Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości zanieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.II

Po operacji, czyli wracam do zdrowia! I do domu…

No! Jestem już u siebie… to znaczy w pokoju numer sto piętnaście. Jehowę już wypisali, ale za to przywieźli starszego pana po kolonoskopii, a właściwie po lewatywie i kolonoskopii. Ma smutne oczy. Nie wiem czy po narkozie, czy tak przeżywa to badanie. Dołączył też do nas nowy pacjent ze złamaną szczęką, a jak się okazało później, żuchwą… i to w trzech miejscach! Chodził tak przez półtora tygodnia. Twardziel.

Choć w sali jest gorąco, ja mam dreszcze. Pielęgniarki przykrywają mnie kołdrą, a na to kładą jeszcze koc. Leżę plackiem, mając w perspektywie dwanaście godzin, a już najchętniej zmieniłbym pozycję na jakąś półleżącą. Może być ciężko. Dają mi półlitrową kroplówkę z glukozą, pewnie ze względu na te dreszcze, a następne dwie nawadniające, też półlitrowe, już czekają obok, na moim stoliku. Sumuję wszystkie. Wychodzi półtora litra płynu, a przed zabiegiem dostałem litr. Tak dobrze nawodniony jeszcze nie byłem. Dwa i pół litra w jakieś sześć godzin! Czyli pięć dużych jasnych. Czekam kiedy mi się zachce, bo na razie nic nie czuję. Delikatnie wkładam rękę pod moją operacyjną, kusą koszulinkę. Sprawdzam czy „wszystko” jest na swoim miejscu. No, niby jest ale jakieś takie obce, jakbym złapał sąsiada.

 

Leżę. Minęło może z trzydzieści minut, a ja już ścierpłem. Jeszcze tylko jedenaście i pół godziny… o Boże! Nie wyrobię! Byle zasnąć, a o pierwszej w nocy będę mógł wstać i iść ostrożnie do ubikacji. Ten z połamaną żuchwą pyta się, czy może zapalić sobie na sali? Co?!! Ćmiki chce mi tutaj jarać?!! Aha… teraz zrozumiałem, bo gada bardzo niewyraźnie; mówi, że jak będzie noc, to będzie można sobie przy otwartym oknie zapalić, a na razie wychodzi do kibelka.

Wjeżdża łóżko z moim sąsiadem. Jest bardzo uradowany i gadatliwy. Wziął ogólne i mówi, że czuje się świetnie, tak jakby spał ze dwa dni. Może sobie wyżej podłożyć poduszkę pod plecy… ja leżę plackiem patrząc w sufit, ewentualnie na boki i wciąż mam dreszcze. Co ja bym dał, żeby móc zmienić pozycję! Ten ze złamaną żuchwą przyłazi z kibla. Wali od niego ćmikami na kilometr. Z niepokojem stwierdzam fakt, że coś dziwnego dzieje się w moim brzuchu. Jakieś wzdęcie, czy co? Teraz wiem… mam pełny pęcherz, a sikać mi się nie chce… to znaczy pewnie chce, ale ja tego nie czuję! Bolą mnie nery i krzyże od tego leżenia w bezruchu. Patrzę z niepokojem na kroplówki; ta półlitrowa z glukozą skończyła się, teraz dostaję zwykłą, też półlitrową, a następna (półlitrowa) już czeka. Kurde! Nie wyrobię! Jak to wpompują we mnie, to coś puści. Pielęgniarka mówi, „żeby mnie pocieszyć”, że mogę, z powodu braku czucia, zupełnie nieświadomie zlać się do wyra, a sąsiad, co to miał dłużej dochodzić do siebie po ogólnym, dał się wyciągnąć na ćmika, przez tego z żuchwą i poszli do kibelka. U mnie zaczyna się kryzys. Z bólu pleców, pęcherza i ogólnego odrętwienia zaczynam się cały trząść. Mam zimne stopy i ręce, a na czoło występują mi krople potu. Przychodzi pielęgniarka i mówi coś o cewnikowaniu. „Po podpajęczynówkowym szybciej pacjent dochodzi do siebie” – przypominają mi się zapewnienia pana anestezjologa… żeby go pokręciło! Ten mi tu już na fajkę wychodzi, po ogólnym, a mnie za chwilę rozerwie. Nie no! Nie wytrzymam! Nie dam rady! Mogli mi ten cewnik założyć tam na sali, miałbym teraz spokój. Próbuję zmienić pozycję. Czuję się napompowany jak balon.

Przychodzą z ćmika. Ten z żuchwą prowadzi sąsiada pod rękę. Wziął dwa machy i zjechał po ścianie na dół. Kładzie się na łóżko i mówi do mnie. – Nie, nie… jeszcze za wcześnie na papieroska, ale miałem odlot… uuu… trzeba poczekać… 

– A odlałeś się? – pytam się zazdrośnie.

– Jeszcze nie, nie czuję potrzeby.

– A ja czuję… to znaczy kiepsko czuję, ale czuję, że pęcherz to mam pełny, jak po pięciu browarach bez sikania. Już dłużej nie wyrobię! Nie dam rady… zobacz jak mnie telepie…

– Zawołaj pigułę, niech ci kaczkę przyniesie, może się uda?

Przychodzi pielęgniarka i wręcza mi kaczkę. – Niech pan się zmusi, bo będziemy cewnikować! – dodaje na odchodne. Próbuję; śpiewam, gwiżdżę i udaję dźwięk szumu wody. Nic z tego. Równie dobrze mógłbym siłą woli zmusić do sikania wąż ogrodowy. Jeszcze za wcześnie, musi puścić znieczulenie, bo od pasa w dół jestem sobie zupełnie obcy. Ale za to podłączyli mi trzecią kroplówę! Ta mnie pewnie dobije. Nawodnią mnie jak polder zalewowy i nie będę musiał pić przez tydzień ale puści pęcherz. Leżąc na wznak patrzę w górę, na spadające do wężyka krople, zostało jeszcze dobre pół, a każdą odczuwam jakby ktoś skakał mi po brzuchu. O Jezu! Jak ja dostanę w ręce tego anestezjologa!

Wchodzi „ona”. Patrzy na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami. Nie w głowie mi amory. Uciekam wzrokiem gdzieś w dal.

– Dam panu coś – mówi do mnie chyba z litości. Pewnie wyglądam nie tęgo; krople zimnego potu na twarzy, delirka jak u nałogowego i grymas spowodowany ciśnieniem pęcherza na rdzeń kręgowy. Wchodzi po chwili ze strzykawką, którą aplikuje do kroplówki. – To jest Ketonal i coś rozkurczowego – mówi, a patrząc na moje trzęsące się ręce dodaje – dać panu coś jeszcze na uspokojenie? Odpowiadam, że „dziękuję”, a w myślach jej odpowiadam, „żeby zawołała tego młodego, miłego anestezjologa i podała młotek… to mnie uspokoi”.

Leżę w łóżku z kaczką do sikania jak ze „ślubną” już od dwóch godzin. Bez efektów. Ból w okolicach nerek i krzyża lekko ustąpił, a ja afirmuję się i wizualizuję; jestem nad brzegiem morza i mam rozłożony koc obok dystrybutora do piwa, a piwo jest gratis! Wypiłem z pięć dużych, jasnych i teraz normalnie idę się odlać do wody. Wchodzę. Morze jest zimne, że aż mi z tego zimna strzyka w kolanach. Nagle z wody wyłania się… pisuar. Wielki i piękny pisuar, który mówi poruszając się jak potężne, białe usta; „Wyszczaj się do mnie brachu! Odcedź kartofelki i ulżyj sobie! Dawaj! Śmiało! No, zrób miejsce w pęcherzu na następnych pięć dużych, jasnych”. Koncentracja i… jakby coś drgnęło. Mam zamknięte oczy, a ustami naśladuję szum fal, na przemian z cichym pogwizdywaniem. Sąsiad chyba wie co się święci, bo odkręcił kran, żeby mi pomóc. Nawet ten ze złamaną żuchwą zamilkł na chwilę, choć jak gada to i tak go nie rozumiemy, zresztą gada w kółko, że albo „idzie na ćmika”, albo, że „przyszedł z ćmika”, albo, że „wieczorem będzie można zajarać przy oknie”… Ja wciąż jestem nad morzem, czyli szum fal i mówiący pisuar. Aha… jest jakieś ciepełko, coś się ruszyło! Nieśmiało i z nadzieją unoszę kołdrę i spoglądam… o kurwa! Zlałem się do wyra! Wysunął mi się z „kaczki”, a ja w ogóle tego nie poczułem. Ja pierdolę! Ale siara! Jebane znieczulenie i jebany anestezjolog! Żeby go pokręciło! Co teraz?!! Wołać pielęgniarkę? A jak przyjdzie „ona”, to co powiem? – „Szanowna pani zmieni mi pościel? Bo się zesikałem!”. Ale wstyd! Co robić?!! Zagaduję do sąsiada. – Ej… chyba się zsikałem… – odwraca zaspany głowę w moją stronę i mówi. – To dobrze… teraz możesz sobie kimnąć.

– Niezupełnie, bo nie wcelowałem… nic nie czuję i myślałem, że go mam w środku, w kaczce, ale musiał mi się wysmyknąć i „walnąłem” do łóżka…`co robić? – pytam z nadzieją, że on coś wykombinuje.

– Dzwoń po pigułę – mówi.

– No, toś wymyślił. Że też wcześniej na to nie wpadłem. Cholera. Przecież wystarczy nadusić dzwonek i po sprawie! Wiedziałem, że na ciebie mogę liczyć – odpowiadam ironicznie, po czym już na serio dodaję. – Oszalałeś?!! Dzwonek chcesz dusić?!! A jak przyjdzie ta ładna… to co? Wstyd na kilometr. Podaj lepiej zwój tych zielonych, papierowych ręczników, jakoś sobie poradzę. – I właśnie w tym momencie drzwi otwierają się i na salę wchodzi „ta bardzo, bardzo ładna”, czyli „ona”.

– Ktoś dzwonił? – ten z żuchwą memła do niej niewyraźnie, „że trzeba pościel zmienić”, pokazując na mnie! O ten Judasz jeden! Wydał mnie! Sobie wieczorem ćmiki przy otwartym oknie pojarasz! Już ja cię urządzę! – myślę sobie w duchu.

– Wszystko w porządku siostro, temu facetowi od tych fajek na mózg padło i nie wie co gada… – wyjaśniam. Ale nie z nią te numery. Pewnie nie ja pierwszy, po podpajęczynówkowym, zlałem się do wyra.

– Spokojnie proszę pana, zmienimy pościel, nie ma problemu, to się zdarza…

Zawołała koleżankę. Zmieniły mi pościel, rozebrały do naga i dały nowy kaftanik – równie kusy i sprany, z dekoltem aż do pępka. Teraz leżę zawstydzony, wysikany i nic mnie nie boli. Byle do rana.

Miałem kilka odpływów. Między drzemkami zagadałem z sąsiadem i obejrzałem fragment jakiś wiadomości w telewizji. Jest po dwudziestej drugiej i ten z żuchwą zaczyna czaić się, żeby zapalić sobie przy oknie – „pal, pal stary, cie kurwa urządzę” – teraz udaję, że zasypiam.

Wstał z łóżka, szuka fajek w szafce. Myśli, że wszyscy śpią. Obserwuję go dyskretnie. Podchodzi do okna, delikatnie uchyla i siada na parapecie. On zapala fajkę, a ja delikatnie przyciskam czerwony guziczek, który sobie już wcześniej przygotowałem pod kołderką. Po chwili drzwi uchylają się. Wchodzi jakaś starsza pielęgniarka. Czując dym, zaniepokojona zapala światło. Robi się raban. Budzi się sąsiad, a ja udaję, że się budzę…

– Oszalał pan?! Pali pan papierosy na sali?!

– Pali się?! Gdzie się pali?! – szybko wtrącam udając zaniepokojenie. Sąsiad jest jeszcze mocno zaspany i wyłapał tylko, że „się pali” łącząc to ze smrodem tanich „bolków”. Nagle podrywa się przerażony krzycząc „ewakuacja!!!”. Niezgrabnie, z zabandażowaną nogą, usiłuje szybko wstać i uciec na korytarz. Zahacza o metalowy kubeł z napisem „odpady medyczne”, który z hukiem wywraca się na podłogę, powodując wielki rozgardiasz. Wbiegają kolejne pielęgniarki oraz lekarz dyżurny.

– Co się tutaj dzieje?! – pyta się. Dolewam jeszcze oliwy do ognia i mówię podniesionym głosem. – Gore! Gore! Ewakuować najciężej rannych! Mamy piromana na sali!

Lekarz w mig chwyta za stojącą przy drzwiach gaśnicę, próbując zlokalizować źródło dymu. Ten z żuchwą z wrażenia rozdziawił gębę i papieros wleciał mu za koszulę pasiastej pidżamy. Ma wielkie,wystraszone oczy i podskakuje, próbując wytrzepać niedopałek, który w końcu wylatuje przez nogawkę.

– Proszę natychmiast to zgasić! Ale w tej chwili!!! – lekarz podchodzi do niego i konfiskuje całą, dopiero co otwartą paczkę. Gościu nawet specjalnie nie protestuje tylko marudzi coś pod nosem. No! Masz za swoje Judaszu jeden!

Idę do domu!

Budzę się rano około szóstej. Jestem niewyspany, bo w nocy dręczyły mnie koszmary. Miałem pokój, w który leżałem sam. Około północy przyszła ”ona”, zalotnie uśmiechając się. Znacie zapewne ten rodzaj niewieściego uśmiechu, który to mówi; „Mam na ciebie chrapkę mężczyzno. Bój się, bo po wyczyniam z tobą takie rzeczy, że do końca życia nie zapomnisz”. Tak więc weszła, a ja już wiedziałem co będzie dalej. Chwyciła mnie za nadgarstek i powiedziała, że zmierzy puls, a dłonie miała rozpalone. Cały czas świdrowała mnie tymi swoimi niebieskimi oczami.

– Dam panu lekarstwo – oznajmiła, wstrzykując je przez wenflon. Dziwne ciepełko zagościło w okolicach mojego krocza, kołdra poruszyła się, a następnie uniosła lekko w górę. Ze zdumieniem zauważyłem, że mam potężną erekcję, a fallus zaczął podrygiwać w rytmie serca. Nie mogłem doczekać się gdy ona wejdzie na mnie i zobaczę jej przepiękne ciało; kształtne piersi, biodra i ramiona. Już prawie kąsałem ją lekko w sutki, obiema rękami obejmowałem krągłe pośladki pieszcząc językiem szyję. Szybkim ruchem zerwała kołdrę na ziemię i gdy miała na mnie wejść, odstąpiwszy na bok, krzyknęła w stronę drzwi – Stacha! Właź! – i wyszła.

W drzwiach stanęła Wielka Wąsata Pielęgniara dzierżąc w dłoni warząchew. Parowało z niej, jak z dopiero ci wyrzuconego na pole obornika. Podbiegła do mnie w podskokach, a ostatnim, najwyższym, dosiadła. Chwilkę pomajstrowała ręką, coś chlupnęło i „wsmyknąłem” się w nią jakbym wskoczył do bagna. Poczułem mdłą woń gotowanych podrobów. Spod białego kitla wystawały białe, grube, nabite giry o kruczoczarnych włochach. Starałem się jakoś wyswobodzić, ale zauważywszy moje starania, podniosła do góry drewnianą łychę i grożąc mi, powiedziała.

– Spokojnie malutki, bo przysolę! – po czym dodała już spokojniej, jakby zalotnie. – To długo nie potrwa… Zaczęła mnie powolutku ujeżdżać, jednocześnie rozpinając guziczek, po guziczku. Kiedy odpięła ostatni, odrzuciła fartuch do tyłu ukazując, się w całej krasie. Odruchowo zamknąłem oczy. Warknęła na mnie. – Patrz się malutki, bo przysolę! – Otwarłem oczy. Była naga i parchata jak stara pyra. Piersi kończyły się na brzuchu, a zwis tego, luźno dyndał sobie nad moim, poklapując rusz co rusz. Fałdy tłustej skóry przypominały nosorożca pancernego, a wielkie dupsko wystawało, aż za obrys łóżka. Wszystko to razem falowało, sapało i charczało jak jakieś nieboskie stworzenie. Nawet czarna dziura pępka, głęboka i czarna niby studnia, żyjąc własnym życiem, wydawała cichutkie pomlaskiwania i cmoknięcia. Zacząłem wpatrywać się w ten mlaskający pępek i zupełnie bezwiednie wetknąłem do środka palec. Coś mocno schwyciło mnie za niego, szarpnęło do przodu i pociągnęło w głąb, wessawszy do środka. Znalazłem się w brzuchu Wielkiej Pielęgniary, pływając w oceanie treści pomiędzy, unoszącymi się na powierzchni pogryzionymi kawałkami podrobów. Jakieś nitki zaczęły owijać mi się wokół nóg, krępując moje ruchy. Wyglądały jak długie, metrowe dżdżownice. Wystawiły łebki koło mojej głowy, mówiąc cichutko.

– Tatusiu, tatusiu to my – twoje żyły. Weź nas ze sobą. Zabierz z tego okropnego miejsca. Byłyśmy zdrowe i drożne i niepotrzebnie nas powyrywali. Teraz nie masz już ani jednej żyły w lewej nodze! Ani jednej! – i wtedy obudziłem się…

Powolutku przemieszczam się w kierunku ubikacji. Daję radę, ale siku wolę jednak zrobić na siedząco. Ten z żuchwą wysępił od sąsiada papierosa i teraz wyciągnął go do kibelka. Stoją przy otwartym oknie i palą na czczo. Sąsiadowi robi się znowu niedobrze i musi usiąść. Siada w kabinie obok mnie i powolutku dochodzi do siebie. Czyli jednak podpajęczynówkowe górą!

Wracam do sali. Wchodzi pielęgniarka i mówi, że możemy założyć swoje domowe pidżamki. Mogę umyć się przy zlewozmywaku, a przede wszystkim wyszczotkować zęby, bo nie myłem ich od wczoraj rana! Ale ulga, bo miałem wrażenie, że zjadłem wszystkie kipy tego z żuchwą. Po śniadaniu robimy sobie kawkę i częstuję nawet jego, a co mi tam, niedługo wypis do domu. Idziemy wszyscy na ćmika. Sąsiad przezornie pali na siedząco w kabinie. Biorę od niego kilka maszków, z kawką smakują wybornie.

Kuśtykając udajemy się po wypisy. Po drodze spotykam się wzrokiem z panią anestezjolog, odwraca głowę parskając śmiechem, czyżbym nagadał jakiś głupot na sali operacyjnej? Z wypisami wracamy do sali i ubieramy się w „cywilki”. Tego ze złamaną z żuchwą wypuszczają ze skierowaniem do poradni specjalistycznej. Będą musieli mu na nowo wszystko połamać, ponastawiać i podrutować, bo zaczęło się już zrastać. Wchodzi „ona”. Też powoli kończy dyżur. Mówi, że takich „miglanców” jak my dawno nie miała. Bajeruję ją, że dla tych niebieskich oczu, mógłbym jeszcze i z tydzień tutaj poleżeć, a myślach dodaję sobie, że w separatce i tylko na obserwację. Pakujemy się i wychodzimy, po drodze żegnając się z pielęgniarkami i lekarzami, jeszcze tylko przyjacielski uścisk dłoni i żegnaj szpitalu pa pa… oby na zawsze!

 

 

 

 

 

3 komentarze do “Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości zanieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.II

  1. Pingback: Rzeźnia nr 5, czyli jak trafiłem do szpitala, czyli o wyższości znieczulenia podpajęczynówkowego nad ogólnym cz.I - Co nowego na berbeli...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *