Archiwum autora: bassooner

Ja, prezes!

List otwarty do pani premier Beaty Szydło

 

W związku z tym, że posiadam (również) wykształcenie rolnicze (i to średnie!) a co za tym idzie doiłem krowy i nie tylko (w sensie doiłem „tylko” krowy, a „nie tylko”, że nie takie rzeczy w rolnictwie robiłem) zgłaszam swoją kandydaturę na ministra rolnictwa lub co najmniej na prezesa Stadniny Koni w Janowie Podlaskim.
Koni co prawda nie doiłem, to znaczy, uściślając, nie doiłem klaczy, ale konie od zawsze mi się podobały (mają takie śliczne i długie rzęsy i futerko, to znaczy sierść i tak dalej, zresztą nieważne… aha! a mój brat zawsze, zwykł mawiać, jak mama mu marudziła „zamelduj koniowi – koń ma wielki łeb, to cię wysłucha” – to tak sobie, a muzą dodałem) dlatego też uważam, że na stanowisku prezesa sprawdziłabym się znakomicie. Jeśli oczywiście teka ministra nie weszłaby w grę, na co w pierwszym rzędzie liczę – z takimi kwalifikacjami!
Ze swojej strony poczyniłbym pewne, stanowcze ruchy, nad którymi już od pewnego czasu rozmyślam, a które nie dają mi spokoju. No bo niby z jakiej racji w polskiej stadninie koni, hodujemy konie arabskie? A co to? Nie mamy swoich? Polskich?
Nie znaczy to oczywiście, że mam coś do Arabów, to znaczy mam, ale oficjalnie nie, ale o fakt, że nie są nasze, rodzime. I mogłyby być nawet i amerykańskie, i niemieckie, czy jakieś tam angielskie, to też by mi nie pasowało i tyle. W polskiej stadninie koni mają być konie polskie i koniec! W arabskiej se mogą być arabskie, a w angielskiej angielskie. To ich sprawa. „Ich małpy – ich cyrk” jakie mają małpy w cyrku… to znaczy w stadninach… konie w stadninach jakie mają. A nasza jakie mamy małpy w sejmie… to znaczy w cyrku, a właściwie w stajniach, jakie w nich konie mamy. Bo powinniśmy mieć polskie. Wielkopolskie na przykład, bo są i wielkie i polskie i takie ładne brązowe futerko mają, sierść znaczy się taką mają, i te rzęsy takie długie no i łeb wielki (jak mawiał mój brat) co by można zameldować… zresztą nieważne. Ale tak mówił.
Liczę na szybką odpowiedź, bo aktualnie jestem na bezrobociu, ale (cholercia) bez prawa do zasiłku, a uposażenie ministra rolnictwa, czy (w najgorszym razie) prezesa stadniny koni bardzo podreperowałoby moją aktualną sytuację materialną (kredyty „chwilówki”, dług u Ździcha – da w mordę oraz alimenty).

końO! O takie koniki mnie się proszę Pani rozchodzi.

MP3

 

Autor niniejszego pseudo bloga, zanim jeszcze zamarzył sobie aby zostać sławnym pisarzem, zamarzył sobie aby zostać sławnym kompozytorem! Tak, tak!

Z tych marzeń zostało trochę „śmieci”, które powolutku, na jakiś ledwo zipiących płytach CD oraz starych twardych dyskach ATA wciąż odnajduję. Utwory mają około szesnastu lat i nagrywane były na Sound Blasterze Platinum i module dźwiękowym E-mu Proteus 2000 więc tchną, że tak powiem, lekko myszką.

Ale nic to! Niech będzie że brzmią oldskulowo. Żeby wprowadzić choć trochę ordnungu pogrupuję je choć na „elektroniczne” i „klasyczne”. Życzę przyjemnego słuchania!

P.S. Tytuły są robocze, czyli nadawane na podstawie pierwszego skojarzenia, słowem: nic nie mówiące.

 

ELEKTRONiCZNiE

 

HUMAN PULSE_     

 

FASHION SHOW_     

 

ELEKTRO RAMA-prc_     

 

SYNTHAXX_     

 

DISCO_     

 

PROGRESSIVE_     

 

TRINITY_     

 

loop na 6 elektro     

 

ISKRZENIE 84db$_     

 

 

KLASYCZNiE

 

 

ARABIC_     

 

ALLODOLA 17%_     

 

DE II cd     

 

WIDLY     

 

CAB-A-RETY_     

 

 

Ha, ha, ha! Leję w pory… elektryczne!

Żona zaproponowała, no dobra zadecydowała, że będziemy się zdrowo odżywiać (tak jakbyśmy dotąd odżywiali się niezdrowo). A rzeczą najważniejszą w zdrowym odżywianiu jest… no, no… zgadnijcie… Pomyśleliście na pewno o jedzeniu. No way!!! Nic z tych rzeczy!

Rzeczą najważniejszą w zdrowym odżywianiu nie jest jedzenie, a koktajler! Hm… nic wam to nie mówi Panowie? No dobra. To zacznę jeszcze raz.

Rzeczą najważniejszą w zdrowym odżywianiu nie jest jedzenie, a blender kielichowy! Ta – dam! Hm… to też wam nic nie mówi Panowie? To takie „coś” podobne do młynka do kawy, ale z ciut większym zasobnikiem. Do tego zasobnika wkładamy różne zdrowe rzeczy, wszystko to razem miksujemy i wypijamy i wtedy czujemy się zdrowsi! To też wam nic nie mówi Panowie?

Uwaga! „Tera bedzie” wersja dla facetów (Panie nie czytają).

Koktajler vel blender kielichowy to takie urządzenie, które jest podobne do szlifierki kątowej, czyli po naszemu gumówki. Ale! W szlifiereczce trzeba by wyjąć tarczkę tnącą i zastąpić ją szczotką garnkową. No wiecie. To taki „druciak”, którym można czyścić zardzewiałe felgi stalowe. Na przykład taki:

szczotka garnkowaI teraz tak. Gdyby włożyć tę szczotkę garnkową do co najmniej litrowego słoika od ogórków, tak żeby drut falisty był w miejscu gwintu, a do tego słoika wcześniej włożyć warzywa i owoce i to wszystko odwrócić do góry dnem i podkręcić obrociki na maksa, to właśnie to jest koktajler! No to Panowie już wiedzą.

Ale idźmy dalej…

camry agd 2Ponieważ nie dysponujemy koktajlerem, żona wyznaczyła mi zadanie jego zakupu. Zacząłem od przeglądania ofert w internecie i natknąłem się na rzeczy niesamowite. Rzeczy o których istnieniu dotychczas nie miałem pojęcia. A więc: czekoladowe fontanny, toalety przenośne, wagi do bagażu (ciekawe czy różnią się od normalnych) czyściki ultradźwiękowe, cyrkulatory (Boże co to jest?) termoloki, kombiwary oraz wiele, wiele innych dziwnych rzeczy z których dwie: elektryczne buty i frezarki do pięt przykuły moją uwagę.

 

I kiedy już w myślach nabyłem wszystkie te tajemnicze rzeczy oraz oczywiście koktajler, czyli blender kielichowy (Panowie wiadomo, to taka jakby szlifiereczka kątowa) moja rozmowa, po rozpoczęciu „nowego” zdrowszego życia mogłaby przebiegać z żoną w sposób następujący:

– Misiu! Zblendowałam dla nas w koktajlerze zdrowiutki i pyszniutki koktajl ze szpinaku, marchewki, pomarańczy, selera, pietruszki i kiwi. Przyjdziesz?

– „Momęcik” kochaniutka! Siedzę właśnie na toalecie przenośnej w kąciku naszej sypialni, ponieważ przepędziło mnie solidnie po wczorajszym zdrowiuteńkim koktajlu jogurtowo – bananowo – porowym z dodatkiem pędów bambusa, że ledwie zdążyłem pory opuścić. Wyfrezuję sobie jeszcze tylko pięty przy pomocy frezarki do pięt, zakładam elektryczny but i już w te pędy śmigam, to znaczy hopsasam do ciebie kochana!

– Misiu – Pysiu! Nie wierzę! Przyhopsasasz do mnie w elektrycznym bucie z wyfrezowanymi piętami? To ja chyba założę termoloki i podłączę cyrkulator!!!

 

 

Opłata parkingowa – reklamacja

Dzień dobry mili Państwo! (Dość uprzejmości, przejdźmy do konkretów).

Opłata parkingowa - reklamacjaW sobotę 30 stycznia odwoziliśmy siostrę mojej żony na samolot do Monachium. Kiedy szwagierka przeszła już na ciemną stronę mocy…(byłem ostatnio na Gwiezdnych Wojnach) no dobra, niech będzie, że za te bramki na lotnisku, to my (ja, żona i córki, dwie córki) wróciliśmy do samochodu… no dobra, do mojej Lancii, żeby udać się w drogę powrotną do domu.
Przyszło do płacenia za parking i (uwaga!) po umieszczeniu biletu w tej szparce, został on wciągnięty, a suma jaka ukazała się po chwili do uiszczenia, o mało nie spowodowała mojego zawału, albo co najmniej omdlenia przy parkometrze!

Było to 7252 złote! Słownie: siedem tysięcy dwieście pięćdziesiąt dwa złote!

Może suma była w szczegółach ciut inna, bo po odczytaniu „siedem tysięcy” już zacząłem tracić wzrok i czucie w nogach, jednak „na bank” była powyżej „siedmiu klocków” – mówiąc gwarą z giełdy samochodowej.
Po chwilowym odpłynięciu w nicość (wersja dla ateistów) albo do wszechybytu (wersja dla wierzących) wróciłem do świata żywych z zamiarem ucieczki biegiem na przełaj i porzucenia samochodu na parkingu, ponieważ prawdopodobnie opłata za parkowanie przewyższała wartość mojego samochodu.
Jednakże wizja porzuconej rodziny w samochodzie ostudziła nieco moje pierwsze, chłopięce, instynktowne odruchy (problem = ucieczka) i zacząłem myśleć racjonalnie.
Przecież taka suma zdarzyć się nie mogła! Parkowałem ponad godzinę, to prawda. Zawsze mieliście drogo. Ba! Bardzo drogo! To też prawda. Dlatego z reguły parkowałem w King Crossie i szedłem te trzy kilometry na lotnisko z buta, wmawiając szwagierce w drodze powrotnej, kiedy taszczyłem jej walizkę, że jak przyjechałem na lotnisko, to nie było wolnego miejsca.

Ale żeby cena za usługi parkingowe podrożała z dziewięciu złotych do ponad pięciu tysięcy za godzinę! To było niemożliwe. Coś zatem było nie tak.

Zacząłem tłumaczyć sobie co się mogło stać i wytłumaczyłem! Wyszło na to, że mam do zapłacenia siedem złotych i „coś tam, coś tam”, a przyczyną tego jest brak przecinka po siódemce. (Nie było to może tak do końca tłumaczenie sensowne i logiczne, bo przecież zahaczało o tysięczne części grosza, jednak byłem wciąż otumaniony pierwszym, kolosalnym odczytem, który znokautował moje trzeźwe myślenie.)  Włożyłem wtedy do innej szpareczki banknot dziesięciozłotowy. Parkometr pożarł bezczelnie moje dziesięć złotych nie odnotowując w ogóle tego faktu. Szybciutko, w nadziei odzyskania wkładu finansowego, anulowałem całą operację i wtedy maszyna wypluła mój bilecik z jakimś innym, który upadł na ziemię.

Zrozumiałem zaistniałą sytuację!

Ktoś, kto parkował „u was” prawdopodobnie od lata zeszłego roku, widoczne zapomniał, że zaparkował. Kiedy sobie przypomniał, wrócił po samochód i gdy przyszło do płacenia i zobaczył należną sumę, uciekł był (tak jak miałem w planach) ale skutecznie. Widać podobnież jak u mnie suma za parking przekroczyła wartość jego wozu. Eureka!
Koniec, końców włożyłem „mój” bilecik i zapłaciłem. Niestety o moich wcześniejszych dziesięciu złotych parkometr raczył był zapomnieć i transakcję na sumę dwunastu złotych musiałem uiszczać na nowo.
Słowem stratny jestem na sumę dziesięciu złotych, którą mam nadzieję raczycie mi zwrócić.

Bilecik, ten feralny i na kolosalną sumę, który wypadł na ziemię oddałem żonie, jako dowód w sprawie i kiedy przed chwilą zapytałem gdzie go ma? Odpowiedziała: „że umieściła go w torebce”… i wtedy już wiedziałem, że go straciliśmy. Wpadł w otchłań, bezkres, „czarną dziurę” i już jest po nim i przepadł z kretesem pośród tysięcy, milionów rzeczy, które w tej torebce są i nikt (nawet moja żona) nie wie po co?

