BOG cz.I – wersja turbo

Była ciepła, majowa sobota. Bąkosława kończyła właśnie przygotowywać obiad. Ostatnio tak rzadko mieli okazję jadać razem, dzisiaj więc były same specjały: grochówka z kiszoną kapustą, fasolka po bretońsku zapiekana z otrębami, do popicia świńska śruta z Cehave na rzadko, a na deser kminkowe ciasteczka. Mąż Bąkosławy, Wielki Pierd, siedział na kanapie w dużym pokoju i znudzony oglądał wiadomości – poddenerwowany gościu, trzymając się obiema rękoma za poślady, mówił podniesionym głosem:

– No, ku*wa, normalnie zapchało mi ten jeb*ny BOG i rozerwało mi kichę stolcową na trasie! Dobrze, że kumpel tapicer, miał igłę i kawał dratwy, tośmy jakoś dojechali…

Ech – pomyślał – „bad news is good news”, że też nie mogą czasami jakiś dobrych wiadomości pokazać. Nic tylko same wypadki, katastrofy, porwania – poszukam czegoś spokojniejszego…

Nagle mury zatrzęsły się, szkło w barku zadźwięczało, a lampa na suficie zaczęła się kiwać. Do uszu Wielkiego Pierda dotarł niski, tubalny grzmot:

– Słyszałaś kochanie? Chyba idzie burza? – spytał.

– A… nie… Mój Pryczku – tak Bąkosława nazywała pieszczotliwie swojego męża – to tylko ja sobie tak pierdłam… dla lepszego humoru.

– Nie! Ależ kochanie! Wiesz, że musimy oszczędzać. Dom zastawiony pod pierdziotekę, gazowóz jeszcze nie spłacony, a ty sobie tak po prostu pierdzisz?! Na tym pierdzie dojechalibyśmy do centrum i z powrotem! Lekko!

– Nie gniewaj się Pryczku, ale ja chciałam tak jak za dawnych lat, nie w BOG-a ale normalnie w powietrze. I jeszcze z przytupem. I żeby może jakiś kleks się przytrafił… O!… O!… Widzisz kochanie – jest i kleks!!! – ucieszyła się bardzo Bąkosława spoglądając na swoje osrane gacie.

– No dobra, dobra – powiedział pojednawczo. Hm… ale mam na ciebie teraz ochotę, moja ty Wielka Kicho – tak Wielki Pierd nazywał pieszczotliwie swoją żonę, szczególnie w chwilach uniesień, kiedy dostawał „maślane” oczy – może jakieś chrum, chrum?

– Ej tam – zaczerwieniła się – z ciebie to ale świntuch i żartowniś, i pener, i świniopas – komplemenciła mężowi. A pamiętasz jak pojechaliśmy kiedyś jako studenci na weekend do świniarni? Spaliśmy na słomie, jedliśmy śrutę wprost z koryta, i jak ten wielki knur krył lochę? Było tak romantycznie. Rozmarzyliśmy się wtedy, a ty wyznałeś mi miłość i powiedziałeś: „Moja dupa pierdzieć będzie tylko dla ciebie.”

– Pamiętam, pamiętam… to też i pierdzi. O! Zoba! A co mi tam. Speszyl for ju – zablichtrował po angielsku – i ściągnąwszy spodnie wypiął dupsko w stronę drugiego pokoju, na chwilę się zamyślił… i w końcu nadymał, że aż mu oczy poczerwieniały. I stało się: atomowe pierdnięcie zatrzęsło całą kamienicą, wyleciały szyby w oknach, trzydrzwiową szafę w drugim pokoju przesunęło o cały metr, a Pierda wraz z całą kanapą rzuciło na ścianę. Po chwili usłyszeli z dołu podniesiony głos sąsiadki – ponad stuletniej babcinki: „Ło matko przenajświętsza – wojna, chyba znowu Ruskie idą!!!”

– Och! Och! – Bąkosława podskakiwała z wrażenia klaszcząc w dłonie – Och! Och! Chyba przeżyłam orgazm! Weź mnie, tu i teraz! Weź mnie! Weź mnie! – jednym, wprawnym ruchem ściągnęła spódnicę razem z gaciami, swetrem i stanikiem przez głowę.

– Aaa!!! Aaa!!! – Wielki Pierd biegł już do niej popierdując sobie dla animuszu – Aaa!!! Aaa!!! Bój się! Chrum, chrum! Bój się!

– Byłam niegrzeczna. Byłam naprawdę bardzo niegrzeczna… – spuściła wzrok spoglądając na niego zalotnie zapraszająco.

– Chrum, chrum! Chrum, chrum! Wielki Knur nadchodzi! Chrum, chrum!

– Kwiii! Kwiii!

Dopadł ją. Obalił przodem do podłogi i wszedł od tyłu, bez zbędnych ceremonii. Pokój wypełnił się miarowymi plaśnięciami bioder Pierda o pupę Bąkosławy w tempie prestissimo, raz po raz przerywanych wolniejszymi ale mocniejszymi klapsami.

– Kwiii! Kwiii! – zawodziła żałośnie przy każdym klapsie, a skóra na pośladkach przybrała już różowy, świński kolor – tam jest garnek ze śrutą, oblej mnie całą! Oblej!

Sięgnął ręką do stołu i wylał na nią całe pięć litrów płynu, który mieli do popicia na obiad. Cała Bąkosława była teraz utytłana w świńskiej śrucie – plecy, biodra, ramiona i włosy – wszystko to oblepiała szara maź, którą Wielki Pierd zaczął zlizywać swoim wielkim, długim jęzorem wciąż nieustannie pochrumkując i wymierzając siarczyste klapsy.

– Chrum!

Klaps.

– Kwiii!

– Chrum.

Klaps.

– Kwiii!

Po chwili wyprężył się jak struna. Spoglądnął jeszcze w dal, przez okno, z którego chwilę temu wyleciały wszystkie szyby i powiedział.

– Chrum… – które to zakończyło całe te kwiki, klapsy i chrumkania.

Usłyszeli drobne kroczki dzieci wbiegających po schodach. W pośpiechu ubrali to co było pod ręką, byle szybciej, byle zakryć to i owo. Po chwili w drzwiach stanęli Wypierdek i Gazomiła.

– Mamusiu… a czemu jesteś cała mokra? – spytał Wypierdek.

– Tatusiu… a czemu masz na sobie spódniczkę? – spytała Gazomiła.

Mamusiu… a czemu przemeblowaliście mieszkanie? Tatusiu… a czemu nie ma szyb w oknach? Mamusiu… a czemu jesteś w taty spodniach? Tatusiu… a czemu masz stanik i kapcie na rękach? Pytania zdawały się nie mieć końca, a oni siedząc teraz na kanapie próbowali złapać oddech. Pierwszy odezwał się Wielki Pierd.

– Chrum…

Ale zaraz Bąkosława stanęła w jego obronie.

– Kwiii…

BOG wstęp

Kończył się XXI wiek. Wania Siemionow, szeregowy pracownik Gazonu, potentata gazowo – paliwowego obudzony został po całonocnej libacji alkoholowej przez telefon gazowej, czerwonej linii. Usłyszał głos prezydenta: „Wania… dawaj!!!”. Podszedł do kurka i zakręcił go. Rurociągi wyschły jak gardziel po secie spirytu bez popity. Tak rozpoczęła się nowa era. Era gazowozów.

Przypomniano sobie o pewnym wynalazku polskiego inżyniera Ludwika Mękarskiego z końca XIX wieku – silniku napędzanym sprężonym powietrzem. Europa już pod koniec XX wieku rozpoczęła, zakrojone na szeroką skalę badania nad wykorzystaniem tychże silników do napędu samochodów. Sprężanie powietrza wymagało jednak nakładu energii pozyskiwanej także z gazu ziemnego i ropy naftowej, a restrykcyjne przepisy ekologiczne doprowadziły do całkowitego wyeliminowania z użycia energii atomowej. Wymyślono BOG. Czyli Bolec Odbioru Gazów. Był to wystający z siedziska bolec, na który kierowca (później również i pasażerowie) nabijał się niczym Azja Tuchajbejowicz na pal. Odpowiednia dieta bogata w groch, fasolę oraz śrutę do tuczu świń zwiększała efektywność wydzielania gazów, czyli po prostu pierdów. Każdy samochód nowej generacji był zaopatrzony w BOG, który zwiększał efektywność silnika na sprężone powietrze. Bo przecież nieustające pierdnięcie było wtedy jeszcze w fazie marzeń naukowców. Dopiero po około trzydziestu latach od wprowadzenia gazowozów z BOGami, naukowcom udało się, w wyniku manipulacji genetycznych, stworzyć pierwszą dupę o ciągłym i nieustającym pierdzie. Pojawiły się też w późniejszej fazie rozwoju gazowozów implanty i przeszczepy dup. To dla tych niefrasobliwych kierowców i pasażerów, którzy nie zapiąwszy pasów bezpieczeństwa wlecieli przez przednią szybę zostawiając nabite poślady na siedziskach.

Najnowszej generacji BOGi były zaopatrzone w filtry cząstek płynnych i stałych, na wypadek „kleksów”, a uzyskany w ten sposób materiał organiczny przetwarzany był na komponenty do produkcji tapicerki samochodowej.

Jeden z poważniejszych problemów pojawił się w krajach Europy Północnej, gdzie temperatury zimą schodziły nawet poniżej minus 30 stopni. W mroźne, poranki tysiące osób z dziwnym grymasem na twarzy, nabijało się na lodowato zimne bolce wygrzanymi w wyrkach dupskami. Zanotowano nawet przypadki przymarznięcia do BOGa, a owych nieszczęśników musiano transportować na lawecie z całym gazowozem, do specjalnych ogrzewanych garaży, gdzie serwowano im ciepłe napoje zanim odtajali.

Producenci zaczęli stopniowo wprowadzać podgrzewane BOGi. Najpierw w samochodach wyższych klas, a po kilku latach prawie w większości. Rozwiązało to problem nabijania się na nie w mroźne poranki. Jednak w jednej z wiodących firm motoryzacyjnych, doszło w połowie XXI wieku do kilkunastu tragicznych wypadków. Wadliwe okazały się termostaty sterujące wewnętrzną grzałką i temperatura mogła podskoczyć nawet do +350 st. Celsjusza. Firma zmuszona była do wypłaty milionowych odszkodowań z racji spalonych odbytnic.

Nie zahamowało to jednak prac nad rozwojem BOGów i nowszych udoskonaleń, włącznie z funkcją masażu prostaty oraz wewnętrznymi wibratorami wdrażano do produkcji. Pojawiły się też „stjuningowane” bolce, dostępne na internetowych aukcjach, wykonane z zasiarczonej stali i ostrych nieoszlifowanych krawędziach dla wymagającej klienteli sado – masso.

Ruszyła ogólnoeuropejska kampania propagująca pierdopędną dietę, a rolnicy uprawiający groch i fasolę otrzymywali pokaźne dotacje z UE. Pierdzenie było cnotą, ale za pierd na świeżym powietrzu groził mandat z powodu gazowej niegospodarności.

Jest rzeczą oczywistą, że gazowozy, ich zasięg i prędkość były uzależnione od jakości pierdów kierowcy oraz pasażerów, przeto osobnicy produkujący duże ilości gazów prze ewoluowali w nowych królów szos, rozwijających wcale pokaźne szybkości – czasami na granicy prawa.

Higiena oraz dbałość o odbyt stały się rutyną, a pękające w czasie jazdy hemoroidy – rzadkością. Oczywiście dochodziło do pewnych niedoskonałości jak na przykład wysuwający się na wybojach bolec, powodujący chwilowe zatrzymanie pojazdu oraz osobnicy, którzy notorycznie mylili BOG z dźwignią hamulca ręcznego.

W ogłoszeniach matrymonialnych, kobiety, aby zwiększyć swoją atrakcyjność wśród przyszłych mężów, podawały dzienną produkcję pierdów, ich długość oraz maksymalne ciśnienie, co miało decydujące przełożenie na dynamikę gazowozu oraz sprawniejsze wyprzedzanie na drodze. W czasie wyprzedzania najważniejsza, bowiem była jego ciągłość i intensywność. Kierowcy wraz z pasażerami, na chwilę przed tym newralgicznym manewrem, brali głęboki wdech, po czym napierali przeponą „ile fabryka dała” na kichę stolcową, aby ogólny pierd, nie daj Boże, nie urwał się np. w połowie wyprzedzania TIRa.

Jak ongiś słowiańskie imiona znaczyły: sławiący pokój, chwalący Boga, tak w nowej rzeczywistości pojawiły się nowe, a najbardziej popularne były Gazomił i Gazomiła oraz Pierd i Pierdzimączka…

 

 

BOG cz.I – wersja turbo

Polska – Niemcy 2:0

– Tej, byłem wczoraj na mecie u Stacha, na meczyk się umówiliśmy. Zaczęliśmy ciut za wcześnie raczyć się spirytualiami, rozumiesz, tak że meczyk to ino tak z oddali, jakby już słyszeliśmy, a właściwie spod stołu…he, he ku*wa, he, he bośmy wszyscy we troje – bo Ślypek też był – pospadali z krzeseł!!! Taką rozumiesz, zwalidupę nam Stachu, rozumiesz, zaserwował – ogień normalnie!!! No ale coś tam jednak słyszałem, jak we śnie co prawda, ale jednak słyszałem. No i powiem ci, że musieliśmy w końcu tym jeb*nym Szkopom d*pę złoić. He, he ku*wa he, he dwa – zero dla naszych… elegancko w ch*j!!!

– Tej Ździchu, co ty ku*wa pier*olisz?!! Jakie dwa – zero dla naszych?!! Przecież nas złoili jak zawsze, rozjechali jak Leopard Fiata 126p… nie, nie, nie, żeby nasi kiepsko grali, nawet ładnie chodzili po boichu… ale w sumie znowu wpie*dol – jak zawsze.

– Jak to?!! Przegraliśmy ku*wa?!! Znowu?!! Przecież wyraźnie słyszałem spod stołu: najpierw jak Ślypek puścił pawia na Stasine plecy, a później w telewizji: „gol dla Polski!!! gol dla Polski!!!

– Nie ku*wa „gol dla Polski” tylko „Podolski!!! Podolski”!!! O ja pie*dolę, ale żeście się ładnie zmasakrowali tą berbelą u Stacha!!! Nie chlaj ku*wa Ździchu tej jeb*nej Opal – Kaki, bo kukły po niej dostajesz i znowu ci się coś popier*oli… jak ostatnio… co mi przez pomyłkę „niemca w hełm wziąłeś”!!!

– Musisz mi to ku*wa przypominać?!! Tfu ku*wa tfu!!! Czyli, znaczy się… przegraliśmy?

– Przegraliśmy…

– Czyli znaczy się… znowu wpier*ol?

– Znowu wpier*ol.

Animal pałer

Jechałem wczoraj baną i widziałem czaplę siwą. Hm… „ i co z tego” ? – się spytacie.

„Czaplę siwą” !!! Wam odpowiem. Nie wróbla, nie gołębia, czy nawet boćka ale czaplę siwą.

Nie ku*wa ze starości siwą, ino tak się nazywa narmalnie – czapla siwa.

Stała se i patrzyła na banę. Tak po prostu.

Byłem niedawno w ZOO. Najlepszy był hipopotam, a właściwie nawet dwa.

Leżały se przy balustradzie – takie dwa kamienne kloce. Jeden wstał, otrzepał się i poszedł.

Drugi po chwili też wstał, otrzepał się, pierdnął i poszedł… ot i całe ZOO.

Regulamin

Berbela to strona, z której całkowity dochód przeznaczony jest na zakup i degustację spirytualiów dla Czarnego Józka Plecownika oraz jego kumpli. W zależności od wysokości dochodu nabywać będą wysokoprocentowe trunki w sklepach i marketach, bądź też na mecie u Stacha, lub w przypadku braku dochodu „z braku laku” zadowolą się Opal – Kaką, alias Opal – Gęsią, alias Jagodzianką na Kościach zwaną też Wódką Polską Piracką.

Ważna uwaga: proszę w miarę możliwości nie czytać tej strony na trzeźwo!!!