Kiedy byłem małym chłopcem 11

Szkoła podstawowa.

Żeby jakoś bliżej określić nasz stosunek do szkoły, nauki, dyscypliny i tym podobnych, powiem tylko, choć obecnie wydać się to może nieprawdopodobne, a i ja sam powątpiewam w to od czasu do czasu, że po półroczu, naszą „pakę”, zwolniono z nauki języka niemieckiego… cała reszta musiała uczęszczać, a my nie. Owy niespodziewany suwenir zawdzięczaliśmy pani od nauki tegoż języka, której, w kilka tygodni po naszym zapoznaniu, gdzieś w połowie października, siadły nerwy i zaczęła zażywać tabletki na uspokojenie. Widocznie były niewystarczające i w końcu bardzo skutecznie, na kolanach, ubłagała dyrektora szkoły o wykluczenie nas z tych lekcji. Mieliśmy wtedy tak zwane „okienko” i błąkając się jak bezpańskie psy, robiliśmy sobie z nudów, na przykład, dodatkową lekcję wf, a właściwe gry w dupniaka. Kiedy znudziło nam się kopanie piłki, szliśmy nad rzeczkę dmuchać żaby, wrzucać do niej młodszych napotkanych kolegów albo do cukierni po pączki, jak ktoś miał jakieś pieniądze. Przechodząc obok sali na parterze, gdzie reszta naszej klasy w stresach odbywała naukę, krzyczeliśmy im zawsze na powitanie „haj hitla”. Pani wtedy zamykała okna.

Moi koledzy pochodzili z naszego rewiru. W rewirze mieścił się dom dziecka prowadzony przez siostry zakonne, wobec tego było też kilku chłopaków z „bidula”. Byli oni zawsze głodni, zawsze zadziorni i zawsze ogoleni prawie na glacę, a to z powodu kar, jakie tam stosowano, czyli na przykład strzyżenia na „jajo”. Kiedy tylko, ledwie któremu odrosły włosy, znowu coś tam przeskrobał, znowu zarządzano karę i znowu był golony na „jajo”. Byli jednak zawsze bardzo weseli, pomimo strasznych rzeczy jakie przeszli oraz braku prawdziwego domu. Ich inteligencja oraz zdolność do zapamiętywania rzeczy ważnych, wyrażana była dokumentną wiedzą o śniadaniowym menu w obcych tornistrach. Wiedzieli kto z klasy, i nie tylko! ma chleb obłożony, w danym dniu, serem, dżemem bądź wędliną. Kiedy mieli ochotę na kanapkę z żółtym serem, a był poniedziałek, to szukali w tornistrze Ali, bo Beata miała żółty ser przeważnie w piątek, a w poniedziałki miała z wędliną, Kacha za to w poniedziałki miała z dżemem, z żółtym we wtorki albo środy, a z wędliną, jako córka pierwszego sekretarza „czegoś tam”, właśnie, na złość w piątki.

W szkole zmieniały się, tak jak pory roku, nasze preferencje do czynienia psikusów. Raz to strzelaliśmy z gumek i skobelków, kiedy indziej z rurek i plastelinowych pocisków, przykładaliśmy naładowane kondensatory do uszu, czy też sikaliśmy plastikowymi strzykawkami. Z tymi nie było najmniejszego problemu, ponieważ nasza szkoła sąsiadowała ze szpitalem. Chodziliśmy więc do szpitalnego śmietnika, gdzie grzebiąc pośród różnych okropnych rzeczy zdobywaliśmy je, narażając niejednokrotnie swoje młode i cenne zdrowie. Okrwawione gazy i bandaże, wata, gumowe rękawiczki oraz bliżej nie sprecyzowane odpady medyczne, nie były jednak w stanie zniechęcić nas od szabrowania pośród tego „siedliska chorób i bakterii”. W końcu dyrektor, musiał wydać dekret o całkowitym zakazie wchodzenia na tereny szpitalne, poparte, wzmocnieniem ogrodzenia drutem kolczastym.

Do teraz nie wiem, czy uczynił tak z troski o nasze zdrowie, czy też miarkę przebrał Wiciu urozmaicając, ze starszymi kolegami, szpitalną dietę o kępy trawy wrzucone, przez uchylone okno, do wielkiego kotła z zupą jarzynową, gotującą się szpitalnej w kuchni.

Najwspanialszą rzeczą jaka mogła nas w szkole spotkać, pomijając okienko w czasie „niemca”, lekcję wf oraz przerwy była wyprawa po obiad specjalnym wózkiem. W naszej szkole nie było kuchni, ale obiady były wydawane w stołówce, dla chętnych uczniów oraz nauczycieli na dużej przerwie. Pchaliśmy więc dwukołowy wózek z pustymi termosami, prawie przez całe miasto do sąsiedniej szkoły, gdzie kuchnia była. Zajmowało nam to akurat jedną godzinę lekcyjną; wyprawa zaczynała się przed lekcją, po której następowała duża, obiadowa przerwa i trzeba było zdążyć przed jej zakończeniem. Korzyści były dwojakie; dodatkowe „okienko” i możliwość zjedzenia czegoś tam po drodze. Czasami nawet udawało się „wysępić” od kucharek jakiegoś zabłąkanego kotleta, czy klopsa. Był tylko jeden haczyk, a haczyk ten nazywał się Bronek.

Bronek był niski, ale nabity jak iron man i zawsze zły. Na dokładkę nie lubił nikogo, a w szczególności uczniów z innych szkół. Był weteranem, który już któryś raz z rzędu repetował ósmą klasę. Umiał się bić i zdarzało się, że walczył z dużo większymi i starszymi od siebie wskakując na nich i podduszając dopóki nie padli. Jak padli, było po nich bo Bronek miał kamloty zamiast pięści. Wieść o Bronku skutecznie odstraszała od pokazywania się w okolicach szkoły podstawowej nr 1, gdzie rządził, dlatego też chętnych na „wózkową” wyprawę po obiad nie było wielu. Ja jednak wraz z kumplami z „bidula” woleliśmy ryzyko spotkania z nim, niż czterdziestopięciominutową katorgę w ławce. Choć nauczyciele nie chcieli zwalniać więcej niż dwie osoby, my zawsze staraliśmy się jechać we trójkę, czwórkę, aby w razie potrzeby dać radę Bronkowi. Trzeba było tak wymiarkować, aby dojechać już grubo po zakończeniu przerwy, bo jemu nie spieszno było na lekcje i szwendając się po szkole wypatrywał komu by tu jeszcze spuścić łomot. Owa separacja udawała nam się dość długo, jednak razu pewnego doszło do spotkania z nim, a my niestety, z jakichś tam powodów, byliśmy we dwójkę. Mieliśmy szczęście, bo Bronka głód był owego razu, silniejszy od pragnienia spuszczenia komuś manta i wykupiliśmy się dwoma schabowymi i jabłkiem. Bronek jak przystało na prawdziwego twardziela, po skończeniu podstawówki, a następnie SPZ – tu (szkoła przysposobienia zawodowego), którą to dumnie nazywaliśmy „szkołą poszukiwaczy złota”, został rzeźnikiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *