Polskie Koleje Polarne IX

Od dłuższego czasu nie napisałem nic o PKP. Nie wiem sam, czy to z powodu zbyt małych opóźnień (za które i tak w Japonii cały skład pociągowy popełniłby seppuku, a dyrektor podałby się do dymisji), przyzwyczajenie do nich czy większego wyluzowania ogólnego. Takiego życiowego słowem. Ale to co się dziś przytrafiło warte jest opisania, a więc do rzeczy.
Pociąg, którym mam zwyczaj wracać do domu, odjechał punktualnie! Zanim jednak odjechał, spotkałem dwóch kolegów, którzy w momencie odjazdu odetchnęli z ulgą. Zadziwiła mnie ta ich reakcja. Sprawa wyjaśniła się jednak, kiedy dowiedziałem się, że w dniu wczorajszym, dokładnie o tej godzinie, czekali jeszcze na lokomotywę. A lokomotywa dojeżdżała właśnie z Jeleniej Góry.
Tym razem lokomotywa była i odjechaliśmy punktualnie. Podróż przebiegała bezproblemowo, aż do pierwszej stacji, a właściwie kawałek za nią. Do pierwszego semafora, który był zamknięty. Po dziesięciu minutach stania „w polu” zrobiło się nerwowo. Pojawił się kierownik pociągu, tęgi postawny mężczyzna, i rozkładając bezradnie ręce oświadczył niskim głosem z miną niewiniątka – Proszę Państwa! To naprawdę nie nasza wina! Tym razem to nie pociąg się zepsuł, a problem jest z semaforem! Jest zamknięty, a szlabany na przejeździe otwarte. Dzwonimy radiotelefonem do „tego który tym zawiaduje” – powiedział dalej – ale on nie odbiera… może coś mu się stało, a może nawet umarł! – Sprawa przedstawiała się poważnie, a plotka o śmierci dróżnika dodała zaistniałej sytuacji element dramatyzmu.
Na tę wiadomość palący pasażerowie pociągu, w celu ukojenia wieloletnimi dojazdami, skołatanych nerwów, wyszli na torowisko na papierosa. Wyszedłem i ja wraz z kolegą. Była ciepła noc, z oddali dochodziły wiosenne śpiewy słowików. Pufając spokojnie dymek za dymkiem, roztrząsaliśmy odwieczny temat zagospodarowania wolnego czasu, wynikłego na skutek opóźnień i po raz enty żałowaliśmy, że nie mamy talii kart i flaszki, bo chętni na kopa na pewno by się znaleźli.
Wtem od strony torowiska doszedł nas podniesiony ludzki głos. Złorzeczył i wyzywał kierownika pociągu w sposób niecenzuralny. Nie byliśmy w stanie dojść, czy głos należał do mężczyzny, czy do kobiety. Barwa sugerowała mężczyznę, jednak wysokość pasowałaby bardziej do kastrata. Po chwili z ciemności wyłonił się zziajany starszy facet w kolejowym uniformie dysząc jak lokomotywa. Niosąc w jednej ręce jakieś papiery, a drugą zamaszyście gestykulując minął nas i poszedł dalej, w stronę czoła pociągu, gdzie stała lekko przestraszona drużyna konduktorska. Podszedł do nich i wysokim, piskliwym głosikiem zaczął im wymyślać na czym świat stoi. Czym dłużej wymyślał, tym jego głos stawał się jeszcze bardziej piskliwy, wchodząc na wyższe, kontratenorowe rejestry. Kierownik pociągu, wykorzystując pauzy dróżnika na zaczerpnięcie powietrza, bronił się mrucząc w odpowiedzi basem, a od strony lasu słychać było kontrapunkt słowiczych zaśpiewów. I tak ten tercet, jakby nie patrzeć egzotyczny, poniósł się poprzez pola i łąki oznajmiając wszem i wobec, dlaczego znaleźliśmy się właśnie tu, pośrodku nocy, paląc papieroski obok unieruchomionych wagonów, przed zamkniętym semaforem.

Kierownik pociągu, nisko, basowo, tubalnie – Blublublu, eee, blublublu, eee… – i niezrozumiale.
Dróżnik kontratenor, piskliwie – Ci kurwa dam „zapomniałem”!!!
Słowik – Piii, ciurli, ciurli, ciur… – dość wesoło.
– Blublublu, eee, blublublu, eee, radio… – kierownik, wciąż niezrozumiale.
– Ychy kurwa! Taa! Dzwoniłeś na radiotelefon??? A kto miał go niby odebrać???
– Piii, piii, piii, ciurli – troszkę bardziej melancholijnie.
– Blublublu, eee, no wiesz, blublublu, eee… – zrozumiałe „no wiesz”.
– Dlaczego nikt nie odbierał?!! Bo musiałem zatrzymać was na semaforze i napierdalać kilometr po torowisku! W nocy! Dlatego nikt nie odbierał!!!
– Łit, łit, łit, łit, łit, łit, łit, tirli… – tęskno i smutno.

W końcu z tercetu został tylko słowik. Dróżnik umilkł, rzucił papiery pod nogi kierownika pociągu i ruszył w przeciwnym kierunku, z którego przyszedł, by za chwilę zniknąć w ciemności. Sztachnęliśmy się po raz ostatni, weszliśmy do pociągu, który po niecałej minucie wolno ruszył. Po drodze, po jakiś pięciuset metrach, minęliśmy dróżnika, który szedł w stronę lasu, a któryś z pasażerów skomentował: „I ślad wszelki po nim zaginął”…

Niech ryczy z bólu ranny łoś,
Zwierz zdrów przebiega knieje.
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś,
To są zwyczajne dzieje…

Reklamacja czajnika bezprzewodowego

sitko czajnika bezprzewodowegoDzień dobry Szanownemu Państwu! Dobra, koniec tych uprzejmości – idźmy do konkretów.

A więc tak. Żona moja jedyna i jedyna jaką aktualnie posiadam i której to szczerze przed ołtarzem ślubowałem, wybrała się jakiś czas temu „na zakupy” w poszukiwaniu nowego, elektrycznego czajnika bezprzewodowego. Użyłem zwrotu „jakiś czas temu” z tego powodu, że piszę tę reklamację siedząc na kanapie na piętrze. Kartonik po zakupionym czajniku (zresztą on sam też), a co za tym idzie karta gwarancyjna z pieczątką (a jakże) i datą zakupu, są w piwnicy, a mnie nie chce się po prostu iść na dół. Pisząc „jakiś czas temu” mam na myśli plus – minus, trzy miesiące temu.

Ale wracając do tematu. Żona moja wychodziła wtedy z domu, widziałem jeszcze w drzwiach końcówkę czarnego kozaka, więc krzyczę – Kup najtańszy, chiński badziew! – słowo, tak powiedziałem.

Nie lubię chińszczyzny, no może poza wspomnieniem smaku chińskich gumek (nic z tych rzeczy…) do mazania z czasów komuny i białych trampek, a i tych tylko w numerze odpowiednim do mojej stopy, czyli czterdzieści cztery. Przy próbach rozchodzenia numeru czterdzieści trzy (tylko takie zostały w sklepie) to jednak stopa nie wytrzymała, kiedy wracałem nie do końca dziarsko z wiejskiej dyskoteki, nieoświetlonym poboczem drogi. Ale w tym konkretnym przypadku wybrałbym oryginalną chińszczyznę za trzy dychy, niż coś z jakimkolwiek logo i tak produkowane w chinach, na taśmie obok ale za trzy razy tyle. Wszak gotowana woda smakuje tak samo, nawet jeśli wrzucimy do niej kryształy Svarowskiego i zrobimy to w złotym garnku!

Żona jednak uniosła się honorem i będąc patriotką kupiła porządny polski czajnik bezprzewodowy z Rzeszowa marki Zelmer. Nie mówię, że to źle. Mam kumpla, który pracuje w sklepie z AGD i twierdzi, że są one, jak się wyraża „nie do zajechania”. Chłop nie ma co prawda włosów na głowie, ale w tej jednej kwestii mogę mu zaufać. Stary – mówi do mnie – do biur je biorą! Ty wiesz ile tam kaw i herbatek codziennie idzie? – Ma rację, bez dwóch zdań, toteż nie robiłem jej wyrzutów, gdy przyniosła do domu „karton z czajnikiem” za dziewięćdziesiąt dziewięć. „Posłuży nam” – pomyślałem sobie.

Płonne me nadzieje, jak się okazało. Po tygodniu, a może nawet i kilku dniach zakamieniło się (tak przynajmniej z początku nam się wydawało) to „siteczko przy” tym „dziubeczku” do lania. Woda u nas twarda i z początku nie zwróciliśmy na to uwagi. Jednak gdy zaczęła dziwnie wypływać, zabrałem się za odkamienianie.

Mam taki specjalny kwasek, z Niemiec dodam, więc musi być dobry, ale nie dał rady. Później spróbowałem starego i sprawdzonego octu spirytusowego. Też nic. Później przyjrzałem się temu „siteczku” i wychodzi na to, że ono pokryło się plastikiem, jakby zalaminowało. A czajnik bez „siteczka” niestety nie zadziała, bo się nie wyłączy. Udałem się do sklepu, gdzie oczywiście skierowano mnie do serwisu.

W moim miasteczku serwis mieści się w suterenie, a zejście tam po stromych schodkach jest już nie lada wyczynem. Najgorsze jednak czeka nas po otwarciu drzwi, bo owe uruchamia alarm. Głośny, przejmujący i długi. „Oto wszedł klient!!!” – zdaje się wydzierać jakiś brzęczyk. – „Ktoś jest niezadowolony z produktu!”. W środku jest zimno i nieprzyjemnie, co dodatkowo (oprócz alarmu) ma wywołać dyskomfort oraz chęć jak najszybszego opuszczenia tego miejsca. Starszy pan pojawia się po długiej chwili i pyta – W czym może pomóc? Opisuję całą sytuację. Ten oczywiście nie daje wiary moim zapewnieniom, wszak odkamienianie to czynność równie skomplikowana jak lot na księżyc, idzie więc na zaplecze, odkamienić „siteczko” po swojemu. – No faktycznie – mówi wracając po chwili – to chyba nie kamień. Zamówię nowe. Proszę wlecieć w przyszłym tygodniu…

Od tego czasu bywałem tam wielokrotnie. Najpierw „siteczko” jeszcze nie przyszło, później już miało być, a ostatnio, że w ogóle nie przyjdzie. Tak minęły trzy miesiące i prawie nadeszła wiosna, za oknem śpiewają ptaki, słońce wypala spojrzenie w niedzielny poranek po sobotnim spożywaniu, a ja wciąż nie mogę sobie zaparzyć w nowym czajniku wody na herbatę z miodem na kaca. Jutro idę po raz ostatni.

Poniedziałek, dnia czwartego kwietnia, roku Pańskiego dwa tysiące trzynastego.

Dziś byłem po raz ostatni. Schodząc po stromych schodach do sutereny i ryzykując po raz kolejny swoje życie oraz narażając słuch (brzęczyk) otrzymałem wyjaśnienie końcowe – „Siteczka” nie ma i nie będzie – powiedział pan serwisant i poradził aby „Napisać do nich tam (czyli do Was)… i wysłać im to g…” – tak powiedział mając zapewne na myśli owe „siteczko”. Na razie spróbuję wysłać maila, dołączając ze dwa zdjęcia.

I uwierzcie! Było odkamieniane octem i specjalnym kwaskiem, z Niemiec dodam, więc musi być dobry…

P.S. O przebiegu owej reklamacji będę Szanownych Czytelników informował na bieżąco. Trzymajcie kciuki za „siteczko”.

 

No i się udało…

Szanowny Panie

W odpowiedzi na Pana zgłoszenie informujemy, że wyślemy potrzebną część pod wskazany adres w najkrótszym możliwym terminie.

Przepraszamy za problemy z naszym wyrobem.

pozdrawiam

Leszek K.

Dostałam MMS – a od orangutana!!!

 

 

 

W Toronto, w tamtejszym ZOO, orangutany otrzymały iPady. Jest to część programu „Apps for Aps” (aplikacje dla człekokształtnych), który mam poprawić, jak donosi prasa, jakość życia małp w niewoli.

Naukowcy zaobserwowali, że grupa młodych samców, dość szybko nauczyła się robić zdjęcia i czy to w wyniku przypadku, czy też celowego działania, kilka tysięcy MMS, zostało wysłanych, że tak powiem, w świat. Przedstawiały one orangutany podczas codziennych czynności – zabawy, posiłków, wzajemnego iskania, czy po prostu leniuchowania. Naukowcy twierdzą, że robienie sobie nawzajem owych zdjęć, było jedną z form wyładowania napięć seksualnych przez młode samce, które były całkowicie zdominowane przez Bobo (samiec alfa).

O dziwo wysłane MMS – y nie przeszły całkowicie bez echa. W myśl zasady „chcesz włosów – wyjdź za małpę”, spotkały się one z odzewem kilkunastu zdesperowanych, samotnych, spragnionych czułości i iskania kobiet. Wtargnęły one przez nikogo nie zauważone, na wybieg, forsując zabezpieczenia, tuż przed samym zamknięciem ZOO, zostając aż do samego rana…

Najdziwniejsze jednak jest to, że po przyjściu pracowników, zażądały możliwości zakwaterowania na stałe oraz dodatkowych porcji owoców!

 

 

 

Z ostatniej chwili: jedź do Niemiec – twój traktor już tam jest… a było to tak

 

 

Z nieukrywaną radością przeczytałem na jednym z portali, że oto dwóch młodych Niemców ukradło, a właściwie chciało ukraść w Pabianicach… traktor! Zrobiło mi się tedy jakoś tak lżej na duszy, że to nie tylko my, Polacy, wiedzeni instynktownym odwetem za krzywdy drugiej wojny światowej, jumimy im rowery i samochody, a ułańska fantazja porywa także naszych zachodnich sąsiadów.

Młodzi Niemcy jeszcze przed dokonaniem tego niecnego czynu, włamali się do restauracji gdzie skradli, a prawdopodobnie też skonsumowali część zrabowanego alkoholu, a ciągnikiem chcieli po prostu wrócić do miejsca swojego zakwaterowania czyli do pobliskiej wsi. W czasie
pościgu, aby zapewne utrudnić takowy, ciskali pod koła radiowozu rowerami, a następnie rozbiegli się w różnych kierunkach. Policja ujęła ich po śladach na śniegu, a grozi im bez mała dziesięć lat!
Czytając powyższy news mam jednak cichą nadzieję, że byli to rodowici, z dziada pradziada, Niemcy, a rowery i traktor były stuprocentowo i legalnie polskie!

P.S. Wysoki Sąd proszę o wyrozumiałość.

 

A było to tak. W pewnej małej bawarskiej wiosce, kiedy Hans wszedł z rana do garażu, oczom jego ukazał się nieoczekiwany widok, a właściwie, żeby być dokładnym, oczom jego nie ukazał się widok oczekiwany, czyli widok, na dwa górskie rowery. Gapił się tedy na cztery puste otwory, pozostałość po kołkach rozporowych numer dziesięć na zamek, mocujących specjalne, ścienne uchwyty, które Hans kupił w Lidlu w sąsiedniej wiosce (z resztą wraz z owymi dwoma rowerami, sześcioma kartonami Paulanera, paletą wody mineralnej w pięciolitrowych baniakach i trzema workami różowych, sałatkowych kartofli) a w których posiadanie wszedł zupełnie niespodziewanie, kiedy chciał kupić tylko pudełko zapałek!

A było to tak. Hans już chciał wychodzić z marketu, kiedy zapłacił dziesięć centów za pudełko zapałek i nagle w oczy rzuciła mu się promocja – Kup dwa naścienne uchwyty rowerowe w cenie jednego, a zaoszczędzisz miejsce w garażu! – brzmiała. Hm, przydałby mi się takie fajne,
naścienne uchwyty, zaoszczędziłbym miejsce w garażu. Szkoda tylko, że nie mam ani jednego roweru – pomyślał. Ale autorzy Lidlowskiej promocji zadbali i o to. Jeśli nie masz ani jednego roweru, kup w super promocji dwa rowery w cenie jednego, a uchwyty otrzymasz gratis! Może by tak zainwestować w zdrowie swoje i mojej żony, Helgi? Przydadzą nam się te rowery, wszak moja luba jest już dużo cięższa ode mnie. Prawie w ogóle się nie ruszamy. Wybierzemy się w sobotę na wycieczkę rowerową? Pojedziemy nad jeziorko, urządzimy piknik. Tak! – postanowił i jak pomyślał tak zrobił. Z wielkim trudem wytachał dwa kartonowe pudła w których zapakowane były rowery oraz dwa mniejsze z uchwytami. Podszedł do kasy.

– O widzę, że do tych zapałeczek dokupił pan coś ekstra – zagadnęła kasjerka.

– Trochę ruchu nam się przyda, a poza tym są w dobrej cenie.

– Ale muszę pana zmartwić, bo te rowerki i zaczepy są w promocji, ale w komplecie z Paulanerem. Musi pan kupić sześć kartonów.

Hans pomyślał, że Paulanerka i tak pija regularnie, a na piknik będzie jak znalazł. Poza tym wypadałoby uczcić z sąsiadem tak poważny zakup.

– No dobra, wezmę ten sześciopak, czemu nie? W domu pewnie i tak mi się pewnie kończy.

– Ale tu nie chodzi o sześciopak, a o sześć kartonów, po dwadzieścia piw w każdym!

– Uuu… dużo coś tego piwa…

– No, trochę. Sto dwadzieścia butelek jakby nie patrzeć. Sześćdziesiąt litrów jakby nie liczyć. Ale za to w bardzo korzystnej cenie i dodatkowo z paletą wody mineralnej!

– Z paletą!?? – zdziwił się. – A jak ja to do domu zabiorę?

– No musiałby pan jakimś busem podjechać, bo ona cała zafoliowana jest, no i poza tym nie mamy tego na sklepie, a wydajemy z tyłu, na magazynie.

– A do kombi mi nie wejdzie?

– Może i by weszło, ale paleta to dwieście, pięciolitrowych butelek, czyli tona… jakby nie liczyć. Kombi może panu „siąść”

– Szajse! – Hans zaklął pod nosem. – Ja chciałem kupić tylko pudełko zapałek!

Podjechali sąsiada busem pod rampę wyładowczą. Helmut! Poczekaj chwilkę, a ja skoczę i obczaję co i jak – Hans wszedł do środka. – Gruss Gott – powiedział do pierwszego napotkanego człowieka. – Mam tutaj paletę wody mineralnej do odbioru, tu jest paragon.

– O! Widzę, że się pan na rowery górskie pokusił – magazynier wiedział doskonale o co chodzi. Nieźle to wykombinowali. Kupujesz pan rower, po przejażdżce pić się chce jak w żniwa, więc dodali Paulanerka, a z rana, po takiej ilości kac jak smok, więc i o mineralce nie zapomnieli! Co za pomyślunek! Dziś jest pan dziewiątym klientem tej ekstra promocji. Niech pan poczeka chwilkę, podjadę widlakiem.

– A to na palecie? Co to jest? Te worki?

– Nie powiedzieli panu? To rozdajemy za friko, do każdej jednej palety. Różowe kartofle sałatkowe. Kończy im się termin przydatności do spożycia, słowem obwiędły trochę i szef wymyślił, że taniej je będzie przymusowo rozdać, niż zutylizować. Musi je pan wziąć. Na sałatkę niemiecką będzie jak znalazł!

Nie minęło pół godziny, a wrócili do domu, podjeżdżając pod garaż. – To co Helmut! Jutro przed południem jadę z Helgą na przejażdżkę nowymi rowerkami, a z wieczora zapraszam na mini Oktoberfest. Naruszymy troszkę moich zapasów. Aha! I weź sobie se ze sto litrów mineralki.

– Danke, Hans.

Minęło pół roku. Sobotnie wycieczki rowerowe weszły im w krew i z tygodnia na tydzień pokonywali coraz to większe odcinki. Helga ważyła już nawet mniej od męża! Niewiele, bo ledwie kilogram, ale zawsze. Hans obudził się około godziny ósmej i jeszcze przed śniadaniem udał się do garażu. Chciał sprawdzić czy nie trzeba dopompować któregoś z kół albo podciągnąć hamulce. Otworzył drzwi stając jak wryty. Jego rowerów nie było. Z przerażeniem patrzył na cztery puste otwory w ścianie, pozostałość po kołkach rozporowych numer dziesięć. Widać ktoś wolał wyrwać całe uchwyty z rowerami, niż chwilę pomyśleć i zdjąć, uprzednio zwalniając blokadę. Niezwłocznie pobiegł do sąsiada.

– Servus, Helmut – i nie czekając na odpowiedź kontynuował. – Zajebali mi moje rowery! Szajse!

– Co?!! Co ty gadasz Hans?

– No, normalnie. Nie ma ich. Wyrwali wszystko ze ściany razem z uchwytami i kołkami rozporowymi numer dziesięć na zamek!

– Co za matołki! Nawet kołki rozporowe ci zajebali???

– No tak!

– Szajse! Chodź idziemy zobaczyć. Może coś znajdziemy?

W drodze powrotnej, na trawniku przed bramą wjazdową do Hansa znaleźli stary, śmierdzący sandał wraz ze skarpetą i jeszcze bardziej śmierdzący kawał grubej folii, a na drodze tłustą plamę. Helmuta zaintrygowała ta folia.

– Zobacz! Coś tu jest napisane…

– Ich verstehe nicht – odpowiedział Hans. – To w jakimś niezrozumiałym języku jest, na dodatek wali jak małpie spod pachy.

– Ale spójrz tutaj, niżej – Helmut przykucnął pokazując coś patyczkiem.

Poniżej, drobnym druczkiem, za małą drukowaną literką „D” stało jak nic – „Polnische Salzgurken”. Helmut zamyślił się. Spojrzał w dal i drapiąc się po brodzie, zaczął szeptać pod nosem – Hm… ktoś wyrwał rowery wraz z uchwytami i kołkami rozporowymi, zamiast normalnie zdjąć. Kiep znaczy jakiś. Ten ktoś zajada śmierdzące, zepsute ogórki. Jeździ barachłem, co widać po wyciekach z silnika i na dodatek ten ktoś, nosi do sandałów szare skarpety. To musieli być Polacy! Polska mafia kradnąca niemieckie rowery!

– Helmut, jesteś pewien???

– Na hundert prozent! Słuchaj no, a czy ty nie miałeś czasami zamontowanego GPS-a w swoim rowerze.

– Miałem, miałem. Pamiętasz jak wszedłem do Media Marktu po baterie?

– A faktycznie pamiętam! Wszedłeś po baterie dwie AAA, a wyszedłeś z osuszaczem powietrza i nawilżaczem powietrza, bo dawali do tego GPS w gratisie i pompkę. No to jesteśmy w domu!

– Jak to?

– Mam kumpla, który działa w nadajnikach GPS. Postawisz mu Weissbiera mit Bratwurst mit Pommes to namierzy twoje rowery.

Tego samego dnia po południu.

– Dzwoniłem do kumpla. Na razie nic z tego Hans. Muszą włączyć tego GPS-a to wtedy ich namierzymy. Szajse! Od tego gadania przez telefon, aż mi zaschło w gardle. To co po Paulanerku?

Tego samego dnia z wieczora.

– Mamy ich Hans! Mamy ich!

– Powaga?

– No, a jak! Naturlich! Dzwonił Heinrich. Rowery są w Pabianicach pod Łodzią. Jutro jedziemy je odbić! Kumpel zresztą jedzie z nami. Co za traf! Ma jakąś dupę pod Pabianicami, Wanda jej na imię, to się zabierze, a zgarniemy go w drodze powrotnej. Dawaj po Paulanerku, trzeba sprawę opić!

Gdzieś na trasie pomiędzy Poznaniem, a Łodzią w busie Helmuta.

– A skąd będziemy dokładnie wiedzieć, gdzie stoją te rowery – zapytał Hans.

– Mam dokładne namiary z dokładnością do pół metra, a jakby je gdzieś przenieśli, to kumpel siedzi w centrali i da nam cynka. Na całe szczęście nie wyłączyli GPS-a i mamy je jak na widelcu. Zrobimy tak. Udamy się pod wskazany adres, wysadzę was i pojadę busem Helmuta do Wandy. Tam będę na was czekał. Wy odbijecie rowery i przyjedziecie nimi. Proste!

– Genialne Heinrich! – skomentował krótko Helmut.

Około północy w Pabianicach.

– To tutaj. Muszą gdzieś tu być. Weźcie skrzynkę z narzędziami, łom i kawał brechy, może się przydać. Spotkamy się u Wandy.

– Dobra Heinrich – odpowiedział lekko przestraszony Hans.

Piętnaście minut po północy.

– Tej, Helmut. To chyba tutaj, w tym Gasthofie. Pewnie mają w nim „dziuplę“. Pójdziemy od tyłu.

– Jawohl Hans.

– O są i drzwi! Dawaj łom – Hans wetknął łom pomiędzy skrzydło, a futrynę i naparł lekko. Coś strzeliło i mogli wejść do środka.

– Ale tandeta! To są drzwi? To jest jakiś szajs! Sama dykta – skomentował Helmut.

– Poświeć lepiej latarką. O! Jest i korytarz.

– Tu jest magazyn chyba? Może tutaj ukryli rowery?

– A skąd wiesz?

– Patrz tu. Jest tabliczka na drzwiach „magazyn“.

– Nie. Ja się pytam skąd wiesz, że ukryli w nim rowery?

– Nie wiem… tak sobie tylko myślę, że ukryli – Helmut nacisnął na klamkę. – Zamknięte. Aha… podejrzane. Dawaj łom. O! Te są mocniejsze od wejściowych. Walnij tutaj brechą.

– Szajse – Hans zaklął pod nosem uderzając bezskutecznie w łom, który Helmut trzymał w dłoniach. – Pancerne jakieś? Czekaj, czekaj. Tu trzeba nie siłą, a sposobem. Dawaj „boszkę“. Wytnie się zawiasy i po sprawie – po chwili drzwi puściły, a oczom Hansa ukazał się wspaniały widok. Widok na kilkanaście rowerów, wśród których na samym przedzie stał jego i Helgi. – Są! Są! Udało się Helmut! Odbiliśmy je!

– Ordnung muss sein! Ma się rozumieć.

– Dobra. Spylajmy stąd zanim ktoś przyjdzie.

– Przyjedzie? O tej godzinie? Choć rozejrzyjmy się trochę. Zaschło mi w gardle. Podcisnął bym weissbiera albo co. O zobacz! Tutaj są jakieś flaszki – Helmut podszedł do wielkiego, metalowego regału. – Grasovka! Ponoć dobrze smakuje z sokiem jabłkowym. Rozejrzyj się – zwrócił się do Hansa.

Minęła godzina, Halmut i Hans siedzieli w magazynie, popijając Grasovkę z sokiem jabłkowym i zakąszając grzaną śląską wprost z garnka.

– Powiem ci Helmut, że dobry mają ten Wurst. Nasz się do niego nie umywa. Zresztą musztardę też mają lepszą – Hansowi lekko plątał się język.

– Baby też mają ładniejsze. Mniej żrą od naszych i muszą się więcej ruszać, przez to zgrabniejsze są.

– No fakt. Moja Helga wciąż wygląda jak ponton. A przecież schudła!

– Ale, ale! Widziałem na HBO jakiś film o…o… no o polskim pośle, co to zmienił płeć. Grodzki chyba mu było. Był faciem i zrobił się na babkę. Zresztą podobny, trochę do twojej Helgi.

– Że niby mój… znaczy moja Helga jest podobna do jakiegoś faceta?!!

– Nie do jakiegoś, a do konkretnego. Twój Helga jest podobny do pani poseł z Polnischen Reichstag – Helmutowi się już wszystko pokiełbasiło.

Minęła godzina. Hans z wielkim trudem utrzymywał się na krześle. Zadzwoniła komórka. O! Dzwonią! – powiedział też mocno wstawiony Helmut.

– Gdzie jesteście?!! – słychać było zdenerwowany głos Heiricha. – Czekam na was i czekam! Już prawie trzecia w nocy!

– Siedzimy wciąż w Gasthofie, popijamy Grasovkę i zajadamy polski Wurst. Pyszności – ledwo wydukał Helmut.

– Co?!! A rowery? Macie je?

– Mamy, mamy…

– To co jeszcze tam robicie?

– No jak to? Opijamy udaną akcję! Odzyskaliśmy niemieckie mienie!

– A nie przyszło wam do głowy, że może was tam ktoś najść? Policja albo co gorsza ci, co te rowery ukradli?

– No faktycznie. Masz rację. Już się zbieramy. Czekaj na nas, niedługo będziemy.

Wytaszczyli z wielkim trudem rowery z magazynu i wyszli na zewnątrz. Helmut jakimś cudem ruszył, ale Hans nie dawał rady wsiąść na rower i co rusz przelatywał na drugą stronę.

– Nie dam rady Helmut, nie pojadę – cedził niewyraźnie słowa.

– Spróbuj! Pomogę ci. Najgorzej ruszyć, a później jakoś pójdzie.

– Naprawdę, nie dam rady – i wtedy spojrzał w lewo, zmarszczył brwi, nagle ożywiając się – Ej! Helmut! Spójrz tam! To traktor Hermanna! Ten co mu ukradli! – na parkingu, nieopodal restauracji stał stary wysłużony ciągnik rolniczy z zamontowanym pługiem śnieżnym. Zapewne do odśnieżania parkingu koło pobliskiego marketu.

– Jaki traktor?

– No jak to? To przecież ten stary Fendt, co mu zajebali spod stodoły dobrych kilka lat temu. Jego też musimy odbić!

– Jesteś pewien? To na pewno ten sam?

– No a jak! Poznałbym go wszędzie.

– To dawaj! Odpalimy go i pojedziemy nim do Heinricha. Zrobimy mu niespodziankę!

– Super – ucieszył się Hans – niech będzie! – przy pomocy młotka i majsla dostali się do kabiny, Helmut pomajstrował w stacyjce i ku ich wielkiemu zaskoczeniu silnik „zaskoczył”.

– Udało się! Udało! Pakujemy się! Jedziemy! – załadowali rowery na tył ciągnika i ruszyli. Nie ujechali daleko gdy w kabinie zrobiło się dziwnie niebiesko. Helmut, który kierował obejrzał się za siebie. – O Szajse! Polizei! Ścigają nas!

