Archiwum kategorii: Polecane

Kołtun polski vel plica polonica

kołtun polski vel plica polonicaKołtun polski vel plica polonica, czyli jak nie chorować.

Moje problemy ze zdrowiem zaczęły się od samego urodzenia, trwały poprzez okres dziecięcy, młodzieńczy, trwały nadal przez okres dorastania, trwały kiedy już dojrzałem stając się dorosłym mężczyzną i trwają jakby troszkę bardziej aż do tej pory, czyli wieku lat czterdziestu „z hakiem“. Zawsze coś mi dolegało. Chorowałem częściej niż inni i częściej niż inni odwiedzałem medyków. A medycy jak to medycy – jeden to a drugi tamto, ale żaden mi nie pomógł. Za to wyciągnąć kasę, to tak. Z wiekiem zaakceptowałem swój mizerny stan zdrowia przyzwyczajając się do boleści i dolegliwości. Obecnie katar wita mnie na „dzień dobry“ zaraz po przebudzeniu, ząb boli od słodkiego, zimnego i gorącego, stawy „łupią“, że mam czasami problem wciągnąć koszulę na głowę, a tak zwane „przeziębienia“ łapię hurtem – wiosną, latem, jesienią i zimą. I to po kilka razy w cyklu. Ale jakoś przyzwyczaiłem się. Nie piję i nie jadam nic zimnego ani gorącego, a wszystko co wkładam do ust jest letnie. Z rana wstaję pół godziny wcześniej dając sobie kwadrans więcej czasu na wysmarkanie i wycharkanie, a drugi na założenie koszuli. A kiedy dopadają mnie stany grypowe z cierpliwością czekam na samo – wyzdrowienie, bo na nie działające lekarstwa i wszystkowiedzących doktorów szkoda mi pieniędzy.

Tracąc wiarę w medycynę konwencjonalną, a będąc w potrzebie, zacząłem uczęszczać do różnych – nazwijmy ich – „znachorów“.

Więc kiedy wytknąłem sobie palec, udałem się do „mądrej“ od nastawiania. Starsza, tęga babcinka mieszkała sama, we wsi nieopodal. Wchodząc do jej domu poczułem niemiłą woń starszego człowieka. Słodkawo – mdlący zapach mówił, że w tej chałupie łazienki nie uświadczysz, a leciwa kobiecina radzi sobie jak może przy pomocy miski i to nie za często. Poszedłem do niej z tak zwanego „polecenia“, bo babcinka była nieufna i byle kogo nie przyjmowała, ale poprzez znajomych, znajomych znajomych byliśmy prawie jak rodzina.

– Niech będzie pochwalony – przywitałem się po katolicku, próbując od razu na wstępie zaskarbić sobie jej przychylność. Stosowałem takie powitanie zawsze w stosunku do osób starszych i zawsze działało.
– Tfu! – splunęła przez lewe ramię. – A w piździec z czornymi! Tfu! – dodała na zakończenie, spluwając jeszcze raz. O nic więcej już nie pytałem, a przeszedłem od razu do sedna sprawy.
– Szanowna pani, wybiłem sobie palec, o ten środkowy. Trzeba by pewnie nastawić, bo mam wrażenie, że nie do końca jest na swoim miejscu. Pójdę do doktora, wsadzi mi go w gips na dwa tygodnie, a jak mi go zdejmą, to zostanie szpotawy. Cóż począć szanowna pani?
– Niech pokaże – powiedziała. Wysunąłem dłoń w jej stronę. Chwyciła, pomacała. – W kuchni jest miska. Niech wleje z czajnika ciepłej wody i niech przyniesie. Aha! I niech przyniesie jeszcze szarego mydła. Jest na zlewie. Poszedłem do kuchni. Na żeliwnym, dwukomorowym zlewie, stała zielona mydelniczka, a w niej szare, obślizłe już mydło. Chwyciłem za nią i wytrzepałem mydło na dno białej, emaliowanej miski. Wlałem z czajnika ciepłej wody i wróciłem do pokoju. Rozpoczęło się nastawianie. Kobieta namydliła palec i zaczęła delikatnie i z wyczuciem rozmasowywać. Ugniatała leciutko prawym kciukiem, by po chwili przełożyć do drugiej ręki i ugniatać lewym. Przez cały czas zanurzała dłonie w misce z wodą i namydlała w szarym mydle, patrząc w dal przez okno na pola.

– A skąd pochodzi? – spytała po chwili
– A kto? – odpowiedziałem zaskoczony.
– No łon…
– A… ja. No stąd, z miasta.
– A z jakiej familii?
– A no z tej, co to ojciec miał rozlewnie oranżady jeszcze za komuny.
– A ojciec to dawno już nie żyje?
– A będzie trochę…
– A palec to dzie se wytknął?
– A na sporcie. Piłka mi spadła.
– A po co to grać… – przerwała w pół zdania.

Nagle coś leciutko w paluszku chrupnęło i poczułem ulgę. Jeszcze chwilę przedtem, miałem wrażenie jakiegoś niedopasowania, że coś nie jest na swoim miejscu, a teraz jak ręką odjął.

– O widzi. Wskoczyło.
– No faktycznie – kilkukrotnie zgiąłem i wyprostowałem palec.- Leży, że tak powiem, „jak ulał“. Żeby wszystkie choroby tak momentalnie przechodziły.
– A co jeszcze dolega?
– A ogólnie taki chorowity jestem, „jak nie urok to sraczka “jak to mówią.
– A to niech kołtun zapuści i wszystkie choroby same przejdą.
– Kołtun??? A co to takiego???
– No włosy takie. Długie. Nie czesane, a najlepiej też nie myte.
– I to pomoże?
– A pomoże. Kiedyś pomagało, to i teraz pomoże, kołtun chroni przed chorobami.
– A jak to się robi?
– A włosy musi zapuścić, a jak długie będą, to merdać w nich i merdać, aż zrobią się, jak walonki i wcierać od czasu do czasu łój jakiś.
– I to wszystko? Nic więcej?
– No kiedyś dobrze było, jak w tym kołtunie coś sobie jeszcze mieszkało… – zrobiłem wielkie oczy ze zdziwienia – no weszka jakaś, albo mendka, ale teraz ludziska boją się tych niewinnych i nieszkodliwych robaczków.
– Na to chyba żona i dzieci nie przystaną – odparłem.
– To nie aż takie ważne, ale kołtun niemyty i smarowany łojem regularnie, od chorób wszelakich, tfu – splunęła przez lewe ramię – uchronić powinien.
– To ja pomyślę jeszcze. Zastanowię się.
– A tutaj nic do myślenia nie ma. Zapuścić, nosić gdzieś z boczku, albo pod czapką i wszystkie choróbstwa, tfu! psia ich mać! przejdą, jak ręką odjął.
– Aaa… – przytaknąłem głową, chcąc już nie kontynuować tematu kołtuna – a ile się za wstawienie palca należy?
– A, co łaska… – dałem babcince dziesięć złotych, wstałem i ruszyłem do drzwi.
– To dziękuję i z Bogiem.
– Tfu – pożegnała się spluwając przez lewe ramię.

Nie minął tydzień, a mnie znowu dopadła choroba grypopodobna i rozłożyła na dobre.

Żona stawała na rzęsach, żeby odstawić córki do przedszkola i szkoły i jeszcze zdążyć do pracy. W czasie wielogodzinnego leżakowania w gorączce i wpatrywaniu się w sufit, w mojej głowie zaczęła rozkwitać myśl o zapuszczeniu kołtuna, cudownego środka na wszelakie dolegliwości i pozbyciu się ich raz na zawsze. Powziąłem decyzję o zapuszczeniu włosów, a później się zobaczy. Minął miesiąc, zbliżały się święta Bożego Narodzenia i w domu zaczęła się ta cała przedświąteczna latanina, w załatwianiu rzeczy nagle niezbędnych. „Kochanie, a kiedy pojedziesz, do tego znajomego, po karpie?“, „Kochanie, a kiedy posprzątasz w piwnicy?“, „A dopytywałeś się już w sprawie choinek?“, „Trzeba, by pomalować w korytarzu, bo tak jakoś brudno od lata się zrobiło“, „Nie mam zielonego pojęcia, co w tym roku kupić dzieciom na prezenty, w tym roku ty się martw“ – a w końcu padło pytanie, na które z utęsknieniem czekałem – Kochanie, a nie musiałbyć już iść do fryzjera?

– A wiesz rybcia, postanowiłem ciut sobie zapuścić… na zimę – dodałem.
– Ale jak ty będziesz wyglądał? – na jej twarzy wymalował się grymas zdziwienia, połączony z dezaprobatą.
– Miałem przecież kiedyś długie włosy… nie pamiętasz?
– Ależ kochanie! Wtedy jeszcze miałeś włosy, a teraz? No, sam popatrz. Tu zakola, tu siwe, a tutaj, na czubku już jakby rzadsze. O! Co widzę! „Półwysep powolutku oddziela się od lądu stałego!“ – miała rację. Zakola, już dobrych parę lat temu, rozpoczęły, powolną i mozolną ekspansję ku górze. Na środku został mi tylko „cypel“, który coraz wyraźniej atakowany po bokach, przeistaczał się w „wyspę“.
– Widziałem w telewizji dużo starszego, siwego i bardzo modnego pana. Otoczony był przez młode i ładne kobiety. Nosił fajne okulary i sprawiał wrażenie światowca! Miał długie włosy, kitkę, potężne zakola i nie widać było, żeby się tym specjalnie przejmował – przystąpiłem do kontrataku.
– Karlem Lagerfeldem to ty raczej nie będziesz, kochanie…
– Dobra, dobra. A co mi szkodzi? Sprawa przecież jest odwracalna. Jak będzie źle, to zetnę i koniec – zakończyłem temat.

Minęło pół roku. Włosy podrosły. Rzadkie, a długie, sprawiały dziwne wrażenie, kojarząc mi się z panami, którzy kiedyś zasłaniali łysinę, zaczesując na nią włosy znad ucha. Byłem jednak wytrwały i zdesperowany. Żona marudziła coraz bardziej, ale przekonałem ją mówiąc, że finał jest już bliski i będzie to nie lada niespodzianka.

U Maćka, kolegi z uczelni i jedynego rastafarianina jakiego znam, zasięgnąłem fachowej porady.

– Co?! Mam ci zrobić dreda? Z tych lichych włosów? Przecież jak skończę, to połowa może ci wylecieć! A twoja żona o tym wie? Mam nadzieję, że tak, bo jeśli nie, a dowie się, że to moja sprawka, to nie chciałbym się z nią spotkać – Maciek nie mógł zrozumieć mojej decyzji. Już od studiów kojarzył mnie, jako człowieka statecznego, porządnego i schludnego.
– Nie myśl za dużo, tylko bierz się za mierzwienie. Chce jednego, dużego dreda i koniec. A tu masz sześciopak i torebeczkę wiesz czego i nawet nie pytaj, skąd to mam…
– Dobra, dobra. Ale wiesz, odwrotu już nie będzie. „Po“ możesz się już tylko na Kodżaka ściąć.
– A miałbyś może jakąś rastafariańską czapkę na zbyciu? I może jakieś luźniejsze ciuchy?
– Stary?!! Przypaliłeś sobie z tej torebeczki, czy jak? Bierzesz jakieś leki? Prozac, co? Lekarz zapisał ci Prozac? Przyznaj się.
– Nie! Postanowiłem przystać do Rastafari. Zupełnie świadomie i bez żadnego „wspomagania“. Odpaliliśmy po piwku, Maciek wykonał skręta i zabrał się za mierzwienie. Powspominaliśmy stare, studenckie czasy i pierwszy raz od piętnastu lat, sztachnąłem się maryśką.
– A powiedz szczerze stary, po co ci ten dred? Masz ponad czterdziechę, żonę, rodzinę, pracę, nie to co ja, wolny strzelec, a zawsze byłeś raczej stonowanym facetem – zapytał.
– Robię dla zdrowotności…
– Dla zdrowotności?
– „Mądra” mi tak poradziła.
– Co? Ta od nastawiania gnatów? A w czym, ma ci niby pomóc zapuszczenie dreda?
– W zasadzie to nie chodzi o dreda, a o kołtun.
– O fuck! A co to jest!
– To taki pra, pra, pradziadek twoich dredów. Nosili go chłopi pańszczyźniani, żeby nie chorować. Wiesz, nie mieli kasy na medyków, na lekarstwa. Musieli się jakoś ratować.
– I co? To im pomagało?
– Tak mi „mądra” powiedziała.
– Ale mi przecież nie pomagają. Choruję jak każdy.
– Bo kołtun to nie dred. Kołtuna nie wolno myć, trzeba go smarować łojem i muszą się w nim zadomowić, jakieś żyjątka.
– Wszy?!!
– No, akuratnie z tych zrezygnowałem, choć „mądra” sugerowała. Poprzestanę na glonach, porostach i ewentualnie bakteriach.
– Będziesz miał czerep jak leniwiec!
– Leniwiec?
– No. Leniwiec. Jego futerko to siedlisko glonów i innych żyjątek. Ponoć jest zajebiście odporny na infekcje i wszelkie zranienia. Coś w tym może być!
– No widzisz. Eureka! Moim zdaniem jesteśmy tak wyjałowieni, że nawet najsłabsze choróbstwo nas powala. Wracam do korzeni. Zostanę okazem zdrowia. Będę jak leniwiec!
– Hmm… tylko co na to twoja żona? Może się niezbyt ucieszyć, kiedy ułożysz swój kołtun, obok jej lica, na podusi.
– Doceni to gdy przestanę chorować. Zobaczysz.

 

kołtun polski vel plica polonica 2Kiedy skończył, w tyle mojej głowy pojawiło się kilka, dziesięciocentymetrowych, dość grubych dredów.

Zaplecione były ze wszystkich włosów z czubka i „półwyspu“, który był w trakcie przeistaczania się w „wyspę“. Wyglądał dziwnie, dlatego wspólnie z Maćkiem, po wypaleniu trzech blantów i „zepsuciu“ sześciopaku, postanowiliśmy ciut podgolić boczki nad uszami, używając do tego maszynki do włosów, bez nasadki. Efekt był piorunujący! Wyglądałem teraz jak Robert De Niro w rastafariańskiej wariacji na temat „Taksówkarza“. W drodze do domu, w sklepie z luzackimi ciuchami, który prowadził znajomy Maćka, kupiliśmy wiosenno – zieloną bluzę z kapturem i pomarańczowe spodnie dzwony. Poczułem się wyzwolony, a od sprzedawcy, w „gratisie“ dostałem czapko – beret, w kolorach tęczy i promieniu, chyba z trzydziestu centymetrów.

Przebrałem się. Stare rzeczy wrzuciliśmy, nieopodal, do zsypu na odzież PCK i na rogu rozstaliśmy się.

– Muszę iść do domu Maciuś, żona i dzieci czekają.
– Spoko stary, wpadaj kiedy chcesz, posłuchamy sobie Boba Marleya i zakurzymy ziółka. Aha! Pozdrów Renię i córki. Pokój całemu światu.
– Pokój – przytaknąłem.
– Mamo! Mamo! Zobacz jaką tatuś ma fryzurę na głowie! – w korytarzu przywitała mnie młodsza z córek, a za chwilę dołączyła do niej starsza.
– Tatowinko? Jakie masz fajowskie ciuchy! I beret!

Pojawiła się moja ładniejsza, ale bardziej nerwowa połowa.- Pokój temu domowi – powiedziałem spolegliwie. – Byłem w Maćka i zostałem rastafarianinem! Teraz tak się będę nosił. Koniec ze sweterkami, spodniami na kant, koniec z marynarkami i koszulami. Kochanie! Od dzisiaj już nie musisz prasować moich koszul! Czyż to nie jest piękne? – zmierzyła mnie wzrokiem, od góry do dołu, zaciskając lekko zęby, ładne skądinąd.

– Pusta czaszka z włosami… – powiedziała i wyszła.

Żona nie gadała ze mną dobry tydzień, z czasem akceptując, a wręcz doceniając moją przemianę. – Mój mąż przestał nagle chorować, słucha w samochodzie reggae, nosi się luźno i ma do wszystkiego dystans! „Spoko kochanie, spoko…” – tak zawsze do mnie mówi, gdy mamy jakiś problem i zawsze go rozwiązuje – tak powiedziała przez komórę, do swojej kumpeli. Wiem, bo podsłuchałem. Zauważyłem jednak i to już następny dzień po przebudzeniu, kiedy jako „nowy człowiek rastafara“ otworzyłem oczy, że nie mam kataru! Nie łupało mnie też w stawach, a w kuchni, gdy lekko spragniony dopadłem do zimniutkiej maślanki, że nie bolą mnie zęby. Pomarańczowe spodnie, wściekle zielona bluza z kapturem oraz fryzura wpłynęły na moje zachowanie i stałem się luzakiem.

Kiedy poszedłem do pracy w poniedziałek, wywołałem ogólne poruszenie, a szef wezwał na rozmowę. Czaił się już na mnie od zeszłego tygodnia. Przebiegła dość krótko, ponieważ powiedziałem mu „że go zwalniam“ i wyszedłem. Firma była akurat w trakcie reorganizacji i kiedy po kilku dniach, przyszedł na kontrolę „szef szefa“, okazało się, że zupełnie słusznie szef został przeze mnie zwolniony.

Ja za to dostałem awans.

– Pan mi się podoba! – powiedział do mnie „szef szefa“. – Nie trzęsie pan dupą, o byle co, a ma do wszystkiego dystans. A spokój, tylko spokój nas może uratować!
– Pokój tej firmie! – odparłem zupełnie spokojnie…

Poradnik eleganckiego mężczyzny, czyli jak po szczaniu, uniknąć mokrej plamy w okolicach krocza – metoda wyciskanie, poprzez napinanie

„Choćbyś trzepał dwa tygodnie i tak kropla spadnie w spodnie“.

plama krocze 1Znacie zapewne te powiedzenie, a i czasami fakt, wprawiający nas, facetów, w dyskomfort równy menstruacyjnym problemom kobiet. Jak trzepać „wacka”, oto jest pytanie? A „wacka” celowo piszę z małej litery, żeby nikt nie pomyślał, dajmy na to, o Wacławie z Szamotuł, Wacku Kowalskim, czy o „Wacku dej no ćmika!”, a raczej o „wacku”, co to ma go w portkach i nie trzepał powyższych Wacków (no może za wyjątkiem tego z Szamotuł, bo mu się zeszło już ongiś) na przykład głową o trzepak, na podwórku.

Problem jest stary jak świat, a raczej jak portki, bo kiedy ludziska biegali bez portek, problemu raczej nie było – „wacek” swobodnie sobie zwisał (stąd określenie – zwis męski elegancki) i otrzepywał się sam, a pojawił się, kiedy zaczęto portki nosić, a właściciel owych portek (w tym i „wacka”) wszedł na salony.

Wyobraźmy sobie taką oto sytuację – wchodzi na salony, no właściwie, jak okaże się za chwilkę, to on na salony wraca, bo był w klopie, a tam (na salonach): piękne damy w przepięknych sukniach, towarzystwo popijające szampana, jedzące kawior, rozmawiające o sztuce, filozofii i sensie życia, na stołach wykwintne potrawy, na ścianach obrazy mistrzów, lokaje, kwartet smyczkowy grający Mozarta, a ten wchodzi i choćby miał najpiękniejszy fejs na świecie, i tak wszyscy gapią mu się na spodzień, bo on wykonał sobie „sik” w toalecie, do pisuaru i ma teraz mokrą plamę w okolicach krocza!!!

A wiedzcie, że mokra plama plama w okolicach krocza, przykuwa uwagę, że ho, ho! Bardziej nawet niż „piękna bruneta a’lla ciganne” (to z jakiejś sztuki), czy nagły pożar barku z trunkami. Nie, no może przesadziłem. Barek z trunkami, przykułby uwagę, co najmniej połowy gości (mowa o nas faceci) to wobec tego niech będzie, że „nagły pożar fortepianu”.

Małe wtrąconko. Widzicie gościa ze zdjęcia? Ma klasę, nie? Elegancka biała koszula, lniany spodzień, skórzany pasek najwyższego gatunku i nakręcany (!) „szwajcar” na nadgarstku, a w dłoni kieliszek czerwonego wina i to w dobrym roczniku… niby wszystko pasuje, a jednak nikt z was nie zwróciłby na to wszystko uwagi… no bo… no bo… no bo facet nie wysikał się do końca i świeci tą swoją plamą w pachwinie jak… jak… jak mandryl afrykański tym swoim czerwonym dupskiem.

Ale wróćmy do fortepianu

Fortepian mógłby się palić w najlepsze, ale wejście gościa z mokrą plamą w kroczu, to jest coś! Facet stroił się, dwoił i troił, żeby wyglądać ekstra, żeby mieć prezencję, żeby przygruchać sobie jakąś damę, żeby zagadać „coś” do niej tańcząc menueta, a to wszystko po to, żeby za jakieś dwa lata, móc ją pocałować! Uszył sobie, za równowartość jednej ze swoich wiosek, aksamitne, błękitne femurały, zakładając do tego, białe pończochy i obuw, na wysokim korku z kokardami, bo jest nie za wysoki, ale poszedł na jeden sik, i zaprzepaścił całą sprawę! No bo która pójdzie w tan z facetem, z mokrą plamą w kroku? No która?

Wobec powyższego, aby dalej nie przedłużać, postanawiam zdradzić mój największy sekret.

Sekret, który wypracowałem, na zasadzie wieloletnich prób i doświadczeń. Sekret, który opracowałem dla ludzkości, a nie opatentowałem, a mniemam, że zbiłbym na nim pokaźną fortunę. Jest to sekret suchego „wacka” w portkach, a co za tym idzie, sekret akceptacji przez płeć piękną, sekret nieodmawianych menuetów, wejścia na salony z szykiem i prezencją nienaganną, nie jednak z impetem równym płonącemu fortepianowi.

– Konstancjo. Spójrz. Twój amant, dziedzic, obsikał sobie te piękne, błękitne femurały!

Cóż zatem począć? Zasada numer jeden, (a jest to jedyna zasada) mówi nam, że po wysikaniu zawsze, ale to zawsze, musi „coś” tam zostać. Jeśli wydaje ci się że nie, to jesteś w błędzie. Owo „coś” zostaje z reguły gdzieś, pomiędzy „zbiornikiem”, a „kurkiem” i kiedy jest już po wszystkim, a ty dziarsko wracasz sobie do pań, wewnątrz twojego brzucha, czy to przy wzdychnięciu, czy też przy dygnięciu, dochodzi do napięcia jakiś mięśni, które nam elegancko wyciskają to, czego trzepaniem nigdy wycisnąć nie zdołamy.

Jest jednak na to dość prosta rada – po napinajmy się wcześniej, zanim jeszcze wciągniemy nasze szpongi na tyłek. Można to zrobić poprzez kilkukrotne zakasłanie, albo nawet zrobienie serii przysiadów, a najlepiej i dla pewności i jedno i drugie. Dlatego też używajmy do tego celu kabin, bo o ile przy pisuarze, w towarzystwie sąsiadów zakasłać jeszcze możemy, to robienie przysiadów przed wciągnięciem spodni, wyglądać będzie co najmniej dziwnie.

„Wyciskanie poprzez napinanie” z reguły przynosi pożądane efekty i wydusza nam to, co w normalnych warunkach „zawilgaca” nasze spodnie. Jeśli jednak nie zdołamy nic wydusić (co może się zdarzyć) a przecież, jak już pisałem, jedyna zasada numer jeden mówi, że „zawsze coś zostać musi”, wówczas odseparowujemy źródło zawilgocenia („wacek”) od biorcy, czyli portek. W tym celu wykorzystujemy papier toaletowy, robiąc wokół „wacka” omotkę.

Wykonujemy ją poprzez jego kilkukrotne owinięcie, najlepiej zgodnie z ruchem wskazówek zegara i umieszczenie w slipach. Omotka wchłonie nam wilgoć, przyjmując na siebie ten pierwszy „strzał”, a pozbędziemy się jej, przy następnej wizycie w toalecie. Gorzej jednak kiedy pójdziemy w tan i pod wpływem energicznych ruchów bioder, wysunie nam się z majtek do nogawki, co może skończyć się klęską w postaci ciągnącej się za nami serpentyny z papieru toaletowego. Wówczas, gdy poczujemy coś obcego na udzie, powinniśmy przerwać na moment nasze harce i hopsasy i gdzieś z boczku, czy też przy kotarze, pozbyć się zawiniątka.

Jak napisał wielki pisarz, Pablo Coelho „Zawsze strzepuj tylko trzy razy po szczaniu, cztery razy to już masturbacja”, ale wiedzcie, że nawet i sto razy nie uchroni was, przed tym niemiłym uczuciem, lądowania ostatniej „serii” w majtach. Dlatego też wypróbujcie powyższą metodę, „wyciskanie poprzez napinanie”, a suchość zawita w wasze progi… znaczy gacie…

Myjnia bezdotykowa

Samochód z reguły myję nad rzeką.

myjnia bezdotykowa 1

Darmowej wody co niemiara, więc nie muszę się specjalnie szczypać jak pod chatą, kiedy szlaucha używam. Zresztą i tak robiłem to przeważnie w deszczu. Kiedy zaczynało kropić, ja już powolutku, powolutku, szykowałem się do wyjścia. Ubierałem sztormówkę, kalosze i gumowe rękawice, a do wiadra nalewałem ciepłej wody, dużo płynu do naczyń i czekałem. Jak tylko luchnęło, wybiegałem w te pędy z chałupy dzierżąc w jednej ręce wiaderko, a w drugiej duży kawał szarej gąbki, którą wyciągnąłem kiedyś ze starego materaca. Zaczynałem od samej góry, od dachu, obchodząc wóz dookoła i stopniowo schodząc coraz niżej, aż do samych felg na samiuśkim końcu, a deszczyk mi to ładnie, cały czas spłukiwał. Jedno wiaderko wystarczało, żeby umyć moje kombi.

I komu to przeszkadzało? Się pytam komu?

Ano ku*wa sąsiadowi! Co mnie podkablował do straży miejskiej i przyjechali, a pech chciał, że akurat padać przestało i się przejaśniło, a ja jeszcze przy wozie w sztormiaku z gąbką i wiaderkiem i piany naokoło od ch*ja. – Pan nieekologiczny jest! – gada do mnie. Środowisko chemikaliami zatruwa! Mandacik będzie!

– Ja nieekologiczny? Przecież wykorzystuję siły przyrody do umycia mojego samochodu! W sensie deszcz. A że Ludwika wlałem? No to co z tego? Przecie jest napisane na opakowaniu, że ulega biodegradacji. I nie zmarnowałem wanny wody, a jedynie wiaderko…

– To nic nie szkodzi – piana do burzówki idzie, a nie do ścieków, tak być nie może. Poza tym zgłoszenie mieliśmy i musimy jakoś zareagować.

– Zgłoszenie? – tu was boli – pomyślałem. Rozejrzałem się na boki. W oknie u sąsiada, co to mieszka po drugiej stronie ulicy poruszyła się firanka. Aha! Tu cię mam ch*ju zaropiały. Całe życie z buta łazisz, konfidencie jeden, bo nawet cię na najtańszą „padaczkę” nie stać, to i sąsiadowi zazdrościsz.
– Zgłoszenie powiada pan? A wie pan, że ten, tu naprzeciwko pali plastikowymi butelkami w piecu? I w ogóle śmieci nie wywozi. Nie ma zadeklarowanego nawet jednego kubełka na rok! Wszystko wali do pieca, a resztę roznosi w reklamówkach po mieście. Taki „chitrus” panie z niego. A gruz, to na polną drogę w nocy taczką wytargał. Ale najgorzej, to jak zacznie palić, bo smród taki, że okna trzeba od razu zamykać. Sama chemia, guma i plastik. Nawet latem w największe upały hajcuje! A sadze to takie lecą, że jak nie daj Boże, na pranie spadnie, to już doprać nie idzie.

– To się zobaczy. Sprawdzi. Ale mandacik jakiś musimy wypisać.

– A to nie można jakiegoś pouczenia? Tylko od razu mandacik? – zapytałem z nadzieją.

– Pouczenia? A co będę pana pouczał! Przecież pan wie, że samochodu nie można przed domem myć, tylko w myjni. Wie pan co by to było, jakby każdy chciał sobie pucować auto na ulicy, przed domem? Całe miasto by pianą spływało. Mamy taki prikaz z góry, żeby w obecnych czasach na ekologię największą uwagę zwracać.
– Ekologia?!! To ja tu ledwo nakrętkę Ludwika do wiaderka wlałem, a ten tu – i pokazałem ręką na posesję sąsiada – szmaciarz jeden, zatruwa powietrze w całej okolicy! Jak zaczyna latem w piecu palić, to wszyscy sąsiedzi uciekają do domów! I to jest w porządku? I wtedy was nie ma! – nie powiem się wku*wiłem.

– No dobra – odezwał się ten drugi, starszy i z twarzy jakiś bardziej życiowy. – Weź no Franek, wypisz panu, najniższy mandat. Ten za obrazę funkcjonariusza. Za dwadzieścia złotych. Może być? – zwrócił się do mnie.

– Niech będzie, jak musi. Trudno. Jakoś przeżyję – młodszy wypisał mandat, po czym podając mi go, wyklepał tę swoja formułkę.

– Może pan się oczywiście odwołać…

– Dobra, dobra – przerwałem mu w pół słowa – znam ja te wasze odwołania. Dawaj mi pan ten mandat! – wsiedli do samochodu i kiedy mieli już odjechać kiwnąłem do młodszego, co siedział za kółkiem. Opuścił szybę. A ten mandat, to jest za obrazę funkcjonariusza na służbie, tak? – spytałem.

– Tak – odpowiedział.

– To spierd*laj!

 

Od tego czasu musiałem myć samochód nad rzeką.

Trudno się mówi, ale były też i plusy dodatnie, bo robiłem to w przepięknych okolicznościach przyrody, niepowtarzalnej. Znalazłem sobie takie przeurocze zakole. Dość trudny dojazd, ale wynagradzał mi to wspaniały, łagodny brzeg, porośnięty zieloną trawką, tak że mogłem bez problemu sięgnąć wiaderkiem wody. Nie powiem, szum wody, śpiew ptaków oraz moje namydlone za friko kombi, nastrajały mnie bardzo romantycznie i filozoficznie. System mycia miałem prosty: najpierw zlałem auto dwoma, trzema (darmowymi!) wiaderkami, żeby brud się odmoczył, później myłem płynem do naczyń, a na koniec spłukiwałem wszystko i było po sprawie.

Razu pewnego jednak, na „moje miejsce” i to w czasie namydlania, zjechało się klika innych samochodów. Wysiadło z nich paru, odzianych w maskującą odzież, bojowo nastawionych wędkarzy i w trakcie dość nieprzyjemnej rozmowy, okazało się, że jest to jednak „ich miejsce” i to od wielu lat! I że jak mnie jeszcze raz spotkają, myjącego w tym miejscu samochód, to mi nogi z dupy powyrywają, odkręcą koła i wrzucą do rzeki, a mnie razem z tymi kołami, a na koniec zadzwonią po policję.

Trudno się mówi, ludziom „palma odjeb*ła” z tą ekologią, więc postanowiłem „nie sikać pod wiatr” i iść z duchem czasu. Najpierw zasięgnąłem języka u znajomych, później poobserwowałem troszkę parkując nieopodal, by w końcu udać się na ekologiczną, myjnię bezdotykową!

Obliczyłem, że żeby umyć samochód będę potrzebował trzy złote. Oczywiście moi znajomi oraz inni kierowcy wrzucają tam monety garściami, ale robią to zupełnie bezmyślnie, tracąc czas i pieniądze, a i tak auto pozostaje niedomyte. Pięć programów?!! A po co pięć? Przecież wystarczy namydlić, przetrzeć i spłukać. Tak więc pomijając program numer jeden (mycie felg) wrzuciłem jedną złotówkę, nacisnąłem od razu program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) i opłukałem w minutę całe moje kombi. Później szybciutko przeleciałem po całości gąbką, raz po raz nalewając na nią, wodę z płynem do naczyń, którą sobie uprzednio przygotowałem w butelce, po półtoralitrowej Hellenie. Następnie powtórzyłem program numer dwa, dopieszczając szczeliny i felgi, a na koniec, pomijając program numer trzy (spłukiwanie) obleciałem i zakonserwowałem wszystko wodą polimerową (program numer cztery). Zrezygnowałem w ogóle z programu numer pięć (osuszanie wodą odmineralizowaną) wychodząc z założenia, że dynamiczna jazda z powrotem, do domu, osuszy mi samochód znakomicie, poza tym dość mocno wiało.

No! Byłem zadowolony! Trzy złote i samochód prezentował się znakomicie. Jak widzę tych wszystkich frajerów, co to wrzucają po dwa złote, ba! nawet całe piątki i jadą szprycą, centymetr, po centymetrze. Porażka. Kasa leci, a na karoserii i tak pozostaje taki lekki woalek brudu. Myjnia bezdotykowa? Niech sobie bezdotykowo konia zwalą! He he…

Po którymś razie doszedłem już do takiej wprawy, że myłem samochód za dwa złote! Zauważyłem, że z końcówki wydobywa się taka leciutka, wodna mgiełka, więc zanim wrzuciłem monetę, nawilżałem całe auto, tą mgiełką. Następnie przy pomocy mojej gąbeczki oraz przygotowanego wcześniej miksu wody z płynem do naczyń, w półtoralitrowej butelce po grejpfrutowej Hellenie, myłem wszystko prawie do czysta, dopieszczałem programem numer dwa (ciepła woda ze środkiem myjącym), a spłukiwałem polimerem, jednocześnie zabezpieczając przed korozją. Odkrycie owej „darmowej mgiełki”, poskutkowało, kolejną modyfikacją, bo postanowiłem przywozić ze sobą więcej ciepłej wody z płynem do naczyń, wykorzystując do tego baniak po wodzie mineralnej z Lidla i pomijając w ogóle program numer dwa, „leciałem” po całości darmową mgiełką, następnie myłem do czysta, miksem z baniaka, by za jedyną złotówkę, spłukiwać polimerem!

I byłbym mył do teraz, gdyby któregoś dnia, nie okazało się, że w tej całej maszynerii, za ścianą, za rozmieniarką, siedział sobie facet.

Bo tam w środku znajdowało się biuro, tej całej myjni! Widocznie mieli jakiś monitoring i gościu obserwował mnie od samego początku, bo kiedy po zroszeniu darmową wodą mojego kombi, wyskoczyłem ze swoim baniakiem i gąbeczką, otwarła się cała ściana i wylazł ze środka człowiek, informując mnie stanowczym tonem, że „to myjnia bezdotykowa!”. O ty luju pasiasty – pomyślałem sobie, a że byłem blisko szprycy, wrzuciłem szybko, moją przygotowaną wcześniej złotówkę i uruchamiając program numer dwa (gorąca woda ze środkiem myjącym) zaatakowałem, kierując silny strumień w jego stronę. Zrobił unik, ale i tak trafiłem prosto w ślepia. Próbował po omacku wycofać się i zabarykadować w biurze, ale dopadłem do niego i cały czas sikając wodą ze szprycy, zlałem „od stóp, do głów”. Dodatkowo, chwyciłem za plastikową rączkę od baniaka i wymachując nim jak cepem, waliłem go, raz po raz, po łbie. Następnie wepchnąłem nogą do biura i zatrzaskując drzwi, zaklinowałem szprycą tak, żeby nie mógł ich otworzyć. Wsiadłem spokojnie do auta i kiedy odjeżdżałem, otwarło się z boku, takie tyciunie okieneczko, z którego wyłoniła się mokra głowa, wykrzykująca coś i machająca wymownie zaciśniętą pięścią.

Postanowiłem pojechać nad jezioro…

Dawać mi darmowy pakiet, bo się przeniosę do Playa!

Skończyła mi się umowa z operatorem telefonii komórkowej. Wypada podpisać następną, bo wygasły różne darmowe pakiety, którymi przekabacili mnie abym pozostał pod ich matczynymi skrzydłami. I broń Panie Boże Wszechmogący nie przeniósł się do innej – konkurencyjnej, a w szczególności do Playa! Tej znienawidzonej, wyklętej i poniżanej, jak tylko się da, przez wszystkich operatorów, sieci.
Bo plan mają taki: uwiązać cię umową na jak najdłużej (ponoć są w projektach dożywotnie lojalnościówki), na wabia dać jakiś nowy telefon – oczywiście wszystkomający i dodatkowo w pakiecie z pięć tysięcy minut. Ale do swojaków. Nic to, że wygadasz jedną dziesiątą i przejdzie ci na następny miesiąc cztery i pół tysiąca, a owy wszystkomający telefon, z dotykowym ekranem, zrobi dla ciebie wszystko oprócz prostego wybrania numeru do przyjaciela przy pomocy jednego klawisza. Pięć tysięcy minut w pakiecie robi wrażenie, i nawet nie zauważysz, że do innych dali ci tyle co kot napłakał, a do Playa w ogóle. A spróbuj no tam zadzwonić. Po numerze już nie dojdziesz, że znajomy przeniósł się do konkurencji i zrobisz to nieświadomie. Zedrą z ciebie ostatnią koszulę, ogołocą i policzą za minutę potrójnie. A ty wziąłeś specjalnie wyższy abonament, żeby gadać do woli. Nic z tego! „Dzwoń sobie gdzie chcesz – w sieci rodzinnej, do swojaków, do pięciu wybranych, na stacjonarne, do „zaprzyjaźnionych” operatorów, ale nie do Playa. Tam nie wolno! Teraz tylko skasujemy sobie odpowiednio, ale następnym razem przyślemy panów o smutnych oczach i urządzą ci pogawędkę, że przecież podpisałeś dożywotni cyrograf, niby Twardowski z diabłem i do tej sieci dzwonić nie wypada.”
No dobra. Może ciut pofantazjowałem, ale raczcie zauważyć, że owa mentalność przyświeca, żeby być sprawiedliwym, wszystkim operatorom, a różni się jedynie intensywnością i natarczywością.
O mnie widocznie zapomnieli, bo jakoś nie dzwonią, a umowa skończyła się kilka miesięcy temu. Zadzwonię wobec tego pierwszy i zapytam jaką to ofertę dla mnie przygotowali. Na wiele nie liczę, bo nie „wiszę na słuchawce”, nie ściągam megabajtów i nie kupię od nich telefonu za trzy stówy w podobnym abonamencie – chcę płacić niewiele, bo gadam niewiele. Ot cała moja filozofia. Trzy godzinki na miesiąc w zupełności wystarczą, byleby były do wszystkich, ewentualnie z podziałem pół, na pół.
Dzwonię. Odbiera jakiś misiek. Gadam do niego, że chcę dwie godziny darmowych minut do wszystkich i ze dwie do swojej sieci i na stacjonarne, i że nie chcę od nich żadnego telefonu, a w zamian tego umowę na rok i niższy abonament. A w jakiej taryfie? – pyta. Odpowiadam, że nie wiem jakie są teraz taryfy, zresztą bez różnicy, czy będzie się nazywała tak, czy siak. Ja chcę dwie godziny do wszystkich i dwie do swojaków, za plus minus czterdzieści złotych ,niech mi pan coś zaproponuje. Aha – odpowiada – proponuję taryfę X. Będzie pan miał czterdzieści minut do wszystkich i sto dwadzieścia w naszej sieci i na stacjonarne.
– No dobra – mówię – ale będę miał niewiele minut do wszystkich. Nie da rady dorzucić jakiegoś dodatkowego pakietu. Przecież nie biorę od was telefonu?
– Może pan zamienić te sto dwadzieścia minut w sieci, na czterdzieści do wszystkich.
– Czyli będę miał osiemdziesiąt minut do wszystkich?!
– Tak.
– Ale ja chciałem sto dwadzieścia minut do wszystkich i drugie tyle w sieci i na stacjonarne, a pan mi proponuje osiemdziesiąt?
– Żeby mieć więcej musiałby pan wziąć wyższy abonament.
– Panie, ale co to za oferta? Jestem u was chyba od początku istnienia telefonii komórkowej w Polsce, a pan mnie „zlewa” i proponuje jakiś ochłap, w postaci osiemdziesięciu minut, zamiast dwustu czterdziestu? Mówię przecież, że zamiast telefonu macie mi jakiś dodatkowy pakiet dorzucić.
– No ale takie mamy obecnie taryfy i nic ponadto nie mogę panu dać.
– Wobec tego żegnam, bo możecie mnie już nie usłyszeć.
– Do usłyszenia – i tak skończyły się moje negocjacje z operatorem sieci komórkowej. Tak jak myślałem „zlali” mnie, wypieli dupę, bo co to za klient, który płaci czterdzieści, pięćdziesiąt złotych na miesiąc? Ledwie dwie flaszki. A oni udostępniają mi swoje łącza z całą Polską ba, światem. Mogę na ten przykład zadzwonić sobie z lasu do Zimbabwe, albo z tojtoja na Grenlandię. Łowić ryby nad jeziorem i dzwoniąc do kumpla w Australii, zapytać jak biorą u niego. To wszystko powinno kosztować, a nie kosztuje, bo ja za granicę, jeśli już dzwonię, to powiatu, a do tego ogólnie dla nich mało rozmowny jestem, mało internetowy i mało mms – owy. Zresztą facet sprawiał wrażenie znudzonego i pewnie przeszkadzałem mu w pracy. Jak nic, będzie trzeba zastosować plan B, czyli wizytę w salonie i rozmowę face to face. Komunikacja werbalna, kontakt bezpośredni, tutaj ich przekonam.
Wchodzę do salonu. Z olbrzymiej witryny zachęcająco spoglądają na mnie nowe modele, wszystkomających telefonów. Nie powiem robią wrażenie. Olbrzymie dotykowe ekrany, solidne metalowe obudowy, a w specyfikacjach stoi drukowanymi, że mają GPS, Wi – Fi, miliony pikseli i odtwarzacze MP3 i MP4. Kurde może by się przełamać? Wziąć wyższy abonament na dwa lata, ale z telefonem? Ze swoim wyglądam jak łapciuch i czasami nawet mi wstyd odebrać rozmowę. Aaa, co mi tam… spytać zawsze mogę. Może będzie jakiś fajny za złotówkę w promocji. O! Nadeszła moja kolej i facet w białej koszuli i krawacie zaprasza mnie do biurka. Dzień dobry panu, w czym mogę pomóc? – mówi z uśmiechem na ustach, ja jednak widzę, że wczoraj, musiał być na poprawinach po sobotnim weselu. Ciągnie trochę od niego nieprzetrawionymi promilami i ma przekrwione oczy. No, dobra moja. Tutaj go mam. Będę mędził i mędził, aż do skutku. Wykończę nerwowo. Na kacu ma słabe nerwy i da mi co będę chciał, bylebym się tylko od niego odczepił i wyszedł z salonu. Siadam i ostentacyjnie wyciągam z plecaka wodę mineralną, gazowaną. Zupełnie przypadkowo kupiłem ją po drodze razem z puszką Pepsi, ale teraz będzie moją cudowną bronią. Wunderwaffe! Odkręcam z psykiem nakrętkę i biorę kilka solidnych łyków. Widzę jak facetowi z pragnienia język ucieka do gardła. Mlaska, a mlaśnięcie jest głuche. Aha! Wysuszone ślinianki. Było tak „łoić” gorzałę?
– Skończyła mi się umowa – zagaduję – chciałem podpisać nową, na rok, bez telefonu.
– Aha. Rozumiem. Sprawdzę wobec tego, czy jest już przygotowana dla pana jakaś oferta? Proszę podać numer telefonu – podaję – hm… nie ma nic – mówi. Wiedziałem, że nie ma nic. Centrala o mnie zapomniała. Taki klient jak ja, to niby dinozaur, albo mamut, czyli na wymarciu. Nie ściąga żadnych gier, nie serfuje komórą po internecie i nie „wisi na słuchawce” godzinami. – Wobec tego co by pana interesowało? – kontynuuje. – Więcej pan rozmawia, czy więcej sms – uje? Potrzebuje pan dużo minut w naszej sieci, czy raczej do innych? – też wymyślił. A skąd ja mam wiedzieć kto jest w jakiej sieci? Ostatnio zadzwoniłem do kumpeli, która jest, a właściwie jak się okazało była w Erze, bo numer z Ery. Patrzę później na biling, a tu okazuje się, że ona już jest w Playu. No i mnie wykasowali – za cztery minuty, dwadzieścia osiem sekund, trzy dwadzieścia pięć.
– Proszę pana – mówię uprzejmie – ja potrzebuję dwie godziny do wszystkich i ze dwie do naszej sieci i na stacjonarne, bo jak dzwonię do żony na komórkę, to ona i tak nie odbiera i wtedy muszę dzwonić na stacjonarny. Telefon mi w zasadzie niepotrzebny, no chyba, że macie jakąś promocję? Za złotówkę na przykład.
– Hm… – facet myśli, a widać, że przychodzi mu to z trudem. Łeb mu pewno pęka i chlapnął by sobie jedno jasne zimne, a tutaj cały dzionek przed nim. Nie zazdroszczę mu. Ale sentymentów nie ma i otwierając butelkę wody mineralnej, pociągam sobie jeszcze kilka łyków, opróżniając prawie do połowy. Z trudem przełyka ślinę, po czym kontynuuje.
– Mogę panu zaoferować sto pięćdziesiąt minut do wszystkich sieci i dodatkowo w pakiecie, że jest pan z nami tak długo, piętnaście minut, a to wszystko w abonamencie za pięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt – a powiedział to z taką dumą, jakby mi sprzedawał samochód za pół ceny.
– Piętnaście minut?! Co to jest piętnaście minut?! Piętnaście minut to żona ze mną rozmawia, jak kupuję jej farbę do włosów w Rossmannie, a i to czasami nie wystarcza. Dajesz mi pan gratis na jedną rozmowę z połowicą, a pozostałe sto pięćdziesiąt minut to mi wyssie jak zadzwonię do Playa, bo wszyscy moi znajomi już się tam poprzenosili i ja również się nad tym zastanawiam! – no, chyba dałem mu do myślenia, że aż poczułem suchość w gardle. Pociągnąłem sobie zdrowo mineralki i niewiele już zostało w butelce. Dostrzegłem, że wzrok zaczął mu uciekać w kierunku wielkiej, plastikowej butli wody z napisem Eden, osadzonej na drewnianym stojaku. Aha – pomyślałem – suszy cię? To dobrze. To dobrze. A taka zimniuteńka jest. Ale musisz jeszcze poczekać na ten swój „Eden”, bo na razie będziesz tutaj miał ze mną „Hell”.
– No to może wziąłby pan jakiś telefonik? Zostaniemy przy tej taryfie, ale dorzucę telefon. Oczywiście wtedy będzie pan musiał podpisać umowę na dłużej.
– A jaki pan proponuje?
– Na przykład ten na samym dole – i pokazuje palcem jakieś „cudo” – bardzo prosty w obsłudze i posiada wyjątkowo wytrzymałą baterię. Wystarczy naładować raz na tydzień! – mówi podekscytowany. Podchodzę bliżej do gabloty. Co to do ku*wy nędzy jest?!! – pomyślałem od razu. – Takie telefony produkują jeszcze na świecie?
– Co pan mi proponuje? – mówię lekko poirytowany. – To jest chyba telefon z muzeum telekomunikacji? Przecież on wygląda jak protoplasta wszystkich telefonów komórkowych. Ile on ma lat – trzydzieści? Zabawkowy telefon mojej trzyletniej córeczki ma więcej funkcji niż ten! Euforia? Co to za firma? Przecież moja pierwsza „komóra” sprzed piętnastu lat była bardziej „wypasiona” niż ten, tutaj. A on w ogóle ma wyświetlacz? Bo nie widzę…
– Emporia – poprawia mnie – to austriacka firma, która produkuje proste w obsłudze telefony dla osób starszych… – wkur-wił mnie. Udało mu się. Nie żebym był stary, ale samym podejściem do klienta i tym, że sobie o mnie pomyślał, że już mało „kumaty” jestem. O ty gnido jedna – przeszło mi po głowie – ja, starsza osoba.
– Dajesz mi pan dwie godziny do wszystkich i dwie w sieci i na stacjonarne za cztery dychy, albo się wypisuję z tego całego, waszego bałaganu! W Playu dadzą mi za tę cenę nowy telefon i jeszcze w gratisie panienka mi laskę na zapleczu zrobi! Co pan chcesz ode mnie, żeby dołożyć więcej? Zrobić panu laskę?! Kulki panu wylizać?! Tak wam trudno zadbać o starego klienta? Dorzucić jakiś darmowy, godzinny pakiet rozmów, a nie szczuć piętnastoma minutami i oldskul-owym telefonem dla emerytów?
– Słucham pana??? – wytrzeszczył na mnie skacowane oczy, a z zaplecza wyszedł jakiś ważniacha w lepszym garniturze.
– A słuchaj pan! Słuchaj! Bo tracicie klienta, a ze mną odejdzie moja żona i przyszłościowo moje córki, bo tylko patrzeć jak będą chciały sobie komórki sprawić. – Ważniacha podszedł od tyłu do skacowanego miśka, któremu przed chwilą, w przypływie nagłej złości, zaproponowałem zrobienie laski i obejmując go za ramię zapytał: „W czym może pomóc?”. Wymienili kilka zdawkowych zdań, spojrzał na ekran monitora, po czym odwrócił się w moją stronę i z uśmiechem na ustach zapytał – Proponuję sto pięćdziesiąt minut do wszystkich z dodatkowym, stu minutowym, darmowym pakietem w sieci i na stacjonarne, na czas trwania umowy, czyli na rok, za czterdzieści pięć złotych. Może być? No pewno, że „może być” – pomyślałem – Nie można było tak od razu?
Tak – powiedziałem, po czym wydrukowano umowę, którą po sprawdzeniu, czy wszystko „gra”, podpisałem. Pan za biurkiem był wyraźnie umęczony całą sytuacją i jak nic wyglądał na bardzo spragnionego. Zagadałem do niego, ale już po przyjacielsku.
– O widzę, że było „coś” wczoraj? Mam tutaj puszeczkę, zimniuteńkiej Coca – Coli i jeśli pan pozwoli, zostawię ją tutaj, na biurku, w nagrodę za pozytywne załatwienie całej sprawy. Pociągnie pan sobie łyczka na zapleczu i od razu panu przejdzie. Postawiłem przed nim, mokrą od rosy puszkę, która to nie dalej niż dziesięć minut temu, wypadając mi z ręki, sturlała się ze sklepowych schodów, aż do samego dołu i wyszedłem.
Facet jednak nie wytrzymał, bo kiedy byłem w drzwiach, usłyszałem charakterystyczne kliknięcie, otwieranej puszki, po czym ktoś burknął pod nosem „O kurwa…”.

Katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień, czyli jak trafiłem do lekarza homeopaty

katar i homeopatia 1Poszedłem z katarem do homeopaty. Nie jakiegoś tam nawiedzonego szamana, po kursach korespondencyjnych, a prawdziwego, najprawdziwszego lekarza homeopaty z tytułem doktora nauk medycznych.

Zapytacie, czy w ogóle warto z katarem do kogokolwiek chodzić, trwonić czas, pieniądze na wizytę, lekarstwa, skoro od dawien dawna wiadomym jest, że katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień?
Odpowiem, że warto ponieważ leki homeopatyczne (jak gdzieś wyczytałem) odpowiednio dobrane, działają błyskawicznie, że już po pierwszej dawce jest zauważalna poprawa! Nie szkodzą organizmowi, nie rujnują kieszeni, a co za tym idzie nerwów, jak w przypadku zapłaty za leki konwencjonalne, gdzie aptekarz powinien do razu, z punktu, dorzucić coś na uspokojenie.

Homeopatia, oto jedyna słuszna droga!

Taka medyczna nanotechnologia, gdzie nieskończenie małe ilości różnych, dziwnych (najczęściej trujących) substancji, wzmacniają twój organizm, pobudzając pokłady potężnej energii do walki z chorobą. W efekcie czego zdrowiejesz szybciej, niż po zażyciu najmocniejszego nawet antybiotyku (a fe!).
Oczywiście sceptycy powiedzą, że jak może leczyć coś, co chemicznie nie zawiera nic? Rozcieńczenie leków homeopatycznych jest tak duże, że w łyku wody, którą „pociągasz” ze szklanki, do której dodałeś jedną „kuleczkę” leku, nie ma pewno nic więcej, niż sama woda. Ale przecież bakterie i wirusy, były od zawsze, a spróbowałbyś opowiedzieć o nich z pełnym przekonaniem, tak z pięćset lat temu, przed świętą inkwizycją? No właśnie. Nauka po prostu na obecnym etapie rozwoju, nie jest w stanie zrozumieć działania takich skomplikowanych substancji.

Dobra. Dosyć tego zachwalania.

Wchodzę do gabinetu. Wygląda inaczej niż konwencjonalny. Jest w nim całe mnóstwo różnych, zapewne mądrych, książek, które poukładane na półkach, sięgają aż po sam sufit. Pani doktor wita mnie bardzo serdecznie, po czym, następuje miła rozmowa, w trakcie której przeprowadzony zostaje dogłębny wywiad, co do mojej osoby; jakim to jestem człowiekiem, gdzie pracuję, co jadam, jaką mam grupę krwi, czy nie nadużywam alkoholu i czy jestem nerwowy. Po tym wszystkim pani doktor, nie oglądając w ogóle mojego gardła, nosa oraz nie przeprowadzając żadnych dodatkowych badań, ogłasza diagnozę! Wszystkiemu winne jest mleko i pszenica…

katar i homeopatia 3– Nie powinien pan pić mleka, bo bardzo alergizujące jest, oraz zrezygnować ze spożywania pszennego pieczywa oraz innych rzeczy zawierających pszenicę. Chleb proszę jeść tylko żytni, albo orkiszowy. Dostanie go pan w sklepach ze zdrową żywnością, ale może pan, co polecam, kupić mąkę orkiszową i samemu piec chleb w domu. Z tym, tak zwanym żytnim, musi pan uważać, bo prawie każdy zawiera pszenicę, a pszenica to największe zło. Chleb musi być w stu procentach żytni, najlepiej z maki razowej i na zakwasie, albo orkiszowy. Pszenica występuje też w każdym placku, babce, każdym ciastku, pączku i rogalu, czyli najlepiej zrezygnować ze spożywania tych alergizujących produktów, od których ma pan katar.
Hmm… – pomyślałem, dotychczas sądziłem, że katar mam gdy mnie przewieje, wyjdę na chłód bez czapki, czy po ostrym chlaniu z kumplami, kiedy organizm jest osłabiony, a tutaj takie nowości. Wszystkiemu winna jest dieta, a właściwie jej brak, czyli moje złe odżywianie. Nie dawało mi jednak spokoju pytanie, że przecież pszenicę i mleko spożywam od zawsze, cały, okrągły rok, a katar miewam sporadycznie. Spytałem więc, a pani doktor udzieliła mi logicznej i wyczerpującej odpowiedzi.
– Bo widzi pan, mleko i pszenica powodują zwiększoną produkcję śluzu w organizmie i kiedy osiąga to wartość krytyczną, organizm pozbywa się go poprzez katar. Gdy zastosujemy odpowiednią dietę, zlikwidujemy przyczynę, a co za tym idzie skutek, czyli w pana przypadku – katar.

Nie powiem, przekonała mnie.

Od dawna wiedziałem, że jem gówniane żarcie. Czas zmienić stare przyzwyczajenia, odżywiać się zdrowo omijając szerokim łukiem McDonald’s i inne fast foody. Na zakończenie mojej wizyty, otworzyła jedną z kilkunastu szufladek mieszczącej się w słusznych rozmiarów sekretarzyku i zaczęła gmerać wśród kilkudziesięciu, różnych, plastikowych pojemniczków. Kiedy znalazła ten właściwy, z małej kartki papieru wykonała, tyciunią torebeczkę, nie większą od saszetki herbaty, zakleiła ją u dołu centymetrowym kawałeczkiem, przejrzystej taśmy klejącej, po czym delikatnie ściskając ją po obu stronach, lekko rozchyliła. Odkręciła plastikowy pojemniczek, przechyliła i pukając w niego wyprostowanym palcem wskazującym, zaczęła wsypywać malutkie, białe kuleczki. Wsypała ich, na oko, ze dwadzieścia, na chwilę przestała, spojrzała w dal, przez okno, na powrót przybliżyła pojemnik do torebeczki i uderzając w niego ostatni raz palcem, wsypała jeszcze ze trzy. Byłem pod wrażeniem tej aptekarskiej dokładności.

Katar i homeopata 5– No! Tutaj ma pan lekarstwo. Weźmie pan dwie kuleczki i rozpuści w szklance wody dodając łyżkę spirytusu. Prozę to przelać do zakręcanego słoika i trzymać w lodówce. Kiedy będzie pan zażywał lek, czyli w środy i w niedziele, najlepiej między posiłkami i nie bezpośrednio po umyciu zębów, ani przed, wyciągnie pan ten słoik z lodówki, wstrząśnie kilka razy, ale nie mieszając, odleje z tego łyżeczkę, rozpuści w szklance wody, weźmie z tej szklanki jeden łyk, a resztę wyleje. Zrozumiał pan?
Z tego „przepisu” dotarło do mnie jedynie „coś” o spirytusie i żeby nie mieszać, a wstrząsnąć… jak w Bondzie. Proporcje, sposób przygotowania i dawkowanie wleciało, jak to mówią, jednym, a wyleciało drugim uchem. Ale przecież nie będę się pytał, bo jeszcze pomyśli żem jełop, a nie człek po szkołach. Zresztą, jakimś cudem, udało jej się to wszystko zapisać na tej mikroskopijnej torebeczce „hand made”, gdzie wsypała owe kuleczki. Zapytała mnie również, czy nie zechciałbym nie chorować w ogóle!
– Zbliża się zima a nowa, bardzo groźna mutacja grypy zbierze swoje żniwo. Ale jest na to sposób – leki uodparniające, czyli wzmacniające system immunologiczny. Wszystko w stu procentach na bazie naturalnych składników. Produkuje je sprawdzona, amerykańska firma posiadająca certyfikaty. Leki są bardzo skuteczne, a kupić je można w specjalnej aptece. Dodatkowo jeśli pan powoła się na mnie, wtedy uzyska dziesięcioprocentową zniżkę. Będą to; naturalny magnez i wapń, które są zupełnie inaczej przyswajane przez organizm, nie jak w przypadku minerałów syntetycznych, i koci pazur, znany także jako wilcza kora. Jest to wyciąg z pnączy peruwiańskiej liany rosnącej w dżungli na zboczach Andów. Odkryta zupełnie niedawno, od lat była używana przez Indian, którzy w ogóle nie chorują na grypę i przeziębienie, i to w takich surowych warunkach! A także raka i wiele, wiele innych chorób.
Przeszło mi przez myśl, że cały ten „koci pazur” jakoś nie uchronił Indian przed grypą w czasach konkwisty, ale mówiła to z takim przekonaniem, że koniec końców wychodząc z gabinetu, udałem się do wyżej wspomnianej apteki.

Wyglądała dziwnie

Wyglądała dziwnie, bo (co niezwykłe dla apteki) nie było w niej, ani ludzi, ani mnóstwa leków poustawianych na półkach, a jedynie kilka plastikowych pojemników wielkości słoików po ogórkach. Za to za ladą stały trzy osoby. Podałem karteczkę od pani doktor – homeopatki, na której były nazwy owych „cudownych” leków oraz jej numer, uprawniający do dziesięcioprocentowej zniżki. Pani za ladą, bo stało tam też dwóch panów, zapytała, czy podać mniejsze, czy też większe opakowania? Z doświadczenia wiem, że bardziej opłaca się kupować, te „większe”, bo często wychodzi dużo taniej, więc poprosiłem o większe. Poszła na zaplecze, by po chwili pojawić się z dwoma, powiedziałbym, wiaderkami. Postawiła je na ladzie po czym, stukając palcami na kalkulatorze, powiedziała.
– Z dziesięcioprocentową zniżką wyjdzie razem… trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt.
– Ile?! – zapytałem przestraszony, chcąc w pierwszym, instynktownym odruchu rzucić się do ucieczki.
– Czterysta dwadzieścia pięć złotych, minus dziesięć procent zniżki, wychodzi trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt…
– A dlaczego tak dużo???
– Wie pan… jedno opakowanie zawiera tysiąc tabletek, czyli w sumie kupuje pan dwa tysiące tabletek! Słowem jedna tabletka kosztuje mniej niż dwadzieścia groszy. Bardzo korzystnie.
Dwa tysiące tabletek! – pomyślałem sobie – po ch*j mi dwa tysiące tabletek? Przecież będę je łykał chyba z dziesięć lat! A są jakieś mniejsze opakowania? – zapytałem.
– Są… ale to się zupełnie nie opłaca…
– Jak to się „nie opłaca”? A co? Droższe są?!
– No nie… ale w sumie tak, bo jednostkowo, za tabletkę, płaci pan więcej!
– A ile kosztuje mniejsze?
– W opakowaniach po pięćset sztuk kosztowałyby dwieście pięćdziesiąt złotych, minus zniżka.
– A jakie są najmniejsze?
– Najmniejsze mają po dwieście sztuk.
– Za ile?
– Za sto pięćdziesiąt złotych, minus zniżka… to będzie sto trzydzieści pięć złotych.
– To poproszę…
– Ale wtedy płaci pan jednostkowo, prawie trzydzieści pięć groszy za tabletkę! To się nie kalkuluje… ale wie pan co? Dobrze panu z oczu patrzy, to jeśli wziąłby pan te największe, to dorzuciłabym „w gratisie” jeszcze tysiąc… słowem; trzy tysiące tabletek za trzysta osiemdziesiąt dwa pięćdziesiąt, czyli wyjdzie coś koło dziesięciu groszy za tabletkę. Bardzo korzystnie, bo prawie trzy razy taniej niż w opakowaniach po dwieście sztuk.
Do tej pory nie wiem co kazało mi przystać na jej propozycję? Czy też podziałało na mnie te „tysiąc tabletek w gratisie”, czy też bardziej „cena jednostkowa. Summa summarum powiedziałem; to poproszę, kupując trzy tysiące tabletek – suplementów diety. Pani udała się na zaplecze i (co mogłem zauważyć przez niedomknięte drzwi) podeszła do dwóch potężnych, jutowych worów, gdzie przy pomocy drewnianej szufli, dosypała jeszcze po jednej do wiaderek. Zapłaciłem i zadowolony, że oto wreszcie skończyły się moje jesienne katary, wyszedłem z apteki udając się do domu. Zadzwoniłem do szwagra, żeby przywiózł spirytus. Nie będę przecież kupował dwóch setek w sklepie po dwadzieścia złotych, skoro szwagier ma pewne dojście do gorzelnianego – dwie dychy za literek. Sprawdzany jest przez nas na bieżąco, a jakoś problemów ze wzrokiem nie mamy.

Przyjechał wieczorem, przywożąc w plastikowej butelce po wodzie mineralnej.

Wcześniej przegotowałem i ostudziłem wodę, żeby sporządzić „miksturę” według zaleceń pani doktor – homeopatki. Nijak nie mogłem przypomnieć sobie proporcji, a jedynie co zapamiętałem, to żeby dodać trochę spirytusu i nie mieszać, a wstrząsnąć – jak w Bondzie – zresztą na szwagrze zrobiło to największe wrażenie. Było, co prawda, napisane coś na torebeczce „hand made”, ale wspólnymi siłami nie byliśmy w stanie dociec, co tam stało. Koniec końców, wychodząc z założenia, że lepiej ciut więcej niźli za mało, wsypałem wszystkie kuleczki do słoika po ogórkach, wlewając szklankę wody i „na oko” spirytusu.
– No to co? – spytał szwagier pokazując na stojący przed nami, prawie cały literek. – Polej Waść bo plastikiem przejdzie. – Wlałem spirytus do gara, dodając resztę ostudzonej wody. Usiedliśmy do literka rozrobionego spirytusu. Przypętał się do nas mój baset – Józef. W poprzednim życiu był chyba menelem, bo co wyczuje zapach gorzały, to pojawia się i już zostaje.

katar i homeopatia 4Był piątek, tak że mogliśmy posiedzieć troszkę dłużnej, a szwagier zadecydował, że do domu już nie wraca. Zresztą zadzwoniła siostra żony, czyli jego żona i zaproponowała, żeby ta wzięła dzieci i przyjechała do niej na noc, bo boi się sama w domu zostać. Kiedy pojechały zadzwoniliśmy po sąsiada. Był zanim szwagier dobrze słuchawkę odłożył – ma chłop parcie na szkło. Rozpoczęła się męska impreza; ja, szwagier, sąsiad i Józef. Po północy zabrakło alkoholu i żałowaliśmy tego jedynego piwa, cośmy Józefowi polali, ale sąsiad poszedł do garażu, gdzie miała „skitraną” flaszkę na czarną godzinę. Godzina faktycznie okazała się czarna, bo jej końca już nie pamiętam…

Koło południa, wiedziony pragnieniem, zszedłem na dół, do kuchni

Koło południa, wiedziony pragnieniem, zszedłem na dół, do kuchni.Zauważyłem brak mojego homeopatycznego leku w lodówce oraz dwa puste wiaderka po suplementach diety mających mnie uchronić przed grypą i przeziębieniami. Obudziłem szwagra. Nic nie wiedział o leku w słoiku po ogórkach, jednak przyznał się, że moje „cudowne tabletki” dał, w nagłym przypływie pijackich uczyć, Józefowi, myśląc, że to sucha karma.
– Co?!! – nie wytrzymałem. – Dałeś moje antidotum na wszystkie katary, przeziębienia i grypy Józefowi??? Przecież zapłaciłem za to prawie cztery stówy, a to bydle, ot tak po prostu zżarło je sobie na kolację??? Trzy tysiące tabletek???
– Miał takie smutne oczy. Wyglądał jakby z tydzień nie jadł. Na litość mnie wziął… – szwagier próbował się bronić. – Stał tu, prosił i pokazywał łapką na te wiaderka… i te smutne oczy… to mu dałem.
Smutne oczy? Przecież to jest baset! On ma zawsze takie smutne oczy. Nawet jak się cieszy i merda ogonem to ślypia ma takie, jakby mu dopiero co, pół rodziny zdechło.
– Popatrz na to z innej strony; teraz ma minerałów na całe swoje życie i jeszcze dla jego potomstwa wystarczy, nie musisz mu żadnych odżywek kupować.
– Przecież i tak nie kupowałem, a jak mu brakowało minerałów to trawę żarł… truskawki… i pestki od moreli. I raz nawet widziałem jak kamień połknął.
– Spoko stary. Ale zaoszczędziłeś na spirytusie, bo jakbym nie przyjechał, to kupiłbyś dwie setki w cenie mojego literka!
– Przecież i tak go wychlaliśmy, a to co odlałem do słoika, gdzieś znikło. Wychodzi na to, że cała ta moja wizyta u pani doktor homeopatki zdała się na nic; jeden lek Józef zeżarł, a drugiego nie ma. Dochodzi do tego kasa za wizytę, a o tych czterech stówach to nawet nie wspomnę… – Rozległ się dzwonek i po chwili wszedł sąsiad.
– Co to takie posępne miny macie? Stało się coś? Umarł ktoś, czy jak? – zapytał.
– Bilans strat robimy – powiedział szwagier.
– Jaki bilans strat?
– Józef zjadł moje tabletki wzmacniające odporność organizmu i jeszcze słoik z lekiem homeopatycznym gdzieś przepadł.
– Co? Ten co stał na półce w lodówce? Wypiłem go. Obudziłem się nad ranem, przed telewizorem, suszyło mnie okrutnie, więc poszedłem do kuchni. Otwieram lodówkę, patrzę, a tu woda po ogórkach. Przechyliłem i pociągnąłem do końca jednym haustem. Trochę dziwnie smakowała, nawet jakieś procenty wyczułem, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiając, wziąłem się i poszedłem do domu. A w domu… stary… całą chałupę obudziłem. Jak mi się na kichanie zebrało… ze czterdzieści razy, a salwy jak z armaty. Myślałem, że mi nos odleci, po którymś razie…

Drzwi otworzyły się

Drzwi otworzyły się i do domu weszła żona z dziećmi, swoją siostrą i jej pociechami.
– Tata! A Józef je śnieg! – powiedziały jeden przez drugiego „trąbiąc” już od progu. – Wylizał całe schody, a teraz wziął się za zaspę.
– Kaca ma – skwitował krótko sąsiad – suszy go, tak jak mnie nad ranem.
– Po jednym browarze? – zdziwił się szwagier.
– Znowu mu piwo daliście? – żona nie była zadowolona.
– Nie po piwie go suszy – odparłem – zresztą nieważne. Ale ale! Katar mi przeszedł! Jeszcze wczoraj miałem nos zatkany, a teraz… ani śladu.
– Dziś mija siódmy dzień – szwagier zaczął wygłaszać swoją teorię – zaczął ci się w zeszłą niedzielę, jak przyjechaliście do nas na kawę, a teraz właśnie kończy, bo od dawien dawna wiadomym jest, że katar leczony trwa siedem dni, a nieleczony tydzień.