Archiwum kategorii: Zażalenia, skargi i reklamacje

IKEA czyli kolejna reklamacja

Do Dyrekcji IKEA.

Tak moi kochani! To ja! Pierwszy w Polsce człowiek, któremu uwzględniono reklamację bez paragonu! Powróciłem!

Dla przypomnienia dodam (choć żywię głęboką nadzieję, że osoby które to uczyniły, pracują jeszcze na swoich stanowiskach i nie zostały karnie wysłane na daleką północ, za koło podbiegunowe) że byliście to właśnie Wy – IKEA Polska!

Wymienialiście mi dwa razy pękającą ramę łóżka na nową, choć jedynymi moimi atutami był szczery list i kilka zdjęć, bo paragon mi się gdzieś po prostu zawieruszył. Było to ze trzy lata temu. Od tego czasu powiększyła mi się rodzina i do Antoniny dołączyła Maria, a dokładniej Maria Makabra jak ją pieszczotliwie nazywa moja żona z racji nieprzespanych nocy. Ech… co by nie mówić i tak nie jest źle, bo mała kończy właśnie dziewięć miesięcy i jest zdrowa. Nicpota jak piorun i charakterna ale chowa się dobrze i nie ma co narzekać.

Niestety ma sen jak partyzant i budzi się na każdy najmniejszy szmer, a o skrzypnięciu, czy zgrzytnięciu w ogóle mowy nie ma. Przyszłość dla niej widzimy na stróżce, gdzie na najdelikatniejszy dźwięk, zareaguje natychmiast.

Ale wracając do tematu. Wasza stalowa rama, którą to (za moimi namowami) wzmocniliście, dając jedną poprzeczkę więcej, co zapobiegło rozjeżdżaniu się nóg, co (dla przypomnienia) powodowało diaboliczne „brzdęk” i wyskok mojej żony, o godzinie drugiej trzydzieści trzy w nocy, na równe nogi, stała się na powrót bardzo głośna. Nie ma co prawda, żadnego „brzdęk” i nie pękła (co było powodem już dwóch wcześniejszych reklamacji i wymian), ale każdy obrót na drugi bok, to serenada dźwięków rodem jak z huty stali. Łóżko, po prostu, w godzinach nocnych, żyje sobie własnym życiem i odpowiada na nasze najlżejsze ruchy, metalicznymi zgrzytnięciami i prychnięciami.

Nie uchodzi to uwadze naszej córki – Marii Makabry, która to śpiąc w naszym pokoju w łóżeczku obok, budzi się częściej niż normalnie – to znaczy na każdą zmianę pozycji mojej albo żony. Nie nie! Nie o takich „pozycjach”, rzecz jasna myślę, bo o tym być mowy w ogóle nie może! Myślę o delikatnym „przekulnięciu” się na drugi bok i nic więcej. Gwałtowniejsze i energiczniejsze ruchy spowodowałyby ogłuszający ryk jak z „Wojny światów”, kiedy to machiny obcych, unosiły się na swoich trzech nogach. Wtedy pewnie sąsiedzi zawezwali by policję (myśląc, że doszło do jakiejś rodzinnej rzezi, a ja biegam po mieszkaniu z piłą łańcuchową) lub też pospiesznie czmychnęliby do lasu.

Tak oto, skrzypiące łóżko, odseparowało nas skuteczniej niż najzwyklejszy kryzys małżeński.

Kiedy kładziemy się, robimy to tak delikatnie, jakby kto położył na pościel jedwabną chustę, a i tak żona, ponieważ jestem od niej cięższy, robi mi ciągłe wymówki, że „za głośno!”. Wypracowałem przeto pewną technikę; polega ona na stopniowym przenoszeniu ciężaru z podłogi, na której przecież stoję, na łóżko, aby owe, jakby to powiedzieć, przyzwyczaić do mojej gramatury. Najpierw opieram rękę, by później położyć tylko jedną nogę, zniżam się i wertykalizuję, aż do momentu, gdy pośladki dotkną krawędzi łóżka. Kiedy dotkną, przesuwam je głębiej, w kierunku środka, po czym najlżej jak to tylko możliwe, kładę się na boku. Staram się wtedy nie oddychać, aby ewentualnie skorygować na bieżąco lekkie poskrzypywania wynikłe na skutek nie dość płynnego „przelania” mojego ciężaru z podłogi na łóżko. Kiedy w końcu leżę na boku, przypominam sobie (co za pech, właśnie wtedy!) że to nie „mój” bok i muszę zrobić obrotkę na bok drugi, czyli „mój”, czyli lewy i wtedy właśnie budzi się Maria Makabra obudzona metalicznym prychnięciem łóżka, podobnym do dźwięków fortepianu preparowanego Johna Cage’a, a żona szepcze mi czule do ucha; „Widzisz coś narobił!”.

Na załączonym zdjęciu widoczna jest jeszcze dodatkowo, pewna usterka – podpórki stelaża materaca mają tendencję do zsuwania się ze stelaża właściwego, czyli tego na którym łóżko stoi na ziemi. Zapada się wtedy ono nieznacznie i żonę po takiej nocy bolą korzonki. Na razie ratujemy się w ten sposób, że łóżko, składane przecież (a owa zaleta zdeterminowała jego zakup) rozłożyliśmy niejako na stałe, wzmacniając tu i ówdzie plastikowymi opaskami zaciskowymi (wciąż jestem za nagrodą Nobla dla osoby, która je wymyśliła) ale prędzej, czy później zapragniemy skorzystać z całego, należnego nam metrażu, jakim dysponujemy w pokoju, bo obecnie z niecałych osiemnastu metrów kwadratowych, prawie cztery zajmuje rozłożone, na samym jego środku, łóżko.

Pragnę jeszcze dodać, że nie są to żadne nasze fanaberie i widzimisię, bo jesteśmy ludźmi raczej mało od życia wymagającymi (a ja jako muzyk orkiestry symfonicznej, siedzący tuż za instrumentami sekcji perkusyjnej, przyzwyczajony jestem, do różnych dziwnych dźwięków) ale to łóżko po prostu się na nas uwzięło! Poprzednie dwa pękły, a to bierze nas najzwyczajniej na „przetrzymanie” – „Nie pęknę! Co to to nie! Wybijcie sobie z głowy reklamację! Ale w zamian będę tulić was do snu, kołysankami granymi na metalowych sprężynach…”

Jak w poprzednich dwóch wypadkach, liczę na pozytywne rozpatrzenie naszej sprawy, dochodząc jednak do dziwnego wniosku, że co nowe dziecię w rodzinie, to pęknięte, lub też trzeszczące niemiłosiernie łóżko… hm… co by nie mówić, jak na razie temat z potomstwem uważamy za zamknięty.

IKEA, czyli zakończenie definitywne

Zamek

Do dyrekcji, działu reklamacji, projektantów, rzeczoznawców, a i krawców firmy „Smyk”.

Miałem tego listu nie pisać, a właściwie nie wysyłać, bo napisałem go już w listopadzie i od tej pory „leżał” sobie na twardym dysku, jak ongiś w szufladzie.
Kiedyś, jak ze trzydzieści lat temu zacząłem jeździć z kumplami na ryby, mama zawsze, ale to zawsze z rana, kiedy zrywałem się o trzeciej zero zero na pociąg, gadała: „Po co ty na te ryby jeździsz?”. Tak gadała za każdym razem, przez te wszystkie lata, jak jeszcze z nią mieszkałem i tak gada do tej pory, kiedy mnie kumple na ryby wyciągają, jako ojca rodziny już.
Tak też i moja żona, w stosunku do tego listu gadała: „Po co ty ten list będziesz wysyłał? – zamek i tak naprawiliśmy sami.” Po co i po co? – myślałem sobie – i tak go wyślę, tak jak ongiś na ryby jechałem… ale nie wysłałem. Ale może od początku. W celu tym musimy cofnąć się do listopada zeszłego już roku, a więc.

Moi mili Państwo, w listopadzie odwiedziliśmy z żoną i córką Wasz salon mieszczący się w centrum handlowym (jak ja nie lubię tego słowa) King Cross w Poznaniu. Weszliśmy, jak to mawia zwykle moja ślubna, tylko popatrzeć…, a wyszliśmy z kozaczkami, zimową kurtką i jakimiś duperelkami, o których wspominać nie warto.
Kozaczki są świetne; szyte, skórzane, mają dość wysoki obcas, a co za tym idzie nie wpiją wody, kiedy w pseudo – zimie śnieg stworzy na chodnikach centymetrową breję*.

*(Pisane w listopadzie i nikt wtedy nie przypuszczał o nadchodzących „śniegowych suwenirach”).

Powiedzieć tego jednak nie można o kurtce. Nie, nie! bez paniki – nie jest tak źle, bo defekt, a właściwie defekcik tyczy się tylko jednej małej rzeczy – zamka, który ową kurtkę zapina, a zasadniczo zapinać powinien, bo nie zapina. Co prawda na początku zapinał ale przestał i w tej sprawie udałem się, jakiś czas później, jak to mawiają „w sprawie reklamacji”.
Myślicie pewnie, że obsługa była niemiła, że nawymyślali mi, że wezwali ochronę i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze? Nie, nie! Byli mili i chcieli reklamacje przyjąć. Tutaj jeszcze spoko. Lecz kiedy dowiedziałem się, że na wymianę, zamka lub kurtki będę musiał czekać dwa tygodnie! bo takie są procedury, to myślałem, że zrobię wymyk do tyłu przy kasie w Waszym sklepie! Dwa tygodnie? Dwa tygodnie?!! a nam się tylko zamek zepsuł.
No może i można czekać dwa tygodnie, a dwa tygodnie to obiektywnie „tylko dwa tygodnie” ale jeśli moja córka nie ma w czym chodzić, bo wystrzeliła po zeszłej zimie jak z procy i musiałaby siedzieć dwa tygodnie zamknięta w domu, to owe dwa tygodnie przemieniają się raczej w „aż dwa tygodnie”, a wizja jej chodzącej w przymałym paltociku napawa mnie przerażeniem i przypomina ten straszny kawał, co to ojciec prowadził płaczącego synka, za rękę po ulicy, a na pytanie przechodnia: „dlaczego mały tak płacze” odpowiedział: „cholera! kupiłem sralowi buty… i za małe!” – a ja nie chcę jej puszczać w miasto w przymałym paltociku i za ciasnych butach…
Ale wracając do rzeczy… po konsultacji telefonicznej z żoną zdecydowaliśmy się, na zakup we własnym zakresie w/w zamka i wszycie go w domu. Bo wiedzieć musicie, że moja żona umie szyć na maszynie! Tak, tak! Mowa o tej zapomnianej, jak zaprawianie kompotów, czy kiszenie ogórków, domowej czynności, co to kobiety wykonywały kiedyś w kuchni. Nie dość, że potrafi gotować, to jeszcze czasami coś uszyje! No fakt. Nie lubi tego. Bo zawsze coś idzie nie po jej myśli; coś się marszczy, coś rwie, coś plącze, coś guźla i ja wtedy boję się wchodzić do kuchni (gdzie zwykła ustawiać maszynę). Ale w końcu spódniczka jest uszyta, nogawki podwinięte, bluzeczka przerobiona, a i zamek wszyty.
Tak miało być i tym razem, a w związku z tym udałem się do sklepu o dumnej i całkowicie demaskującej nazwie „Nitka” po zakup, na drodze wymiany towarowo – pieniężnej, zamku/zamka (już sam nie wiem jak pisać). Zabrałem ze sobą oczywiście główną bohaterkę tego całego zamieszania – kurtkę, aby pani wprawnym okiem fachowca od nitek, guzików, wstążek i zamków oceniła jaki będzie najlepszy oraz dopasowała jego długość.
Sklep jest mały, wręcz kameralny, a i klientów nie za dużo, ale mnie oczywiście musiała przytrafić się taka jedna „baba”, co to lubi wybierać i kupować nie wydając przy tym pieniędzy. Wierzcie mi, że kiedy po przebraniu (i nie kupieniu!) kilkunastu beretów, co trwało baaadzo dłuuugo (a czas właśnie wtedy, w myśl teorii Einsteina rozciągał się niczym guma od gaci) i kolejnym pytaniu: „A niech mi pani pokaże jakieś skarpety z froty…” już chciałem wyjść na świeże powietrze w celu wykonania głębokiego wdechu. Ale wytrzymałem! Zagryzłem zęby i dałem radę! I mówię Wam było warto! bo pani w sklepie się znała! Nie jak te, w wielkich marketach, co to je łapią na ulicy, przypadkowo, bo przechodziły nieopodal i teraz muszą za karę niejako, odwalać, jak za dawnych lat, „pańszczyznę”, kryjąc się między regałami. Tu czuć było i wiedzę, i profesjonalizm. Pani nie unikała wzroku, nie uciekła na zaplecze i oto co zaproponowała:
Warianty były trzy; metalowy, plastikowy lany oraz plastikowy eee… no taki, który wyprodukowano z zaplecionej żyłki, co to czasami lubi się rozplątać. Jednak po bliższym „oblukaniu” kurtki powiedziała, nie uwierzycie Państwo! że zamka nie trzeba wymieniać całego, bo można (orkiestra tusz!) wymienić tylko sam suwak i to może działać!… co uczyniliśmy.
W sklepie, przy pomocy pożyczonego od nich małego śrubokręcika, rozgiąłem na samej górze blokadę zabezpieczającą suwak przed jego wysunięciem. Następnie zdjąłem stary, nałożyłem nowy i wuala – zamek zaczął działać! Ot tak, po prostu, bez żadnych fochów. Dacie wiarę?!! Później przy pomocy, pożyczonych, również ze sklepu, kombinerek, zacisnąłem, wcześniej zdjętą blokadę i na tym cała historia by się zakończyła. Niestety, po jakimś czasie i sam suwak nie podołał wobec następnej awarii, a mianowicie odpadnięcia blokady u dołu.
Jak łatwo przewidzieć, na powrót udałem się do wyżej wymienionego sklepu o dumnej i całkowicie demaskującej nazwie „Nitka”. Skoro idzie wymienić sam suwak dlaczegóż by nie dopasować dolnej blokady? – se pomyślałem. Tym razem jednak, równie dobrze obeznany w kwestii nitek, guzików wstążek i zamków pan, miał dla mnie smutne wieści pt. „Wymiana całego zamka.” Stwierdził mianowicie, że dolnej blokady „zaciskanej maszynowo!” – tutaj spojrzał mi głęboko w oczy, dając do zrozumienia, że to jest coś bardzo ważnego – nie podobnież zacisnąć kombinerkami, nawet jeśliby była, a nie było. Więc, no cóż, doszło w końcu do kupna nowego zamka i udania się z nim do domu.
W domu, po bliższym zaznajomieniu się z materią, żona spasowała. Bliższe zaznajomienie się z materią oznaczało, że zamek wszyty jest w sposób niemożliwy do wyprucia, to znaczy, został on bardzo finezyjnie wkomponowany w jakieś strukturalne elementy kurtki – jak odprujesz zamek to odleci ci rękaw – a na dokładkę wszystko to, jest przynitowane, przy pomocy zatrzasków! Słowem, żeby wymienić zamek, trzeba by usunąć te zatrzaski, następnie wypruć zamek (odlatuje rękaw), wszyć nowy i zamocować nowe zatrzaski. Proste? Chyba nie, bo tak też powiedziała pani kaletnik, klnąc na czym świat stoi (z wyróżnieniem producenta „co za jełop tak to uszył”), że jej dzień popsuliśmy!
Koniec, końców, znalazła jakiś inny sposób, na wszycie tego zamka, bez usuwania zatrzasków. Nie wygląda to może tak pięknie, jak oryginalne wszycie, ale lepiej mieć zamek nieoryginalny, a działający, niż oryginalną atrapę.
Mam nadzieję, że nie przynudzałem zbytnio. Może Was ruszy sumienie, a projektanci doświadczą przypływu olśnienia przyszywając zamek w ten sposób, żeby można go było w razie co wymienić. Bo wiecie, zamek to rzecz która lubi się popsuć, zaciąć, lub coś tam, czasami przytrzasnąć – auć.

IKEA kam bek

Moi kochani przyjaciele z IKEA – wróciłem!

 

Tak! To znowu ja! Gostek, któremu wymieniliście łóżko, a właściwie jego pękniętą w spawie ramę, na nową „bezbrzdękową”! i to bez paragonu!

Przesyłam dla niewtajemniczonych, bo wiem, że w dobie kryzysu, rotacja na stanowiskach duża, załącznik nr 1, czyli mój pierwszy list, rozpatrzony pozytywnie. Przez kogo? Tego nie wiem, ale nazwijmy go „ Wielkim Człowiekiem z IKEA”.
Poruszony do żywego, tak pozytywnym rozpatrzeniem reklamacji, wysłałem Wam mój drugi list, który to dla lepszego naświetlenia sprawy, wysyłam jako załącznik nr 2.

Rama, a właściwie jej druga generacja jest o niebo lepsza od poprzedniej:

– ma dodatkowe, poprzeczne wzmocnienie konstrukcji, a co za tym idzie, nie ma tego „brzdęk” które to, dla przypomnienia, powodowało wyskok mojej żony, na równe nogi o godzinie drugiej trzydzieści trzy,

– składa się o wiele, wiele lżej i żona nie musi już prosić sąsiada, pod moją nieobecność, o pomoc przy składaniu, co było dla mnie jakże dużym źródłem stresów.

To plusy, a z minusów, tylko jeden, ale jakże niezręczny… i to nie wiem czy dla mnie, czy dla was; jakość spawu, a co za tym idzie – on znowu pękł był!!!
Bo wiedzieć musicie, że kiedy moja żona, rozkładając łóżko przedwczoraj wieczorem, odkryła owe pęknięcie, to jej pierwszą myślą było; Boże! co oni sobie tam pomyślą, w tej IKEA, że my na tym łóżku jakieś niestworzone rzeczy wyprawiamy!

I ja jej przyznaję rację, bo jeśli już drugi raz pęka spaw, u pewnej rodziny, gdzieś w Polsce, to musi to oznaczać, że:
1. primo raz; facet i babka odznaczają się ponadprzeciętną gramaturą,
2. primo dwa; facet i babka używają łóżka niezgodnie z jego przeznaczeniem np. jako trampoliny lub maty treningowej,
3. primo trzy (i tej nadinterpretacji najbardziej się obawiamy); facet, w przypływie seksualnego szaleństwa, skacze na babkę leżącą na łóżku np. z pawlacza.
Będąc szczery, jak na pierwszej spowiedzi, powiem że;
1. primo raz; wciąż trzymamy formę, a co za tym idzie gramaturę w cuglach, i od poprzedniego razu nic się nie zmieniło,
2. primo dwa; łóżka nie wykorzystujemy ani jako trampoliny, ani tym bardziej, jako maty treningowej, a zgodnie z jego przeznaczeniem, oddając się w nim po prostu, pod opiekuńcze skrzydła Morfeusza,
3. primo trzy; nie rzucam się na żonę z pawlacza, ani z jakiegokolwiek innego sprzętu, ponieważ jest osobą o delikatnej konstrukcji i mogłaby takiego skoku nie przeżyć.

Pomimo tego jednak, gdybyśmy nawet wyczyniali na nim niestworzone rzeczy, to szwedzka stal, a w przypadku chińskiego podwykonawcy, szwedzki system kontroli spawów, powinny to wytrzymać, ponieważ w Szwecji, rewolucja seksualna odbyła się już na początku lat siedemdziesiątych i w tej chwili, będąc o całe lata świetlne przed nami, wyprawiają na swoich „wyrach” takie rzeczy, o których się nawet filozofom nie śniło! To gdzie nam – tutaj, do nich – tam?

Wychodzi więc na to, że najwyraźniej Pan Spawacz, znowu myślał, jak poprzednim razem, o meczu jego ulubionej drużyny piłkarskiej, będąc jedną nogą i ręką już na murawie, a w drugiej wciąż dzierżąc elektrodę i spawając ramę. Jako kibici nie winię go za to, bo wiem, że mecz, kumple i skrzynka browarów mogą być czasami bardziej pociągające niż, kobieta w tańcu, czystej krwi koń arabski w galopie i fregata pod żaglami razem wzięte.

Obecnie, na chybcika, co widać na zdjęciach, załatwiłem sprawę przy pomocy plastikowej opaski, której wynalazca powinien dostać nagrodę Nobla, za wynalezienie rzeczy tak wszechstronnej, a której szeroki wachlarz zastosowań zaczyna się, jak w moim przypadku, na doraźnym ratowaniu pękniętego spawu, a co za tym idzie naszego pożycia małżeńskiego, a kończy na obezwładnieniu taliba Abdullacha w samolocie rejsowym nr LH205 z Berlina do Waszyngtonu.

Zapewne też zastanawiacie się, dlaczego, skoro wymieniliście mi ramę w czerwcu, nie załatwię sprawy telefonicznie? Było by prościej, a i szybciej, niż pisanie kolejnego „opowiadania” i wysyłanie go listem poleconym do Was. No właśnie, chodzi o to, że znowu nie posiadam żadnego paragonu, bo kiedy przyjechali chłopaki z IKEA, z nową, „bezbrzdękową” ramą, radość w domu była tak przeogromna, że zamiast prosić ich, o jakiekolwiek potwierdzenie tejże wymiany, poczęstowaliśmy ich kawą i kruchymi ciasteczkami. I na tym cała sprawa się zakończyła; przyjechali, wymienili, wypili kawkę i pojechali, żegnani, przez nas domowników, na progu jak starzy przyjaciele… ale niestety bez paragonu.

Żywię przeto nadzieję, że macie „gdzieś tam” odnotowaną, ową wymianę, tym bardziej, że miała ona miejsce dopiero co w czerwcu, tegoż roku. Spaw zatem wytrzymał nie trzy lata, jak poprzedni, w starszej „brzdękowej” konstrukcji, a pięć miesięcy.
Nie wiem wobec tego co począć, bo w mojej głowie lęgnie się straszna myśl, że następny spaw nie wytrzyma siedmiu tygodni! i trzaśnie jak zapałka pod byle pretekstem. Ale nic to. Zdając się na stare powiedzenie, że do trzech razy sztuka liczę, iż zadziała ono tutaj jak katalizator i sprawa wyjaśni się, na Waszą, a i moją korzyść, niepękającym spawem.

P.S. Cały czas kombinuję, jakby Wam tutaj jakoś pomóc w tej kwestii. Diaboliczne „brzdęk” wyeliminowaliście sami, bez mojej pomocy, choć do oba projekty, mój i wasz, okazały się prawie identyczne – może przesył myśli na odległość naprawdę istnieje? Przy trzecim pękniętym spawie (w co szczerze nie wierzę, bo takowe prawdopodobieństwo jest mniej prawdopodobne niż główna wygrana w totka ) udam się do sklepu metalowego, by później zahaczając o monopol, odwiedzić mojego starego przyjaciela, który jest w posiadaniu frezarki, oraz kilku innych specjalistycznych urządzeń, o dziwnie brzmiących nazwach i myślę, że sprawę powinniśmy, późnym popołudniem rozgryźć, budząc się rano z pieśnią na ustach; kochanie mam ostatnie życzenie przed śmiercią… przynieś mi soku z kiszonej kapusty. Aha… łóżko jest naprawione!

IKEA czyli kolejna reklamacja

IKEA czyli sprawa rozpatrzona pozytywnie

Moi kochani dobrodzieje z IKEA!

Rozczarowaliście mnie. Dlaczego? – się spytacie. Ano dlatego, że wymieniliście mi łóżko, a właściwie całą ramę bez zbędnych ceregieli. O paragonach, które w Polsce ważniejsze są niźli życie, a których nie posiadałem, nie wspomnę. Przyjechały chłopaki, „wytośtali” z busa nową, a co najważniejsze „bezbrzdękową” ramę (no, no szacun dla projektantów), wymienili i po sprawie.

Dodam jeszcze, że owa rama jest jakoś inaczej – masywniej skonstruowana i łóżko zamyka się lżej. Nie musimy już, jak bywało ongiś, napierać we trójkę (ja, żona i córka) na rozłożone łóżko, w pozycji „sprinterskiej w blokach” aby je zamknąć. Teraz żona jest w stanie zrobić to sama i nie będzie musiała wołać do pomocy sąsiada. Oszczędzicie mi w ten sposób „nerw” ponieważ, świadomość że bywała sam na sam, z rana, w sypialni, pod moją nieobecność, z obcym mężczyzną w domu dręczyła mnie okrutnie w drodze do pracy. Nie żebym jej nie ufał, co to, to nie, ale wizja kobiety i mężczyzny, w alkowie, na tle rozłożonego kanapo tapczanu sama w sobie jest wizją dręczącą – oczywiście dla osobnika, który w danym momencie nie jest w owej sypialni, czyli w tym przypadku mnie.

Dobra, dość bo odbiegam od tematu.

Rozczarowaliście mnie dlatego, że nauczony wieloletnim doświadczeniem reklamacyjnym, szykowałem się na wojnę, bo reklamacja, w naszym kraju, jest słowem niedobrym, złym i obraźliwym. Kiedy idziesz do sklepu, w którym to dokonałeś, jakiś czas temu, zakupu butów, maszynki do mielenia mięsa, opon, kosiarki czy radia i odpowiadając na pytanie sprzedawcy mówisz; „ja w sprawie reklamacji” to zapewniam cię, że sprawiasz mu tym ból. Widać to po jego twarzy. Ten pojawiający się grymas, to zmarszczenie czoła sugerujące, jaką to torturę mu zadałeś. Nie winię ich za takie podejście do sprawy, nie ich towar i mają to w „pompie”, ale widzę już jakie cięgi muszą dostawać od swoich przełożonych; „Co?! Przyjąłeś reklamację?! A nie mogłeś go spławić albo poszczuć psami?! Premii w tym miesiącu nie będzie!!!”.

Nie dziwię się przeto, że chłopaki za ladą są zestresowane, smutne i drażliwe, a na słowo „reklamacja” reagują nerwowo. Będąc między młotem, a kowadłem z jednej strony są duchem z nami, klientami, a z drugiej boją się „kapo szefa”. A Wy postąpiliście inaczej. Dlaczego? Czyżby szwedzka jakość samochodów i pornoli przełożyła się także na reklamacje? Wydaje się, że tak. A ja już szykowałem się na wojnę. Już pisałem odpowiednie donosy do różnych, mniej lub bardziej podejrzanych, urzędów. Już oczami wyobraźni siedziałem na sali sądowej w sprawie „Ja kontra IKEA” i wygłaszając elokwentne przemowy, stawałem się bożyszczem tłumów, bohaterem tych, których poszczuto psami po delikatnie i z pewną dozą nieśmiałości wypowiedzianym; „ja w sprawie reklamacji”.

Bo przecież widzicie tego faceta; wchodzi cichutko do sklepu, taki niepozorny, niski i ubrany na szaro, oczy spuszczone w dół z rzadka unoszą się wyżej, a jeśli, to tylko do linii rozporka. Więc wchodzi, taki cichutki, skromny, taki transparentny, że aż rozpływający się w swej nicości w powietrzu, nikt go nie zauważa, ani klienci, a tym bardziej obsługa. Chodzi sobie po sklepie widać, że coś go dręczy, ale nie śmie pierwszy zacząć rozmowy i w końcu, ktoś z obsługi, a może nawet i „kapo szef” zauważa tego niepozornego człowieczka po godzinie jego spacerów i pyta się od niechcenia; „a pan w jakiej sprawie?”. Na to on, widać po nim strach, ale z drugiej strony wie, że musi, bo jak tego nie uczyni, to w domu czeka na niego „kapo żona” z tekstem w stylu; „ty patałachu! nic nie potrafisz załatwić!”. No więc resztkami odwagi, którą to ostatnio testował w podstawówce, rzucając się w akcie desperacji, a i samozagłady, z piąstkami na większego kolegę z klasy, bo ten gnębił go jak tylko mógł i testował różne: kopniaki, szturchańce, blaszki, śledziki, oczka, lepy i muki… no więc resztkami odwagi mówi cichuteńko, cichutenienieczko, najciszej jak tylko się da, jak mały wróbelek: „ja w sprawie reklamacji”… By wywołać tym niespodziewaną reakcję wśród dotąd sennej obsługi, ogólne poruszenie i gniew, i nawoływanie „kapo szefa: „Stachu spuść psy z psiarni! Reklamacja! Spuszczaj psy! Psami go, psami!!!”. I spowodować ucieczkę, tego biednego, zaszczutego człowieczka przez szybę w zamkniętych drzwiach. Do tego to właśnie dochodzi mili Państwo, ale jak okazuje się, nie w IKEA.

Tak więc reasumując; za tak szybkie i pozytywne rozpatrzenie mojej sprawy zafunduję Wam gratisową reklamę na mojej stronie internetowej www.berbela.com Nie jest to co prawda, strona tak często odwiedzana jak np. Nasza klasa czy Red Tube, ale mam grupę stałych i wpływowych czytelników. Opublikuję zatem te dwa listy, jako dowód solidności Waszej firmy. Stworzę może i precedens, ponieważ dokonaliście reklamacji bez świętej rzeczy, jaką jest paragon, niemniej jestem zdania, że ilość bez paragonowych reklamacji będzie i tak znikoma w stosunku do przyszłych rekordów sprzedaży, do czego mam nadzieję, za pomocą mojej strony, się przyczynić.

P.S. Ostrzegam jednak, że na owej stronie publikuję różne sprośne, i mniej sprośne opowiadanka okraszone czasami językiem wysoce nieparlamentarnym. Zalecam wobec tego ostrożność w otwieraniu różnych tekstów.

 

IKEA kam bek

IKEA

Szanowna Dyrekcjo, a właściwie Wielce Szanowni Spawacze z IKEA.

ikeaSpaw mi pękł! Brzmi to może banalnie, bo spawy albo trzymają, albo pękają, ale on pękł w moim małżeńskim łożu zakupionym niecałe trzy lata temu w waszej wielce szanownej firmie.

Łóżko, jak to łóżko, rozkładane było na wieczór, a składane z rana, a i to nie zawsze – grypka, przeziębionko, czy niedzielne dogorywanie po sobotnim weselu znacznie zmniejszało liczbę składań i rozkładań. Daje to wynik (plus, minus) tysiąca cykli (rozłożenie i złożenie) co dla spawu nie jest dobrym wynikiem – wierzcie mi.

Nie jestem co prawda specem od spawów, ale ongiś posiadając składak marki Wigry składałem go i rozkładałem po kilkanaście razy na dzień, przez dobrych kilka lat, zafascynowany tym mechanizmem. Ba, nawet jeździłem, tak dla „szpanu”, na wpół rozłożonym, co niewątpliwie nadwyrężało spaw poprzez inne siły nań działające… i wiecie co? Pękł! Ale muszę przyznać, że wykorzystywałem go nie dość, że niezgodnie z przepisami ruchu drogowego, to do niecnych czynów, czego nie mogę powiedzieć o moim łóżku.

Stoi ono w prawdzie w sypialni (wiem o czym myślicie, ale nic z tych rzeczy) ale zakupione zostało tuż po urodzeniu nasze córki i od tej chwili zamieszkuje ona z nami w pokoju, robiąc około pierwszej w nocy przeprowadzkę, ze swojego, do naszego łóżka, by w ten sposób separować nas skutecznie. Dodam jeszcze, że żona moja, wspaniała skądinąd kobieta, waży w tej chwili… momencik… „Karola, idź no się zważ do łazienki!”… waży w tej chwili pięćdziesiąt cztery kilogramy. Ja natomiast, nigdy, ale to przenigdy nie przekroczyłem wagi… momencik – muszę do łazienki…, a więc nie przekroczyłem wagi siedemdziesięciu pięciu kilogramów. Daje to wynik sto dwadzieścia dziewięć kilogramów, plus ewentualnie dochodząca Tośka, czyli… momencik… „ej Tośka, idź no się zważ do łazienki!… ile?… aha siedemnaście…” czyli jeszcze dodatkowe siedemnaście kilogramów. Jak widzicie państwo ta gramatura nie jest nazbyt obciążająca dla w/w spawu, który w tak doskonałych warunkach nie powinien był pęknąć.

Ale jednak pękł. Dlaczego? Zaiste powiadam wam, nie wiem.

Może spawacz zamyślił się na chwilkę, wykonując o jedno kółeczko elektrodą za mało. Może pracując do godziny szesnastej, wykonywał ten spaw o godzinie piętnastej, pięćdziesiąt dziewięć, a o siedemnastej był mecz jego ulubionej drużyny piłkarskiej, której kibicował, a kumple już czekali na niego wraz ze skrzynką zimnych browarów – przez to wykonał go mniej starannie. Słowem: on tego nie wie, ja tego nie wiem i wy tego też nie wiecie…

Jest jeszcze jedna kwestia, a mianowicie kwestia rozjeżdżających się nóg i nie myślę tutaj o mnie, na weselu, po oczepinach, ale oczywiście wciąż, o tym samym łóżku z pękniętym spawem. Do rzeczy. Po rozłożeniu łóżka jego znaczny ciężar, w środkowej części, opiera się na kwadratowych, dość cienkich rurkach, które to z kolei opierają się na owalnych nogach. Mają one co prawda jakieś, niewielkie plastikowe podkładki na styku jednej metalowej części z drugą, ale problem polega na tym, że nogi łóżka są połączone, poprzecznie tylko z jednej strony, a z drugiej nie i kiedy moja żona robiła obrót, na drugi bok, o godzinie drugiej trzydzieści trzy, pałąk zawsze ześlizgiwał się z tejże nogi. Metaliczny dźwięk, wydobywający się z całego (metalowego) stelaża wzmacniany był przez dwie sprężyny, które działały na zasadzie rezonatorów. W ten to oto sposób Wasze, skądinąd wygodne łóżko, odzywało się iście piekielnym „brzdęk!!!”, przeistaczając się (o godzinie drugiej trzydzieści trzy) w „madejowe łoże” i powodując wyskok mojej żony na równe nogi oraz palpitację serca. Od tej pory, zanim nie zamontowałem pewnego „ulepszenia”, spała jak truśka ograniczając swoje ruchy do minimum, czasami nawet całą noc na jednym boku.

„Ulepszenie”, jak widzicie na zdjęciach, polega na połączeniu poprzecznym nóg w drugim miejscu przy pomocy stalowej linki. Zapobiega to ich rozjeżdżaniu, oraz niweluje to diaboliczne „brzdęk” o godzinie drugiej trzydzieści trzy. Wynalazek ten nie jest jeszcze przeze mnie opatentowany, możecie go więc bez problemu podpatrzeć i zastosować dla nowych, „bezbrzdękowych” ram.

Wiem, wiem o czym myślicie. Kombinujecie jak by tu połączyć moje „brzdęk ulepszenie” z pękniętym spawem, że niby ono winne. Nic z tych rzeczy, bo ma się ono jak przysłowiowy piernik do wiatraka, a stalowa linka, rozpięta pomiędzy nogami, nie osłabia spawu.

Dlaczego piszę ten list, a nie idę osobiście do działu reklamacji? Odpowiedź jest prosta: ponieważ nie posiadam paragonu zakupu w/w łóżka. Zapodział się on gdzieś w zawierusze kapitalnego remontu, który to robiliśmy jakiś czas temu. Przeszedł przez nasz dom niczym podmuch atomowy i spowodował wyparowanie niektórych rzeczy do atmosfery, w tym owego, nieszczęsnego paragonu. Zapewniam was jednak, że łóżko nabyliśmy w poznańskiej IKEA, a nie w jakiejś tam przydrożnej szopie z meblami, gdzie stoją trzy krzesła, dwie szafki, jeden stół oraz cała sterta katalogów z meblami pt.”jak pan, zamówi to możemy to ściągnąć w przeciągu tygodnia”.

Tak więc reasumując. Spaw pękł, nogi się rozjeżdżały (przed zamontowaniem mojego „brzdęk ulepszenia”), a my nie posiadamy paragonu zakupu łóżka. Oddajemy dobrowolnie w wasze ręce sprawę tego wadliwego spawu, oraz przyszłość naszego pożycia małżeńskiego, licząc na pozytywne rozpatrzenie sprawy.

P.S. Nie nagabuję już Państwa w sprawie przecierającego się materaca i gumek od jego mocowania, a tylko przesyłam zdjęcia mając nadzieję, że jego następna generacja będzie miała jakiś mocniejszy od watoliny materiał, na styku z ramą, a gumki w miejscach bezkolizyjnych.

Liczę także na poważne potraktowanie mojej sprawy wbrew frywolności tego listu, albowiem wiem, że siedzicie tam przykuci łańcuchami do monitorów, komputerów i drukarek, a śmiertelnie poważne, urzędowe pisma zatruwają wam radość pracy bardziej niż okowy biura.

List ten stanowi moją oficjalną reklamację łóżka by IKEA. O postępach w sprawie będę, Szanownych Czytelników, informował na bieżąco.

IKEA czyli sprawa rozpatrzona pozytywnie