– Szybciej! Szybciej! Wal na szagę! – Hans krzyczał wymachując ręką. – Tutaj przez chodnik! Na pole! Tam nas nie dojdą! Szybciej! Nie da rady szybciej?!!

– Szybciej?!! To jest traktor, a nie Lamborgini?

– Lamborgini też robi traktory…

– Ale to jest stary Fendt i to z pługiem! Nie mogę się połapać w tych biegach! Szajse! Nie damy rady! Wrzuć im coś pod koła! Rowery! Rzucaj rowerami!

– Łatwo ci gadać, bo to nie twoje rowery!

– Ale traktor choć odzyskamy! Szybko wrzucaj, bo nas złapią! – zdesperowany Hans wychylił się z kabiny ciskając rowerami jak piorunami pod koła policyjnego samochodu. Radiowóz stanął, a im udało się wyjechać z drogi na pole. Ujechali jakiś kilometr, po czym silnik zgasł.

– Co się stało Helmut??? Dlaczego stanąłeś???

– Nie wiem? Może paliwa zabrakło? Dalej chodu! Biegniemy! Gonią nas…

…i tak to było Wysoki Sądzie! – Hans przyciskając prawą rękę do serca skończył swoją nieprawdopodobną opowieść ku zadowoleniu wymęczonego tłumacza. Minę miał zafrasowaną, jak uczeń przy tablicy, kiedy nic nie umie. – Jak babcię kocham! – dodał jeszcze na koniec, choć babci zmarło się już dawno temu.

Wtedy na salę rozpraw, gdzie przebywali Hans i Helmut, oskarżeni o nielegalne przywłaszczenie mienia, włamanie, jazdę na rowerach i traktorze pod wpływem alkoholu, niezatrzymanie się na wezwanie policji oraz utrudnianie pościgu, wszedł niski, chudy pan, niosąc w rękach czarną teczkę. Podszedł do sędziego, wręczył mu ją i szepnął coś na ucho. Ten zamyślił się.

– Oskarżeni proszę o powstanie! W świetle otrzymanych, nowych dowodów okazuje się, że ciągnik rolniczy marki Fendt rzeczywiście został skradziony pięć lat temu, panu Hermannowi Handschuh, a rowery faktycznie należały do oskarżonego Hansa Grunta. Hm… nie wiem teraz co mam z oskarżonymi zrobić? Ale z związku z tym, że oskarżeni działali w słusznej sprawie i do żadnego przywłaszczenia mienia nie doszło, zostaje tylko jazda po wpływem alkoholu. Ale tym to zajmie się już Sąd Grodzki… – na te słowa Helmut zbladł.

– Tej Helmut… co on powiedział? O co chodzi? – zdenerwowany Hans szepnął cichutko w stronę kolegi, zasłaniając usta ręką.

– O mein Gott!

– Co jest???

– Oni chcą za karę zmienić nam płeć! Jak temu Grodzkiemu…

 

 

 

 

Z ostatniej chwili: jedź do Niemiec – twój traktor już tam jest!

 
 
Z nieukrywaną radością przeczytałem na jednym z portali, że oto dwóch młodych Niemców ukradło, a właściwie chciało ukraść w Pabianicach… traktor! Zrobiło mi się tedy jakoś tak lżej na duszy, że to nie tylko my, Polacy, wiedzeni instynktownym odwetem za krzywdy drugiej wojny światowej, jumimy im rowery i samochody, a ułańska fantazja porywa także naszych zachodnich sąsiadów.
Młodzi Niemcy, jeszcze przed dokonaniem tego niecnego czynu, włamali się do restauracji gdzie skradli, a prawdopodobnie też skonsumowali część zrabowanego alkoholu, a ciągnikiem chcieli po prostu wrócić do miejsca swojego zakwaterowania, czyli do pobliskiej wsi. W czasie pościgu, alby zapewne utrudnić takowy, ciskali pod koła radiowozu rowerami, a następnie rozbiegli się w różnych kierunkach. Policja ujęła ich po śladach na śniegu, a grozi im bez mała dziesięć lat!
Czytając powyższy news mam jednak cichą nadzieję, że byli to rodowici, z dziada pradziada, Niemcy, a rowery i traktor były stuprocentowo i legalnie polskie!
 
 
P.S. Wysoki Sąd proszę o wyrozumiałość.