Archiwum autora: bassooner

IKEA czyli zakończenie definitywne

„W odpowiedzi na pismo z dnia 12 sierpnia 2011 roku dotyczące sofy BEDDINGE, proponujemy zwrot towaru. Prosimy o kontakt celem umówienia terminu odbioru sofy BEDDINGE. Pieniądze za zwracany towar możemy przekazać na Pana konto (wówczas prosimy o podanie numeru rachunku bankowego), lub możemy wypłacić w sklepie IKEA Poznań. Prosimy o kontakt ze sklepem IKEA w celu omówienia szczegółów.”

Tak oto, zakończyła się nasza przygoda, ze składaną sofą, a właściwie z trzema składanymi sofami BEDDINGE, które zgrzytały, zapadały się i pękały, a które IKEA wymieniała nam bezproblemowo i to bez paragonu!*

Z jednej strony szkoda, bo owe łóżko to całkiem udany mebel, którego próżno szukać w zwykłych salonach meblowych, gdzie wciąż króluje płyta pilśniowa i wiejski sznyt obić, a z drugiej dobrze, bo perspektywa spania, w niezmiennej pozycji do samego rana, była źródłem wielkich stresów dla naszego małżeństwa.

Obecnie zrezygnowaliśmy całkowicie z (nazwijmy to) „wynalazku o nazwie łóżko”, śpiąc na dwóch, sprężynowych materacach, wprost na podłodze. Teraz jest cicho, a ja dodatkowo, mam poczucie bezpieczeństwa, odsuwając w niepamięć traumę z dzieciństwa – wtedy to, będąc u cioci na wakacjach, spadłem, a właściwie „skulnąłem” się z łóżka na podłogę, łamiąc sobie obojczyk! Wystarczył upadek z trzydziestu centymetrów, by przez następny miesiąc chodzić z gipsem. A że gipsu wtedy, „był ci dostatek”, w przeciwieństwie do najzwyklejszych produktów codziennego użytku, więc ogipsowali mnie solidnie. – Co chłopczyku? Chciałbyś czekoladę, pomarańczko, szyneczkę, nowe buty? Nic z tego… tu masz dwa kilo gipsu gratis! – z takiego pewnie założenia wyszedł chirurg, w zabiegowym. Pół biedy, gdyby była zima. Wtedy po prostu wdziewałbym sam sweter bez podkoszulki, a na to kurtkę. Ale było lato. Dodam, że bardzo ciepłe lato i ten miesiąc wspominam, jakbym chodził z baranią skórą na plecach.

Zresztą wakacje „u cioci” to była prawdziwa sztuka przetrwania. Prawdziwa selekcja naturalna. Tam topiłem się, tam łamałem obojczyk, tam najadłem się do syta maku, wprost z makówek i zasnąłem w przydrożnym rowie, tam wbiłem sobie w dłoń drzazgę wielkości połowy zapałki, którą de facto, mam w dłoni do dziś i tam też nadepnąłem bosą stopą, na zbite denko od butelki, że aż „wyszła górą”. Na szczęście ciocia, zaradna kobieta, siostra mojej mamy, miała na wszystko proste, wiejski rady. Złamany obojczyk próbowała nastawić i nie powiem trochę bolało. Denko od butelki wyciągnęła własnoręcznie, po czym udaliśmy się do… nie nie nie – nie do szpitala, a do „mądrej” we wsi. Po co do szpitala? Przecież to tylko pół butelki wbite w stopę. „Mądra” przepisała okłady z ziół i kilka dni gorączkowałem.

Ale najlepsza rada była na wbitą drzazgę. Były to kąpiele we wrzątku, z mydłem, żeby drzazga zmiękła! Rękę, ciocia z „mądrą”, wkładały mi na siłę, do garnka z ukropem, a kiedy już wyłem wniebogłosy, wyciągały. Chyba pomogło bo drzazga tkwi w palcu do teraz, a komplikacji żadnych nie miałem. Właściwie to od pewnego czasu mam pewne podejrzenie, że drzazga przemieściła się z kciuka lewej ręki, do ramienia ręki prawej, bo tam ją ostatnio wymacałem, co zresztą ponoć jest możliwe.

Ale wracając do tematu.

Teraz już nie muszę umartwiać się upadkiem z wysokości trzydziestu centymetrów (z perspektywą złamania obojczyka) bo śpię ledwie na wysokości dziesięciu centymetrów, ani serenadą skrzypiącej, metalowej konstrukcji łóżka, bo materace są prawie bezgłośne. Młodsza córka, która w środku nocy przeprowadza się pomiędzy mnie, a żonę, w celu wypłacenia kilku kopniaków, za dzienne zakazy i przykrości, jakich (w jej mniemaniu) doświadcza, z naszej strony, też ma ułatwione zadanie i nie musi się wydzierać w środku nocy, że nie może nań wejść. Słowem: brak łóżka, nie oznacza wcale braku komfortu, a patrzenie na Indian z Amazonii z politowaniem, bo śpią pokotem, gdzie bądź, nie do końca jest słuszne.

* Dla niewtajemniczonych podlinkowuję całą, kilkuletnią historię, pękającej, rozjeżdżającej i trzeszczącej ramy sofy BEDDINGE.

 

IKEA

IKEA czyli sprawa rozpatrzona pozytywnie

IKEA kam bek

IKEA czyli kolejna reklamacja

 

Ja, człek doświadczalny

 

 

 

Wczoraj zostałem królikiem, a właściwie, odwracając kota, ogonem, człowiekiem doświadczalnym, testując na sobie, krem na krowie wymiona. Mazidło przyniosła do domu moja żona i oświadczyła „Że to krem dla krów, żeby im skóra na cyckach nie pękała!”. „To teściowej go zapodaj, bo raz widziałem i o mało nie oślepłem” – już chciałem powiedzieć, ale na szczęście, myśl szybsza była, niźli język.

Krem jest bezwonny, biały i dość gęsty. Zwiera same naturalne składniki i po przetestowaniu, z pozytywnym skutkiem, na rękach, przyszła pora na całe ciało – słowem wysmarowałem się nim „od stóp, do głów”. Z początku było normalnie, no pomijając fakt, że posklejały mi się brwi i „zrobiłem się” jakiś takiś, jedwabny, ale później zaczęły dziać się rzeczy straszne… W kuchni, z okrzykiem na ustach „Na pohybel udojniom!”, wylałem do zlewu pięć litrów mleka UHT, które dopiero co zakupiłem w Tesco. Później, pędząc jak oszalały po schodach i wykorzystując do tego wszystkie cztery członki, a przednie, czyli górne, zaciśnięte w piąstki, wybiegłem na taras i głośno zamuczałem. Była to godzina szesnasta, czyli godzina udoju krów w oborach. Przechodząca akurat przygłucha sąsiadka, odpowiedziała na moje muczenie „Dzień dobry”, myśląc zapewne, że i powiedziałem, do niej „Dzień dobry”. Pobiegłem dalej, na pokoje. Ubodłem tam delikatnie żonę w miednicę, a będącą akurat z wizytą teściową dotkliwie kopnąłem, dwa razy, w łydkę. Zbiegając po schodach, znalazłem się w ogrodzie, a właściwie ogródeczku. Począłem parskać i sapać na widok trawy, a ślina leciała mi obficie po brodzie. Dopadłem do niej i z największą rozkoszą, na oczach skonsternowanego (co za słowo!), sąsiada zza płota, zacząłem konsumować! W dość krótkim czasie ogołociłem całą połać i z wyrzutem spojrzałem na niego, bo właśnie wytaszczył na zewnątrz kosiarkę. Zrobił takie jakby przyzwolenie, dygając głową i wskazując swoją posesję. Jednym susem przeskoczyłem przez ogrodzenie i ogołociłem także jego trawnik. Później spaliliśmy po fajce, wypijając przy tym po browarku.

W przeciągu tygodnia przestawiłem się na dietę, wysoko – trawną. Stałem się bardziej jurny, ale i zadziorny, co bardzo spodobało się mojej żonie. Żywię się właściwie za darmo, konsumując na około trawę i jednocześnie pobierając niewielką opłatę, jeśli jest to na przykład trawnik na czyjejś posesji. Mam wszędzie kumpli, bo okazało się, że nikomu nie chciało się, z własnej i nieprzymuszonej woli, strzyc trawnika, a na dodatek jak pociągnę „z baniaka” to „mucha nie siada” i „klient” pada jak „mucha”. Trzeba mnie tylko wtedy w odpowiedni czas powstrzymać, bo leżącego już delikwenta, próbuję na dokładkę jeszcze stratować.

 

 

W Żabce wierzą we mnie jak (własna) żona

 

 

 

W drodze do pracy wszedłem do Żabki. Spotkałem tam mojego znajomego z pracy. Gość jest artystą – plastykiem i jako jedyny może oficjalnie, w naszym „zakładowym” bufecie, pić z rana piwo, o godzinie dziewiątej trzydzieści. Wymieniliśmy kilka zdawkowych zdań, po czym dokonałem zakupów – paczka Cameli i kefir to niedużo, a jakże odmiennie. Fajki na zgubę moich płuc, a kefir, ku uciesze jelit. I kiedy przyszło mi do płacenia, pani podała mi taką tyciunią naklejkę z misiem.

– A to co? – zapytałem.

– A to takie coś, co pan sobie naklei, na to tutaj – i podała mi kolorową ulotkę, gdzie były puste miejsca, na bardzo dużo miśków. – Kiedy dokona pan u nas zakupów, za minimum dwanaście złotych, dostanie pan jedną naklejkę, a kiedy wszystkie pola będą pełne, dostanie pan miśka maskotkę!

Spojrzałem na ogrom pustych miejsc i szybko wykalkulowałem, że za wydanego, ponad tysiaka, dostanę miska – maskotkę, za dziesięć złotych.

– Nie dam rady – odpowiedziałem z uśmiechem.

– Da pan radę – odpowiedziała ona.

– Raczej nie dam rady – odpowiedziałem znowu.

– Da pan radę – nie ustępowała i wtedy stała się rzecz niesamowita, bo dziwnym zrządzeniem losu, ani ona, ani ja ustąpić nie zamierzaliśmy.

– Chyba jednak nie dam rady.

– Da pan radę.

– Ale chyba jednak nie dam rady.

– Da pan radę.

– Ale widzi pani ile tu jest tych pół? Nie dam rady…

– Da pan radę… W sklepie zaległa cisza, a inni klienci, w liczbie trzech, w tym mój znajomy z pracy, co to ma dożywotnią dyspensę na browary, zaczęli się z zaciekawieniem przyglądać, zaistniałej sytuacji.

– Ale jednak nie dam rady – kontynuowałem.

– Da pan radę – pani odeszła od kasy i krzątając się po sklepie, odpowiadała mimochodem, pod nosem.

– Nie wydaje mi się. Na pewno nie dam rady.

– Da pan radę.

– A co jak nie dam rady? Nie robię tutaj zbyt często zakupów.

– Da pan radę.

– A wie pani, że żona, czasami też mi mówi: „Kochanie dasz radę! Dasz radę!”, a ja jednak, „czasami” nie daję rady… myślałem, że już nic nie powie, ale wychodząc, usłyszałem stłumioną odpowiedź, zza regału.

– Da pan radę…

Kiedy byłem na zewnątrz pomyślałem, że nie tylko żona wierzy we mnie bezgranicznie. Są także inni ludzie, dla których mogę stanowić przykład niezłomności i niezmordowanego parcia do wyznaczonego celu. W tym przypadku gratisowego miśka za dychę, ale w cenie wydanego tysiaka.

 

 

Facet w prochowcu

Siedziałem, a właściwie stałem w pociągu, a konkretniej, to stałem w pociągowym WC, bo tylko tam było jeszcze miejsce dla mnie i kilku innych osób. Co prawda z początku staliśmy na korytarzu, ale napierający, z wrogimi okrzykami, tłum pasażerów – Proszę zrobić dla nas miejsce! – spowodował nasze przemieszczenie właśnie do pociągowej toalety. Ludzie stali nawet w łącznikach między wagonami, a jeden facet stał tylko na jednej nodze, bo w miejsce drugiej ktoś wpakował mu walizkę i miał ją teraz podkuloną. Był szczupły, z dłuższymi szpakowatymi włosami i wystającym, haczykowatym nosem i wyglądał teraz jak czapla siwa. My, osadnicy pociągowego WC, nie mieliśmy aż tak źle, no może za wyjątkiem zapachu, bo w zapachu zawarte było całe poprzednie sześć godzin jazdy, zanim pociąg dojechał na stację, na której wsiedliśmy. Szczęśliwcy, a wśród nich moja osoba, którzy stali przy oknie, trzymali głowy na zewnątrz, a reszta z braku innej opcji, przyjmowała zapach twardo „na klatę”. Młoda dziewczyna ze łzami w oczach, miała widocznie próg zapachowej wytrzymałości dość niski i próbowała wyjść. Nie bardzo jednak było jak i gdzie, bo ludzie stali wszędzie, a wciąż napierali nowi. W oknie zmieściły się trzy głowy, a ja miałem jeszcze to szczęście, że wysiadałem na pierwszej stacji. Byłem, jak to określał pewien mój znajomy policjant luzak, któremu na służbie ukradli z policyjnej motorówki silnik, pasażerem krótkodystansowym. I kiedy tak wyglądałem przez okno, w poszukiwaniu innych, znajomych „krótkodystansowców” z mojego miasteczka, zobaczyłem jego – faceta w prochowcu.
Facet w prochowcu odziany był elegancko. Jasny, popielaty płaszcz, ciemniejsze spodnie, biała koszula pod krawatem, do tego brązowe i wypastowane buty, które odróżniają sznyt wiejski, od miejskiego i całe mnóstwo bagaży. Dwie porządne walizki, torba na ramię i neseser w zębach dopełniały całości. Aha! Facet w prochowcu miał jeszcze żonę. Żona szła na samym przedzie z tyciunią damską torebeczką, w której mieściła się zapewne tylko chusteczka, klucze, szminka i lustereczko i pana poganiała, a pan już ledwo zipał. – Mówiłam, że peron trzeci, nie jest za peronem czwartym, a po drugiej stronie dworca! Przez ciebie nie zdążymy! – wykrzykiwała, a ja zauważyłem w jego spojrzeniu, jakieś cierpienie. Pociąg był całkowicie wypełniony pasażerami, oni jednak jakimś cudem wpakowali się do środka i zagłębili z mozołem w tę zbitą i zdawałoby się nierozerwalną, ludzką ciżbę. Z odgłosów, które wydawała pani, wywnioskowałem, że mają miejscówkę. Szczęściarze!
Pociąg ruszył, a po dziesięciu minutach, w drzwiach od toalety, pojawił się pan w prochowcu i oświadczył, że „On musi!”. Znam to spojrzenie, tę rozpacz, bo sam to kiedyś przeżyłem, więc od razu wiedziałem, że sprawa jest poważna i facet się za chwilę albo zleje, albo zesra. Zanim przemieściliśmy się z toalety na korytarz, minęło z dziesięć minut, a poruszaliśmy się kroczkami o długości centymetra. Pan w tym czasie przestał się odzywać, dostał szczękościsku, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu. W końcu jednak WC zostało opróżnione i zamykając drzwi, został w niej sam. Mając do nich przyciśniętą głowę, usłyszałem tylko krótkie pierdnięcie, a później zaległa cisza. Złowroga cisza. Po dłuższej chwili, drzwi wolno uchyliły się i przez wąską szparkę ujrzałem go w samej koszuli, krawacie, skarpetkach i butach. Nie miał na sobie już ani prochowca, spodni, a nawet gaci, za to w oczach miał wstyd. Zostałem jego powiernikiem i facet zdradził mi pewien sekret – Zesrałem się do prochowca… – wyszeptał do mnie – pomóż mi pan.
– Słucham? – odpowiedziałem. – Bo niedosłyszałem – a dosłyszałem przecież dobrze, jednak mój mózg nie dopuścił takiej informacji. Wiecie, jak ktoś powie rzecz niewiarygodną, w stylu, „Jestem ufoludkiem”, albo „Mam wrażenie, że przedmioty się jakoś tak dziwnie na mnie patrzą”, to pomimo, że człowiek usłyszy dobrze, i tak odpowie „Że co?”, „Że jak?”. Tak było i w tym przypadku, bo makabryczność tej sytuacji wydawała mi się nieprawdopodobna.
– No normalnie… zesrałem się do prochowca. Jak siadłem na kibel, to go nie podkasałem. Walnąłem kupala i zorientowawszy się co zrobiłem, zerwałem się na równe nogi i wtedy stało się to najgorsze, bo zawartość spłynęła mi do spodni. Miałem rozwolnienie, a wstrzymywałem już od samego wyjścia z domu. Pomóż mi pan, bo się ze wstydu spalę albo wysiądę w biegu.
– A jak mam panu pomóc?
– Wiesz pan, prochowiec, spodnie i gacie wyrzuciłem przez okno. Nie było innego wyjścia. Nie mogę teraz tak przejść przez cały pociąg. Daj pan znać mojej żonie, żeby mi wyciągnęła spodnie z walizki. Ona wie gdzie są. Siedzi w czwartym przedziale.
– Dobra, zobaczę co da się zrobić. Zamknij pan drzwi i czekaj pan. Zapukam za chwilę. Stwierdziłem, że zamiast przeciskać się przez tłum, puszczę wiadomość, głuchy telefon i wtedy będzie szybciej. Powiedziałem więc do sąsiada, żeby podał dalej, żeby powiedzieć pani w czwartym przedziale, żeby wyciągnęła z walizki spodnie i podała, bo mąż potrzebuje. O dziwo poszło szybko, jednak zamiast spodni, dotarła do mnie wiadomość zwrotna.
– Pani w czwartym przedziale pyta się „Po co?” – powiedział do mnie sąsiad.
– Powiedz jej pan, że „Pilnie potrzeba!” – odparłem.
– Dobra – rzekł sąsiad i wiadomość powędrowała dalej. Nie minęło dużo czasu, a ktoś zaczął przeciskać się w kierunku WC. Była to żona pana w prochowcu. Przyszła oczywiście bez jego spodni, ale za to z pretensjami.
– Co się tutaj dzieje? Gdzie jest mój mąż? To już nie można sobie spokojnie w przedziale posiedzieć? – szepnąłem do niej, że mąż jest w środku i miał pewien, nieprzyjemny incydent. Drzwi powolutku uchyliły się, a w szparce pojawiła się sama przestraszona twarz.
– Cicho kochanie, wejdź do środka. Masz spodnie? – drzwi zamknęły się i po chwili już cały pociąg wiedział o zdarzeniu pana w toalecie.
– A gdzie ty masz spodnie?! – wykrzykiwała. – Co? Wyrzuciłeś przez okno spodnie, które ci sama wybrałam i kupiłam? A gdzie masz płaszcz?! Też wyrzuciłeś przez okno? Co?! Zesrałeś się do prochowca?!! Zwariowałeś chyba! Jak ja wytrzymałam z takim człowiekiem?! Co? Że ci moja zupa od wczoraj zaszkodziła? Oj czekaj! Idę po te twoje zasrane, o przepraszam, czyste spodnie, a ty mi się na oczy lepiej nie pokazuj przez resztę drogi! Jak się mama dowie to dopiero będzie…
Pani cała wzburzona wyszła z toalety i energicznie zaczęła przepychać się w kierunku swojego przedziału. Po chwili dotarły do mnie spodnie, podawane z rąk do rąk. Zapukałem. Przez lufcik wyjechała ze środka dłoń, w którą wsunąłem zwitek. Pociąg zbliżał się do pierwszej stacji i zaczął powoli zwalniać. Zatrzymaliśmy się, otwarłem drzwi. W tej samej chwili, wylazł z toalety facet w prochowcu, ale już bez prochowca i w innych spodniach, przebił się do wyjścia i stanął po chwili, ze mną na peronie.
– Nie jedzie pan dalej? – spytałem.
– Nie. Wcale zresztą nie chciałem. Mam w tym mieście starego kumpla z woja. Dzwoni czasami do mnie i zaprasza, żebyśmy razem na ryby pojechali. Zawsze chciałem, ale wie pan, żona nie pozwalała. Teraz jest właśnie ta chwila, ten moment, „albo teraz albo nigdy”. Mieszka tu, niedaleko. Wysiadam, a co będzie dalej, nieważne. Pociąg ruszył. Szliśmy jeszcze przez chwilę razem, by po kilkudziesięciu metrach rozejść się.
– To taaaakich połowów! – rzekłem na pożegnanie.
– Dziękuję, ale tu nie tylko o ryby chodzi. Chodzi o wolność, wie pan, żeby robić to co się chce, a nie co się musi… Dziękuję za pomoc… no z tymi spodniami. Jakby pan czegoś potrzebował, to dzwoń pan śmiało. Tu jest moja wizytówka – chciał mi podać też rękę, ale szybko cofnął. – Lepiej nie – i uśmiechnął się.
Przeczytałem wizytówkę „mecenas Jan Maria Kościelski – adwokat”. Kto wie – pomyślałem – nie wiadomo na jaką połówkę trafię, może kiedyś się przyda?

Myjnia bezdotykowa

Samochód z reguły myję nad rzeką.

myjnia bezdotykowa 1

Darmowej wody co niemiara, więc nie muszę się specjalnie szczypać jak pod chatą, kiedy szlaucha używam. Zresztą i tak robiłem to przeważnie w deszczu. Kiedy zaczynało kropić, ja już powolutku, powolutku, szykowałem się do wyjścia. Ubierałem sztormówkę, kalosze i gumowe rękawice, a do wiadra nalewałem ciepłej wody, dużo płynu do naczyń i czekałem. Jak tylko luchnęło, wybiegałem w te pędy z chałupy dzierżąc w jednej ręce wiaderko, a w drugiej duży kawał szarej gąbki, którą wyciągnąłem kiedyś ze starego materaca. Zaczynałem od samej góry, od dachu, obchodząc wóz dookoła i stopniowo schodząc coraz niżej, aż do samych felg na samiuśkim końcu, a deszczyk mi to ładnie, cały czas spłukiwał. Jedno wiaderko wystarczało, żeby umyć moje kombi.

I komu to przeszkadzało? Się pytam komu?

Ano ku*wa sąsiadowi! Co mnie podkablował do straży miejskiej i przyjechali, a pech chciał, że akurat padać przestało i się przejaśniło, a ja jeszcze przy wozie w sztormiaku z gąbką i wiaderkiem i piany naokoło od ch*ja. – Pan nieekologiczny jest! – gada do mnie. Środowisko chemikaliami zatruwa! Mandacik będzie!

– Ja nieekologiczny? Przecież wykorzystuję siły przyrody do umycia mojego samochodu! W sensie deszcz. A że Ludwika wlałem? No to co z tego? Przecie jest napisane na opakowaniu, że ulega biodegradacji. I nie zmarnowałem wanny wody, a jedynie wiaderko…

– To nic nie szkodzi – piana do burzówki idzie, a nie do ścieków, tak być nie może. Poza tym zgłoszenie mieliśmy i musimy jakoś zareagować.

– Zgłoszenie? – tu was boli – pomyślałem. Rozejrzałem się na boki. W oknie u sąsiada, co to mieszka po drugiej stronie ulicy poruszyła się firanka. Aha! Tu cię mam ch*ju zaropiały. Całe życie z buta łazisz, konfidencie jeden, bo nawet cię na najtańszą „padaczkę” nie stać, to i sąsiadowi zazdrościsz.
– Zgłoszenie powiada pan? A wie pan, że ten, tu naprzeciwko pali plastikowymi butelkami w piecu? I w ogóle śmieci nie wywozi. Nie ma zadeklarowanego nawet jednego kubełka na rok! Wszystko wali do pieca, a resztę roznosi w reklamówkach po mieście. Taki „chitrus” panie z niego. A gruz, to na polną drogę w nocy taczką wytargał. Ale najgorzej, to jak zacznie palić, bo smród taki, że okna trzeba od razu zamykać. Sama chemia, guma i plastik. Nawet latem w największe upały hajcuje! A sadze to takie lecą, że jak nie daj Boże, na pranie spadnie, to już doprać nie idzie.

– To się zobaczy. Sprawdzi. Ale mandacik jakiś musimy wypisać.

– A to nie można jakiegoś pouczenia? Tylko od razu mandacik? – zapytałem z nadzieją.

– Pouczenia? A co będę pana pouczał! Przecież pan wie, że samochodu nie można przed domem myć, tylko w myjni. Wie pan co by to było, jakby każdy chciał sobie pucować auto na ulicy, przed domem? Całe miasto by pianą spływało. Mamy taki prikaz z góry, żeby w obecnych czasach na ekologię największą uwagę zwracać.
– Ekologia?!! To ja tu ledwo nakrętkę Ludwika do wiaderka wlałem, a ten tu – i pokazałem ręką na posesję sąsiada – szmaciarz jeden, zatruwa powietrze w całej okolicy! Jak zaczyna latem w piecu palić, to wszyscy sąsiedzi uciekają do domów! I to jest w porządku? I wtedy was nie ma! – nie powiem się wku*wiłem.

– No dobra – odezwał się ten drugi, starszy i z twarzy jakiś bardziej życiowy. – Weź no Franek, wypisz panu, najniższy mandat. Ten za obrazę funkcjonariusza. Za dwadzieścia złotych. Może być? – zwrócił się do mnie.

– Niech będzie, jak musi. Trudno. Jakoś przeżyję – młodszy wypisał mandat, po czym podając mi go, wyklepał tę swoja formułkę.

– Może pan się oczywiście odwołać…

– Dobra, dobra – przerwałem mu w pół słowa – znam ja te wasze odwołania. Dawaj mi pan ten mandat! – wsiedli do samochodu i kiedy mieli już odjechać kiwnąłem do młodszego, co siedział za kółkiem. Opuścił szybę. A ten mandat, to jest za obrazę funkcjonariusza na służbie, tak? – spytałem.

– Tak – odpowiedział.

– To spierd*laj!

 

Od tego czasu musiałem myć samochód nad rzeką.

Trudno się mówi, ale były też i plusy dodatnie, bo robiłem to w przepięknych okolicznościach przyrody, niepowtarzalnej. Znalazłem sobie takie przeurocze zakole. Dość trudny dojazd, ale wynagradzał mi to wspaniały, łagodny brzeg, porośnięty zieloną trawką, tak że mogłem bez problemu sięgnąć wiaderkiem wody. Nie powiem, szum wody, śpiew ptaków oraz moje namydlone za friko kombi, nastrajały mnie bardzo romantycznie i filozoficznie. System mycia miałem prosty: najpierw zlałem auto dwoma, trzema (darmowymi!) wiaderkami, żeby brud się odmoczył, później myłem płynem do naczyń, a na koniec spłukiwałem wszystko i było po sprawie.

Razu pewnego jednak, na „moje miejsce” i to w czasie namydlania, zjechało się klika innych samochodów. Wysiadło z nich paru, odzianych w maskującą odzież, bojowo nastawionych wędkarzy i w trakcie dość nieprzyjemnej rozmowy, okazało się, że jest to jednak „ich miejsce” i to od wielu lat! I że jak mnie jeszcze raz spotkają, myjącego w tym miejscu samochód, to mi nogi z dupy powyrywają, odkręcą koła i wrzucą do rzeki, a mnie razem z tymi kołami, a na koniec zadzwonią po policję.

Trudno się mówi, ludziom „palma odjeb*ła” z tą ekologią, więc postanowiłem „nie sikać pod wiatr” i iść z duchem czasu. Najpierw zasięgnąłem języka u znajomych, później poobserwowałem troszkę parkując nieopodal, by w końcu udać się na ekologiczną, myjnię bezdotykową!

Obliczyłem, że żeby umyć samochód będę potrzebował trzy złote. Oczywiście moi znajomi oraz inni kierowcy wrzucają tam monety garściami, ale robią to zupełnie bezmyślnie, tracąc czas i pieniądze, a i tak auto pozostaje niedomyte. Pięć programów?!! A po co pięć? Przecież wystarczy namydlić, przetrzeć i spłukać. Tak więc pomijając program numer jeden (mycie felg) wrzuciłem jedną złotówkę, nacisnąłem od razu program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) i opłukałem w minutę całe moje kombi. Później szybciutko przeleciałem po całości gąbką, raz po raz nalewając na nią, wodę z płynem do naczyń, którą sobie uprzednio przygotowałem w butelce, po półtoralitrowej Hellenie. Następnie powtórzyłem program numer dwa, dopieszczając szczeliny i felgi, a na koniec, pomijając program numer trzy (spłukiwanie) obleciałem i zakonserwowałem wszystko wodą polimerową (program numer cztery). Zrezygnowałem w ogóle z programu numer pięć (osuszanie wodą odmineralizowaną) wychodząc z założenia, że dynamiczna jazda z powrotem, do domu, osuszy mi samochód znakomicie, poza tym dość mocno wiało.

No! Byłem zadowolony! Trzy złote i samochód prezentował się znakomicie. Jak widzę tych wszystkich frajerów, co to wrzucają po dwa złote, ba! nawet całe piątki i jadą szprycą, centymetr, po centymetrze. Porażka. Kasa leci, a na karoserii i tak pozostaje taki lekki woalek brudu. Myjnia bezdotykowa? Niech sobie bezdotykowo konia zwalą! He he…

Po którymś razie doszedłem już do takiej wprawy, że myłem samochód za dwa złote! Zauważyłem, że z końcówki wydobywa się taka leciutka, wodna mgiełka, więc zanim wrzuciłem monetę, nawilżałem całe auto, tą mgiełką. Następnie przy pomocy mojej gąbeczki oraz przygotowanego wcześniej miksu wody z płynem do naczyń, w półtoralitrowej butelce po grejpfrutowej Hellenie, myłem wszystko prawie do czysta, dopieszczałem programem numer dwa (ciepła woda ze środkiem myjącym), a spłukiwałem polimerem, jednocześnie zabezpieczając przed korozją. Odkrycie owej „darmowej mgiełki”, poskutkowało, kolejną modyfikacją, bo postanowiłem przywozić ze sobą więcej ciepłej wody z płynem do naczyń, wykorzystując do tego baniak po wodzie mineralnej z Lidla i pomijając w ogóle program numer dwa, „leciałem” po całości darmową mgiełką, następnie myłem do czysta, miksem z baniaka, by za jedyną złotówkę, spłukiwać polimerem!

I byłbym mył do teraz, gdyby któregoś dnia, nie okazało się, że w tej całej maszynerii, za ścianą, za rozmieniarką, siedział sobie facet.

Bo tam w środku znajdowało się biuro, tej całej myjni! Widocznie mieli jakiś monitoring i gościu obserwował mnie od samego początku, bo kiedy po zroszeniu darmową wodą mojego kombi, wyskoczyłem ze swoim baniakiem i gąbeczką, otwarła się cała ściana i wylazł ze środka człowiek, informując mnie stanowczym tonem, że „to myjnia bezdotykowa!”. O ty luju pasiasty – pomyślałem sobie, a że byłem blisko szprycy, wrzuciłem szybko, moją przygotowaną wcześniej złotówkę i uruchamiając program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) zaatakowałem, kierując silny strumień w jego stronę. Zrobił unik, ale i tak trafiłem prosto w ślepia. Próbował po omacku wycofać się i zabarykadować w biurze, ale dopadłem do niego i cały czas sikając wodą ze szprycy, zlałem „od stóp, do głów”. Dodatkowo, chwyciłem za plastikową rączkę od baniaka i wymachując nim jak cepem, waliłem go, raz po raz, po łbie. Następnie wepchnąłem nogą do biura i zatrzaskując drzwi, zaklinowałem szprycą tak, żeby nie mógł ich otworzyć. Wsiadłem spokojnie do auta i kiedy odjeżdżałem, otwarło się z boku, takie tyciunie okieneczko, z którego wyłoniła się mokra głowa, wykrzykująca coś i machająca wymownie zaciśniętą pięścią.

Postanowiłem pojechać nad jezioro…