Kiedy byłem małym chłopcem 8

Kicia i Dydek.

Był starszy o kilka lat i miał już problemy z prawem. Razem z Dydkiem stanowili nieodłączną parę. Rządził w terenie. Kiedy go zauważaliśmy „darliśmy zelówy” tak szybko jak tylko się dało, czasami jednak bezskutecznie. Właściwie, to nawet nie musiał za nami ganiać, wystarczyło, że zauważył i wrzasnął, a my już stawaliśmy ze strachu jak zahipnotyzowani.

W nagrodę mieliśmy wtedy wojsko, a generałem był Kicia; na komendę padaliśmy i powstawaliśmy, czołgaliśmy się i robiliśmy przysiady. Na dodatek musieliśmy za to wszystko płacić, wywalając kieszenie na wierzch i oddając swój ostatni grosz.

Kiedyś wyszedłem na podwórko z nowo zakupionym, nowiusieńkim łukiem. Nie nacieszyłem się nim za długo – został skonfiskowany przez Dydka i Kicię, by chwilę później pęknąć z wielkim hukiem nie wytrzymując naciągu. Pamiętam, że nie mogłem przeżyć tej jawnej niesprawiedliwości, a w domu czekały mnie jeszcze wymyślania mamy.

Kiedy my biegaliśmy z drewnianymi pistoletami bawiąc się w wojnę, oni już podmacywali proste dziewuchy w specjalnie do tego celu wykopanej ziemiance. Kiedy my łaziliśmy po drzewach owocowych, oni już het wysoko, w koronach najwyższych klonów i kasztanów, zbijali z podprowadzonych desek swoje domki, bijąc rekordy wysokości i patrząc na dwupiętrowe bloki z góry. Kiedy nas z kawałkami gumowych węży, ganiali stróże i właściciele sadów, oni uciekali już przed dzielnicowym. Słowem, zawsze byli o ten jeden krok do przodu, nie wiem tylko czy w dobrą stronę?

W miarę upływu lat, nasze drogi nie krzyżowały się już tak często. Widywaliśmy ich z rzadka, razem lub osobno. Któregoś lata pojechaliśmy nad jezioro i to o dziwo nie na ryby, tylko w celach wyłącznie rekreacyjnych. Siedzieli przy samym brzegu z jakimiś dziewczynami popijając piwko. Nie zwracali na nas zupełnie uwagi. My jednak przezornie mieliśmy na nich oko, nauczeni latami poniżeń. Na płytkiej wodzie była dość wysoka zjeżdżalnia dla dzieci. Miała może ze dwa metry wysokości. Kicia wgramolił się na nią, zachęcany przez Dydka i dziewczyny. Wszedł nawet na barierki i wykonał skok na główkę do wody o głębokości metra. Po chwili zaczęli nadbiegać zewsząd ludzie. Został wyniesiony z wody, widać było, że stało się z nim coś niedobrego. Pobiegliśmy tam. Leżał na brzegu dziwnie dygocząc, ktoś podłożył mu koc po głowę, ktoś innym przykrył. Poprosił jeszcze Dydka, żeby mu włożył papierosa w usta. Machnął się ze trzy razy i umarł. Ot tak po prostu.

W moim rodzinny domu do teraz, za drzwiami, stoi ten nieszczęsny, złamany łuk. Jest oklejony plastrem sprzed trzydziestu lat. Mama używa go do poprawiania firan. Patrząc, na niego myślę sobie, że łuk i kręgosłup nie nadają się do sklejania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *