.

Już sam fakt, że Józek musiał go sam na siłę wepchnąć pod Pekaes… bał się maminsynek jeden.

Drugi to insza inszość…już się pali do roboty, żeby z ojcem na dukt iść i się śwignąć pod auto… zuch chłopak, nie ma co… będzie miał Czarny Józek Plecownik godnego następcę na stare lata…

 

 

Ojciec Czarnego Józka

Nie jedzcie nerkowców!!!

Ja wczoraj zjadłem… i się porzygałem. Bo przecież nie zaszkodziło mi wypicie wcześniej piwa, wódki, piwa, Żołądkowej Gorzkiej i piwa. To te nerkowce. Wiem, bo je wyrzygałem. Hm, a może zielona herbata? Jadłem nerkowce popijając zieloną herbatą. No tak, to pewnie jakaś mieszanina wybuchowa i poszło, znaczy wyszło. Na szczęście prawie trafiłem do kubełka, który żona mi uszykowała po wcześniejszej eksmisji do osobnego pokoju.

Teraz jest w pracy. Ale muszę po nią jechać około piętnastej. Będzie ciężko, ale wezmę jako wsparcie, a właściwie tarczę, Córkę. Kiedyś widziałem to w jakimś filmie przyrodniczym. Kiedy dochodzi do walki między pawianami, to ten pokonany, żeby nie narazić się na dalsze razy, bierze szybko w ręce pawianie dziecię. Jest wtedy nietykalny, bo… pawianie dziecię to dla pawianów świętość. Dlatego zabiorę Córkę. Może żona nie zaatakuje? Po co ja jadłem te nerkowce?

Kiedyś byłem na weselu i zaszkodziła mi jakaś sałatka, bo przecież nie wódka… Łaziłem później przez pół wesela po dworze, po jakiś krzaczorach. Próbowałem się jej pozbyć gilając się paluchem po tym małym zynzelku w gardle – wiecie o co chodzi. Było ciężko, bo co spuściłem łeb na dół to świat wirował mi jak na karuzeli – jak to na weselu po oczepinach. Bo wiecie, na weselu to byle do oczepin wytrzymać. A tempo potrafi być szybkie. Tak to na parkiecie, jak i przy stole. Nie daj Boże usiąść z jakimiś zawodowcami. Wezmą Cię w obroty i już po tobie. Do oczepin nie wytrzymasz, nie da rady, a czasami to nawet do kawy i ciasta. Znajdą cię później nad ranem pod stołem, albo śpiącego z głową w galarcie. Bo wiecie, na weselu spotyka się świat czerwono winnych intelektualistów z wódczanym ludem pracującym miast i wsi. To są właśnie ci zawodowcy, zaprawieni w bojach, o przepalonych wysokoprocentowymi trunkami rurach. Nie dasz im rady, choćbyś się posrał. Dla nich seta to tak jak łyk czerwonego wytrawnego dla Ciebie. A na spalonej pozycji jesteś już na przedbiegach, na samym początku wesela, a nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że po ubraniu garnituru w domu.

Bo ty pracujesz w chłodnych, klimatyzowanych pomieszczeniach. Oni na dachach i rusztowaniach przy falującym powietrzu, kiedy nawet muchy padają z gorąca. Ubierasz się w te letnie sobotnie i parne popołudnie w garnitur… albo nawet nie – wystarczy, że włożysz skarpetki i już Ci jest gorąco. A gdzie tu jeszcze spodnie, koszula, marynara i lakierki, o krawacie nie wspomnę. Ale w domu jest jeszcze znośnie. Najgorsze przyjdzie jak wyjdziesz na zewnątrz. Wychodzisz. Na ulicach pusto. Kto żyw siedzi se nad jakimś jeziórkiem w krótkich nachach i sączy zimne browary. Starsi siedzą w chałupach, żeby im „omegi” nie wysiadły z gorąca. Ty w pełnym rynsztunku, w garniturze, z kwiatami, telegramem i żoną pod pachą. Już czujesz, że Ci czoło zrosiło i plecy zwilgotniały. Podjeżdża taryfa. Wsiadasz i od razu przypominasz sobie jak to było, jak miałeś auto bez klimy. Wysiadasz pod kościołem z lekka wymięty, a kwiaty od wyjazdu z domu zdążyły podwiędnąć. Za to w kościele jest przyjemnie. Stare mury trzymają chłód i chociaż praktykujesz nieregularnie, a właściwie regularnie nie praktykujesz przyznać musisz, że kościół jest wcale przyjemnym miejscem. Masz na myśli oczywiście temperaturę, bo te wszystkie dzwonki, śpiewy i zawodzenia działają Ci na nerwy. A zdenerwowany jesteś bo idziesz na wesele. Bo nie wypada nie iść. A nie chce Ci się jak cholera. Na dodatek do rodziny żony, a dokładniej do wiejskiego odłamu rodziny żony. Zawodowcy. Msza się kończy. Trzeba niestety wyjść na zewnątrz. Z przyjemnego chłodu do pieca. Ustawiasz się w kolejce do życzeń z przywiędłymi już z gorąca kwiatami. Słońce „przyjemnie” praży w ramiona. Przypomina Ci się scena z filmu „Czterej Pancerni i pies” kiedy to Gustlikowi jakiś Niemiec przestrzelił termos z gorącą grochówką na plecach. Czujesz się podobnie, bo plecy też masz mokre i gorące. Dochodzisz do pary młodej. Nieznajoma dziewucha i nieznajomy chłopak szczerzą się do Ciebie, a ty do nich. Coś tam im życzysz i całujesz wycałowane szczerze przez poprzedników lica. Najgorsze jednak przed tobą.

Jedziesz z jakimś wujkiem i ciotką ich samochodem do świetlicy na wieś w której odbędzie się weselicho. Po raz drugi tego dnia przypominasz sobie jak to jest latem w samochodzie bez klimy w garniturze pod krawatem. Wysiadasz mokry i wchodzisz do świetlicy, jest duszna i gorąca. Na sali duży stół ustawiony w podkówkę i metalowe krzesła o zielonych siedziskach ze skai. Później – jak Ci się „usta” spocą – zauważysz, że zielona skaja jest lekko wilgotna. Goście się zjeżdżają. Jest i w końcu para młoda. Jakieś powitanie, pierwszy taniec itd… Siadacie do stołu. Patrzysz po sąsiadach. Buraczane uśmiechnięte lica, stalowe gangi, białe skarpety i zelówki wskocz – wyskocz. Zawodowcy. Ciasnota potęguje jeszcze bardziej uczucie gorąca. Nie możesz nawet rozchylić zbytnio łokci, żeby przewentylować pachy. Ani się spostrzegasz masz już polane. Zawodowcy się rozkręcają. Walisz lufę. Weszła jak w masełko, może dlatego, że miała temperaturę ciała. Do popicia same dwulitrowe napoje z tanich marketów o wściekłych seledynowych i żółtych kolorach zdradzających ich nienaturalne pochodzenie. Też ciepłe. Po drugiej, ciepłej lufie włosy stają Ci dęba na rękach i odczuwasz jakby, nawet chłód. Ale nie na długo, bo właśnie na salę „wjeżdżają” wazy z gorącym rosołem. Sam nie wiesz dlaczego – może to psychologia tłumu – ale zaczynasz spożywać gorący rosół z makaronem. Jesteś teraz niczym reaktor atomowy. Żywy ogień pali cię od wewnątrz. Pot spływa z czoła na nos, kapie do rosołu. Kiedy kończysz zawodowcy nalegają na następną lufę, którą ktoś polał w trakcie konsumpcji. Po gorącym rosole jest nawet jakby chłodna. Masz dwie możliwości: albo dotrzymasz kroku, co niechybnie skończy się zwaleniem z nóg, albo będziesz unikał dłuższego przebywania przy stole dylając na parkiecie, gdzie królują poleczki i obertasy. Nie wiadomo co gorsze. Jeśliś młody i wydolny – dasz radę. Ale jeśli jesteś nikotynistą po czterdziestce, prowadzącym siedzący tryb życia i masz stresującą pracę – nie dasz rady i twoje serducho może nie podołać. Do oczepin będziesz leżał z zawałem na OIOM-ie. Musisz przeto mierzyć siły na zamiary i wymiarkować w czym jesteś mocniejszy.

Byłem ze dwadzieścia lat temu na takim. Połowa wesela pracowała w okolicznych lasach jako drwale. Najpierw była wizyta w domu panny młodej. Dwa pokoje, kupa ludzi i z dziesięcioro rodzeństwa w wieku malejącym o rok, półtora. Później był wymarsz wszystkich gości do kościoła, jakiś kilometr po piachu. Ja szedłem w środku pochodu. Kurz wzniecony przez poprzedników uniemożliwiał dostrzeżenie butów. A ja swoje wyglancowałem na cacy. Impreza odbywała się w remizie strażackiej. Było to największe wesele jakie przeżyłem. Było to też wesele, gdzie trzydzieści procent gości to były dzieci w wieku różnym. Miały do dyspozycji duże pomieszczenie wyłożone w całości materacami. Kiedy te młodsze były już zmęczone i śpiące, zanosiło się je po prostu do tej ich „sypialni” i tam leżały pokotem. W miarę zbliżania się oczepin, co słabsi miastowi zawodnicy padali jak muchy. Czerwono – winni intelektualiści nie wytrzymywali tempa narzuconego przez wódczany lud pracujący i zasypiali, czy to przy stole z głową na platerze, czy to gdzieś po krzakach na zewnątrz. Wtedy dołączali do dziatwy śpiącej na materacach, wywlekani na bieżąco przez zawodowców. Trunkiem numer jeden był rozrobiony pół na pół, jugosłowiański spirytus do mycia maszyn w przemyśle spożywczym. Podawany był w butelkach z napisem „Dziś nikomu nie zaszkodzi bo stawiają Państwo Młodzi”… W remizie było tzw. klepisko. Na początku polewano je lekko wodą. Ale później jak ciżba zaczęła dylać, nikt już o tym nie pamiętał i wszechobecny kurz zaczął się unosić coraz wyżej, i wyżej… aż osiągnął poziom nozdrzy. Smarkałem na czarno jak górnik po szychcie. Ale chyba tylko ja zwracałem na to uwagę… no może i panna młoda zniesmaczona postępującą szarością sukni ślubnej. Wtedy dałem radę. Byłem wydolny, a opoką mą był parkiet. Właściwie klepisko. Teraz pewnikiem klękł bym przed oczepinami i kimał zaniesiony przez drwali za giry i za łapy do dziatwy na materace. Bo wiecie, na weselu to byle do oczepin…

A wracając do tematu. Nie jedzcie nerkowców popijanych zieloną herbatą, bo Wam zaszkodzą…