P.S. Wiadomość z ostatniej chwili. Doświadczyliśmy cudu! Bilecik parkingowy jednak się znalazł! Powrócił z bezkresu zakamarków torebki mojej żony. Mamy go i możemy w razie co przesłać na wskazany adres.

Coś się ruszyło i jest odpowiedź i to nawet w kolorze niebieskim!

No cóż on „uprzejmie prosić” to ja grzecznie czekać…

 

Czekać, czekać i się doczekać!

opłata parkingowa sukces

Odebrać telefon od pana, pan współczuć i prosić o bilet. Teraz ja czekać na przelew…

I’m rich!!!

Dostać przelew i być zadowolony. Hurra!

Opłata parkingowa - zwrot należności

Koniec…

 

 

 

 

 

 

 

Zupa wegetariańska Waszczykowskiego

zupa wegetariańska WaszczykowskiegoPonieważ my, Polacy, jesteśmy przekorni, a panu ministrowi ostatnio wymsknęło się, że wegetarianizm jest nie teges, przedstawiam Szanownym Czytelnikom przepis na zupę wegetariańską. Zupa jest też dodatkowo mocno rozgrzewająca, co z uwagi na aurę, będzie jej dodatkowym atutem oraz, co odkryłem zupełnie przypadkowo, pomaga kiedy jesteśmy „wczorajsi”.

Proszę się też nie przejmować (szczególnie faceci) że niektóre jej składniki będą dla was całkowicie nieznane (jedzenie to nie tylko pyrki, schabowy i chleb ze smalcem) oraz, że (uwaga!) można ugotować zupę bez żeberek.

Składniki

 

– dwa bataty (no okej! mogą być też dwie duże, mączne pyry)

– 3 marchewki

– jedna pietruszka

– kawałek selera (no właśnie, co to znaczy „kawałek”? a więc niech będzie to ćwiartka całego selera)

– jedna papryka

– dwie cebule

– dynia Hokkaido (dobra, dobra… to opcjonalnie zamiast np. marchewki ale może być też i „z” marchewką)

– puszka mleka kokosowego

– brokuł ewentualnie cukinia lub świeży szpinak

Przyprawy

– imbir

– ostra papryka lub pieprz Cayenne

– kurkuma

– Curry

– cytryna

– sól i pieprz (no kurde wiadomo)

 

Wszystkie składniki kroimy w kostkę i podsmażamy. Najlepiej ma maśle klarowanym, ale można też na oleju roślinnym. Doradzam żebyście nie kupowali masła klarowanego za krocie w Techo, a zrobili je sami w domu. Wychodzi dużo taniej i jest o wiele smaczniejsze.

Kiedy wszystko się przyrumieni, zalewamy niewielką ilością wody i przelewamy do dużego garnka, do którego również dolewamy jeszcze wody aby uzyskać gęstość zupy. Słowem: nie za dużo i nie za mało, ale pamiętajmy jednak, że z dwojga złego lepiej za mało niż za dużo – łatwiej coś później rozcieńczyć, niż kombinować „ło matko co teraz?”, bo wychodzi nam jedna kosteczka warzywa na litr wody i uzyskaliśmy rozcieńczenie homeopatyczne! Dobra idźmy dalej…

Dość spory kawałek imbiru (2 – 3 cm) obieramy, kroimy w drobną kostkę i podsmażamy. Ma się lekko zeszklić i zapachnieć. Dodajemy do zupy. Następnie dolewamy mleko kokosowe i lekko podgotowujemy dodając do smaku przyprawy, czyli kurkumę, ostrą paprykę, Curry, cytrynę, pieprz i sól.

Na sam koniec, żeby się nie rozgotował dodajemy garść brokułu. Zupa w smaku ma być lekko kwaskowa i dość ostra.

Oczywiście mając słuszny garneczek wegetariańskiej zupy wystosowujemy stosowne zaproszenie (podając nasz dokładny adres) na wegetariański poczęstunek dla Pana ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego. Czekając na przyjęcie zaproszenia, które będzie potwierdzone dźwiękiem pękającej futryny drzwi wejściowych do naszego domu oraz zapachem wybuchających granatów dymnych na korytarzu, możemy zabrać się za klarowanie masła na następną zupę. Buon appetito!

 

P.S. Autorowi, pomimo że nie jest wegetarianinem, zupa smakowała i zjadł trzy talerze!