Kiedy byłem małym chłopcem 10

Materiały pirotechniczne.

W owych czasach musieliśmy sobie w tej materii radzić sami. Sklepy nie sprzedawały żadnych petard i sztucznych ogni, a jedyne co można było kupić to korki i kapiszony na niedzielnym odpuście przed kościołem. Były dla małych dzieci i nam, zawodowcom nie dawały wystarczającej satysfakcji. Wobec tego kombinowaliśmy na różne sposoby jak tylko się dało.

 

Tam gdzie była budowa tam był karbid. Ta stara prawda była dla nas bardziej oczywista niż dwa plus dwa równa się cztery. Chodziliśmy więc tam i żebrząc niby płaczki przed kościołem dostawaliśmy od robotników swoje upragnione „białe złoto”. Gdy nie dostawaliśmy, szliśmy kiedy ich już nie było, a był tylko stróż.

Mógł nas jedynie posmyrać kawałkiem kabla po tyłkach lub po udach, co niejednokrotnie się zdarzyło. Wtedy poszkodowany, jak tylko mógł, ukrywał przed rodzicami ciemniejące z dnia na dzień pręgi, eksponując jednocześnie przed kolegami – jako powód do dumy i dowody bohaterstwa z pola bitwy.: „o patrzcie jak mi przywalił lolą! wczoraj jeszcze były czerwone, ale już zaczynają fioletowieć!”, „o ja!” – mówiliśmy tylko, szeroko rozdziawiając gęby.

 

Był karbid, było dobrze! Brakowało jeszcze tylko pustej puszki po farbie z deklem, której zorganizowanie nie nastręczało już tylu problemów i chwilę później cała okolica w promieniu kilometra, przypominała sobie o naszym istnieniu.

Do puszki kładło się nasze „białe złoto”, następnie zespołowo pluło nań, zamykało dekiel i przytrzymując nogą, zbliżało ogień do małej dziurki z tyłu puszki. Dochodziło do reakcji chemicznej, której dwa punkty za Wikipedią pozwolę sobie zacytować: szerokie granice wybuchowości w powietrzu: 2,4% – 83% obj. oraz; po osiągnięciu pewnego ciśnienia ulega wybuchowemu rozkładowi wg reakcji: C2H2 → 2C + H2 (niewiele z tego rozumiem, ale słowo „wybuchowość” brzmi bardzo poważnie) w wyniku której wydzielał się acetylen i dochodziło do eksplozji .

 

Po potężnym wystrzale, sprawiającym długotrwałe piszczenie w uszach, szukaliśmy po krzakach dekla, który odskakując bardzo daleko, świsnął niejednokrotnie komuś, będącemu wtedy o krok od śmierci, koło głowy. Często więcej czasu zajmowało nam jego znalezienie, niż oddanie się w pełni artyleryjskiej kanonadzie puszką po farbie. Kiedy po dwudziestym pluciu, kończyła się ślina w ustach, a suchość w gardle była tak ogromna, że trudno było nam do siebie mówić, sikaliśmy do środka według zasady; „jedno sikanie, trzy wystrzały”. Detonacje bazujące na sikach były zawsze głośniejsze od tych na ślinie.

 

Kiedy nie było w pobliżu żadnej budowy, a co za tym idzie karbidu, konstruowaliśmy, domowym sposobem „ręczne granaty” ze zwykłych pudełek z zapałkami. Napis „przeciętnie 48 zapałek” nie zawsze, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, był zgodny z prawdą. Wychodziły przeto dwa granaty z trzech pudełek, a z pozostałego pustego sporządzaliśmy, wykorzystując zaryski, dwa zapalniki.

Ciasno upychaliśmy zapałki w środku, a po stronie gdzie była siarka wciskaliśmy zaryskę. Całość trzeba było jeszcze bardzo mocno i szczelnie owinąć taśmą klejącą, a najlepiej izolacyjną i wuala – granat był gotowy do użytku. Teraz wystarczyło dość mocno cisnąć nim o ścianę, mur, a najlepiej w nielubianą personę i dochodziło do mini eksplozji; sześćdziesiąt, czy siedemdziesiąt zapałek zapalało się w środku, wysoka temperatura wraz z powstającymi gazami, nie znajdując ujścia, rozrywało z głośnym „bum” taśmę izolacyjną i pudełko na strzępy.

 

Newralgicznym momentem całej operacji było owijanie pudełka taśmą izolacyjną. Wystarczyło bowiem niechcący zbyt mocno docisnąć zaryskę do siarki, a następował zapłon i tzw. „murzynek”, czyli gwałtowne spalenie wszystkich zapałek. Nie wiem skąd wzięła się owa nazwa? Myślę, że z osmalonych, czarnych rąk jakie w wyniku tego pozostawały. Mi zdarzył się tylko jeden raz, ale za to przyjąłem go, jak to teraz mówią „na klatę”, czyli na wewnętrzną stronę dłoni.

 

Po kilku dniach wyszedł mi wielki jak pół pomarańczy bąbel wypełniony wodą. Zaczynał się od kciuka, a kończył na małym palcu i bardzo przeszkadzał. Wpadłem wobec tego na „wspaniały” pomysł jego usunięcia przy pomocy małych nożyczek do paznokci, co uczyniłem. W zasadzie, to najpierw bardzo zaintrygowała mnie ilość płynu wewnątrz bąbla – wciąż czułem się jakbym coś trzymał w ręce i nie mogąc dłużej znieś tego dziwnego przeświadczenia, upuściłem co nieco małą dziurką z boku. Bąbel malał i malał, aż oklapł zupełnie pozostawiając po sobie dziwną, białą powłokę wyglądającą nieprzyjemnie i odpychająco jak kawał jakiegoś przylepionego flaka. Wystrzygłem go dookoła, „na krótko” przy dłoni jakbym wycinał jakąś wycinankę i poczyniłem pewne obserwacje – zaciekawiło mnie, że nowa skóra pod bąblem ma linie papilarne wyrazistsze, jakby lepiej odciśnięte niż te z odciętego flaka. Była młoda, różowiutka i świeżutka i bardzo, ale to bardzo wrażliwa. Jej przyjście na świat nastąpiło, poprzez moją „wycinankę” o tydzień za wrześnie i każde dotknięcie czułem teraz po stokroć mocniej i intensywniej. Wtedy właśnie wpadłem na mój drugi „wspaniały” pomysł. Pomysł odkażenia tego skórnego wcześniaka…

 

Pewnie już ze dwadzieścia lat nie ma tego specyfiku w sklepach, przypomnę przeto młodszym, że kiedyś sprzedawano wodę kolońską o dumnej nazwie Przemysławka. Miała bardzo specyficzny, ostry zapach, który jednym podobał się do tego stopnia, że spożywali ją namiętnie chodząc do kiosku Ruchu jak do monopolu, a innym nie. Jednego wszak Przemysławce odmówić nie było można – miała moc. Wysoki procent etanolu w połączeniu z dziwną mieszanką bliżej nieokreślonych ziół powodował, że stosowali ją po goleniu prawdziwi twardziele. Wypalała wszystko do cna, a czerwone wypieki utrzymywały się na twarzy przez wiele godzin. Człowiek miał wrażenie, że spryskał się chłodziwem z reaktora atomowego.

 

I właśnie ową Przemysławkę zastosowałem do odkażenia mojej nowiutkiej, różowiutkiej i delikatniutkiej skórki spod bąbla oblewając ją obficie. Efekt pamiętam do dziś. Z bólu turlałem się po podłodze wydając jakieś zduszone jęki i kwilenia. Miałem wrażenie, że wkładam rękę na przemian, a to do pieca, a to w mrowisko, i do pieca, i w mrowisko. Fale gorąca i potężne mrowienie zawładnęły moją ręką całkowicie, a krew pulsowała w niej jak w szybkowarze. Kiedy minął w końcu ból, przyszło odrętwienie. Po tak solidnej dawce bodźców straciłem czucie w ręce, a dotykając dłoni, nie czułem jej! Byłem przerażony. Czyżby Przemysławka była w stanie poczynić tak straszne szkody dla mojego organizmu?! Przecież „zawodowcy” stosowali ją wewnętrznie, porównując niejednokrotnie do dżinu.

 

Po kilku minutach czucie stopniowo powróciło, po tygodniu skóra wydobrzała, ja już nigdy nie zastosowałem Przemysławki na otwartą ranę, a pudełka owijaliśmy w rękawicach.

 

Świece dymne.

 

W szkole nie byliśmy orłami z chemii. Obce nam były symbole pierwiastków, jakieś wzory, reakcje chemiczne – słowem z teorii byliśmy kiepami. Jednak w praktyce znalezienie większych speców od wykorzystywania czegokolwiek do spowodowania „bum” byłoby trudne. Saletra mieszana z cukrem, bądź cukrem pudrem, karbid, zwykłe pudełko z zapałkami, pusty dezodorant były dla nas komponentami do tworzenia czegoś, z niczego i nie wiem doprawdy, kto pierwszy wykombinował, że piłeczka pingpongowa rozdrobniona i umieszczona, w jak dobrze nam znanym pustym pudełku po zapałkach, może stanowić doskonałą wytwórnię wielkiej ilości dymu? Była to dla nas oczywista oczywistość. Jak po jesieni następowała zima i trzeba było już powolutku ostrzyć łyżwy, tak pęknięte piłeczki od tenisa stołowego, od zawsze, służyły do sporządzania świec dymnych zatruwających powietrze na klatkach schodowych sąsiadów.

 

Wystarczyło włożyć ją w małych kawałkach, podpalić, by po chwili zdmuchnąć i zamknąć pudełko. Ot i wszystko, a dymu było co niemiara. Niestety, nasze oczekiwania były wciąż większe i piłeczek do pingponga nie wystarczało. Znaleźliśmy wobec tego o niebo lepsze, „gratisowe” zamienniki. Kosztowały tylko jedną minutkę strachu. Były to białe plastikowe tabliczki z napisem; „Nie dotykać wysokie napięcie!”. Próbom ich oderwania zawsze towarzyszyło głośne dudnienie, metalowych drzwi, do których były przynitowane. Ryzyko jednak opłacało się ponieważ z jednej tabliczki wychodziły ze trzy porządne świece i strach zawsze przegrywał w konfrontacji z pazernością na dym.

 

Po pewnym czasie ogołociliśmy cały nasz kwartał oraz przyległe, ze wszystkich tabliczek z napisem; „Nie dotykać wysokie napięcie!”. Wszystkie poszły z dymem, a elektrycy wysokich napięć do dzisiaj pewnie opowiadają historie, o epidemii znikających plastikowych tabliczek ostrzegawczych ze stacji transformatorów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *